O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi.Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

środa, 23 listopada 2016

Szklarska Poręba - wioska indiańska

Houk!
O życiu poza górami,
czyli o tym
jak zostałam Indianką

Włączam na chwilę telewizor. Bezwiednie przełączam kanały, skacząc po klawiszach pilota. Tu zabili, tam podpalili, tu strajkują, a tu się kłócą. Myślę sobie, normalnie Dziki Zachód. I właśnie wtedy nachodzi mnie myśl pierwsza: może by tak przypomnieć sobie serial z lat 90. XX w., dzięki któremu człowiek poznawał świat zupełnie inny od tego, który się miało na co dzień. Tak, to jest myśl godna jakiejś nagrody. Włączam komputer i zanurzam się w miasteczko Colorado Springs, tak pięknie przedstawione w serialu „Doctor Quinn. Medicine Woman”. Tak, zdecydowanie był to serial, który niósł za sobą wiele pięknych wartości, odnosił się do takich pojęć jak rodzina, miłość, przyjaźń, tolerancja, godność drugiego człowieka. Poruszał tematy, które i dziś wciąż są aktualne. Tym, którzy nie znają tego serialu polecam go sobie obejrzeć. Postaciami drugoplanowymi w tym filmie (choć w życiu na tych terenach grali najpierw pierwsze skrzypce) byli Indianie. Wiadomo, Krzysztof Kolumb nazwał tak tubylców, myśląc, że dopłynął do Indii. I choć w życiu Indianie wiele wycierpieli, biali ludzie uważali ich za dzikusów, to jednak była to społeczność, która miała (i ma, bo przecież wciąż istnieją na świecie) własną kulturę, religię i wysoko postawioną świadomość swych korzeni. Właśnie we wspomnianym serialu, gówna bohaterka, przedstawicielka wykształconej, napływowej białej rasy, korzysta z wiedzy i doświadczenia czerwonoskórych przyjaciół, by udoskonalać swój warsztat pracy lekarza. Te dwa, jakże odmienne światy przenikały się stopniowo. Warto popatrzeć sobie na Czejenów przedstawionych w serialu.


W obozie Indian, gdzieś w lipcu XIX w. :)



Indianki z plemienia Czejenów :)



Zachowana XIX w. fotografia przedstawiająca dwie Czejenki :)


I właśnie pojawia się myśl druga: przecież w ubiegłe lato zostałam Indianką! Heh, że też o tym zapomniałam J Ze względu na moje długie, ciemne włosy, wielokrotnie mówiono na mnie Pocahontas, choć w niczym nie przypominam w rysach twarzy Indianki z prawdziwego zdarzenia. No dobrze, może jej przydomek mnie z nią łączy o tyle, że oznacza „Małą Psotnicę” czy też „Łobuziaka”.
Będąc z Tusią w Szklarskiej Porębie, wybrałyśmy się do Indiańskiej Wioski. Cóż, może Karkonosze to nie Góry Skaliste, a Szklarka to nie Colorado Springs, ale kto by się tego czepiał. Warto zaznajomić się nieco z życiem Indian, choć za nic w świecie nie wiem z jakim plemieniem miałyśmy do czynienia. Wierzę, że byli to bardzo spokojni Czejeni.


Wiek XXI - indiańska wioska Canoe



Obozowisko w wiosce Canoe


To tu, w sercu gór, zapoznałyśmy się z Tusią z życiem w zgodzie z naturą. Dla cywilizowanych ludzi, spanie na skórach, odziewanie się w nie, spożywanie posiłku z kociołka nad ogniem, czy posiadanie kilku żon, jest nie do przyjęcia. No właśnie. A co dopiero ujeżdżanie koni, czy wydojenie krowy. Toż to zupełne szaleństwo. A zabawy dzieci, tak bez komputera? A co fajnego jest w rzucaniu kółeczkami czy strzelaniu z łuku? Otóż, gdy pozbędziemy się naszych dóbr cywilizacyjnych, okazuje się, że z prostych rzeczy potrafimy się spontanicznie ucieszyć jak z zaawansowanej technologii.



W labiryncie



Dojenie krowy, dobrze, że była spokojna i nie wierzgała kopytkami ;)



Mleko samo leci ;)



W indiańskim namiocie



Łapacze snów i inne amulety



W namiocie, który pełnił funkcję Domu Kultury :)



Zajęcia muzyczne



Na terenie obozowiska



Strzelanie z łuku


Co prawda sama wioska była jakby na wymarciu, więc umówmy się, że wojownicy wyruszyli za bizonami. Jak na koniec sezonu, organizatorzy nie za bardzo dbali o to, by coś samemu z siebie opowiedzieć. A szkoda, bo troszkę osób się tam kręciło.


Współczesne Indianki wewnątrz tipi ;)



Przed tipi w obozowisku



Wódz plemienia Czejenów ;)



Instrumenty muzyczne


Choć więcej atrakcji miałyśmy z Tusią w wiosce, to o samych obrzędach i zwyczajach dowiedziałyśmy się więcej z tablic informacyjnych w Dinoparku. To kolejna atrakcja Szklarskiej Poręby, ale o niej opowiem kiedy indziej. Dziś skupmy się na życiu Indian.


Wejście na teren obozowiska indiańskiego w Dinoparku


Każde dziecko wie, że domem Czejena, Apacza czy Irokeza jest tipi. To namiot Indian Ameryki Północnej, zamieszkujących Wielkie Równiny. Zazwyczaj budowało się go z żerdzi, związywanych na górze. Dawniej żerdzie pokrywały bizonie skóry, a od XIX w. nieprzemakalne płótno, które „przyszło” wraz z białymi osadnikami. Tipi przeciętnej rodziny miało ok. 6 m średnicy, posiadało wewnątrz ognisko, z którego dym uchodził przez otwór w górnej części namiotu.
Malunki na namiotach pochodziły głównie ze snów i wizji, a także przedstawiały sceny walki, czym gospodarz mógł się pochwalić. Taka indiańska wersja facebooka. Ozdabianie w ten sposób tipi, wiązało się z religią. Dawni mieszkańcy Wielkich Równin wierzyli, że wzory na ścianach chronią ich przed nieszczęściem i chorobą. Symbole wymalowane na tipi były zrozumiałe dla Indian, ale niekoniecznie dla białego człowieka.


Tipi



Tipi należące do, niech będzie - Rączego Konia :)



Palenisko wewnątrz namiotu



Górna część tipi, przez którą uchodził dym z paleniska



Malunki na ściankach namiotu - scena polowania na bizona



Wewnątrz indiańskiego namiotu


U Indian wartością najwyższą była rodzina. Każde dziecko było przyjmowane jako dar. Niemowlętom ucinało się pępowinę i zasuszoną umieszczano w woreczku jako amulet, który chronić miał dziecko, zapewnić mu zdrowie i długie życie. Wkrótce też nadawano dzieciom imiona. Dziewczynki miały jedno imię i nie ulegało ono zmianie, nawet po ślubie. Chłopcy mieli kilka imion, które zmieniali pod wpływem doświadczeń życiowych lub wojennych osiągnięć. Każdy z członków rodziny miał ściśle określone obowiązki. Mężczyźni zajmowali się polowaniami i ochroną plemienia, kobiety dbały o dzieci i gospodarstwo domowe. Starsze dziewczynki pomagały matce, uczyły się rękodzieła a chłopcy przygotowywani byli do polowań i do walk z innymi plemionami.



Tablica opisująca codzienne życie Indian


Życie Indian kręciło się wokół zwierząt i skór z nich pozyskiwanych. To kobiety wykonywały najcięższe prace. Mężczyźni polowali lub wojowali, ale to kobiety zajmowały się skórami, wyprawiały je i ozdabiały. A nie było to łatwe zadanie, o czym można przekonać się, czytając opis na jednej z tablic. Nic więc, dziwnego, że każdy wojownik chciał mieć żonę.


Opis wyprawiania skór


I tu dochodzimy do konkretnego wydarzenia w życiu Indian. Większość uroczystości odbywała się latem. Chłopcy w wieku 17-18 lat mogli już samodzielnie polować. Mogli też starać się już o rękę wybranej dziewczyny. Musieli jedynie udowodnić, że będą mogli utrzymać rodzinę. Podarki dla ukochanej w postaci wojennych łupów czy upolowanej zwierzyny nie były rzadkością. By przypodobać się przyszłym teściom, młodzieńcy zakradali się do wrogich plemion i wykradali konie, które oczywiście potem przekazywali w darze rodzinie wybranki. Od kobiet „upatrzonych” na żony, wymagało się pracowitości. Rola swatów przypadała krewnym lub szanowanym członkom plemienia. Jeśli prezenty zostały przyjęte, młodzi mogli zamieszkać razem w ich nowym tipi. I na tym polegały zaślubiny. Proste, prawda? Indianie znali też pojęcie rozwodu. Wyglądał on mniej więcej tak: żona wystawiała spodnie i łuk męża za tipi. I koniec, po małżeństwie. To jednak zdarzało się rzadko. Małżeństwa raczej trwały do przysłowiowej grobowej deski.
Indianie korzystali też z szałasów potu. Ta konstrukcja z wierzbowych witek, pokryta skórami i kocami, miała za zadanie oczyszczanie organizmu z toksyn ale i oczyszczanie w sensie religijnym, duchowym. W małym dołku kładło się rozgrzane kamienie, lało na nie wodę. To tworzyło gorącą parę. Taka indiańska sauna.


Szałas potu


O zwyczajach czerwonoskórych mieszkańców można by pisać długo, bo też z każdą informacją coraz bardziej wciągałam się w świat, gdzie świszczały strzały. Jednym z nich był pogrzeb.
Ubrane w najlepsze ubranie ciało wojownika było malowane, przystrajane i zszywane w bizonią skórę. Wystawione na działanie słońca ulegało rozkładowi na wysokim podeście, tak, by dzikie zwierzęta nie mogły go dosięgnąć. Do podestu przyczepiano amulety i tarczę wojownika, a jego dobra rozdawano rodzinie. Po śmierci nie można było wymówić imienia zmarłego a wdowa zazwyczaj obcinała włosy. Po jakimś czasie wyjmowano czaszkę wojownika i układało się ją w kręgu z innymi, gdyż koło było symbolem wyobrażającym świat i kosmos.


Pogrzeb wojownika


W wiosce indiańskiej napatrzyłyśmy się na różne łapacze snów, a więc amulety, które według wierzeń ludów indiańskich miały za zadanie przepuszczać jedynie dobre sny a zatrzymywać mary nocne. Dziś to popularna pamiątka z rezerwatu. My jednak wróciłyśmy z Tusią bez magicznych paciorków, ale za to z głową pełną wrażeń.
Warto poczytać trochę o jakże odmiennej kulturze, jaką przedstawiają sobą Indianie. Jeśli kogoś nie stać na wyjazd do prawdziwego rezerwatu w USA, może się wybrać do indiańskiej wioski w Szklarskiej Porębie. Będzie taniej i bliżej, a przy odrobinie wyobraźni i z dobrym kompanem, na pewno weselej.


A może by tak przenieść się w czasie do Ameryki z XIX w.?


P.s. Może macie jakiś pomysł na nadanie nam indiańskich imion? J

czwartek, 17 listopada 2016

Tatry - Orla Perć: odcinek Zawrat - Kozia Przełęcz cz. 2

Nie tylko dla orłów,
czyli wędrówka pierwszym odcinkiem Orlej Perci
27.08.2016r. cz. II


Przede mną wypiętrzył się Mały Kozi Wierch (2228 m n.p.m.). Jeśli jednak ktoś myśli, że będąc na Zawracie, skoczy sobie na pobliską górkę i wróci, jest w błędzie. Szlak od Zawratu, aż do Koziego Wierchu, jest JEDNOKIERUNKOWY! I może to lepiej, mniej strachu przy mijankach. Dlatego od teraz, nie ma zmiłuj, można iść tylko w jedną stronę.


Mały Kozi Wierch - pierwszy cel Orlej Perci w zasięgu wzroku :)



Kawałek od Przełeczy Zawrat - rzut oka za siebie na Dolinkę pod Kołem



A tu spojrzenie ponad przepaścią na stronę Doliny Gąsienicowej


Wspinam się więc, przy pomocy pierwszych łańcuchów. Po chwili jestem już na szczycie Małego Koziego Wierchu. Kilka osób zebrało się i łapie pierwszy oddech. Pierwsza sesja foto, wymiana zdań, ogólna radość.
To tu poznaję fantastyczną osobę, dzięki której cała Orla Perć była nie tyle wysiłkiem, co wielką przyjemnością. Beatka okazała się mega pozytywnie zakręconą osobą. Mam nadzieję, że będziemy utrzymywać kontakt, bowiem miałam wrażenie, jakbyśmy się znały od lat. Bardzo się cieszę, że stanęłaś na mojej drodze, pozdrawiam Cię w tym miejscu bardzo serdecznie ;)


Żółta Turnia i fragment Granatów



Mały Kozi Wierch 2226 m n.p.m.



Na czerwonym szlaku Orlej Perci



Za mną urwista przepaść i Kozia Dolinka ze Zmarzłym Stawem oraz  Czarnym Stawem Gąsienicowym 



Zawrat zostaje za mną...



Fragment Orlej Perci



Sztuczne ułatwienia na szlaku


No więc, od tej chwili, stanowimy z Beatą zespół wspinaczy. Co szerszy fragment, zakładamy bazy. Co prawda nie rozbijamy namiotów, nie okopujemy się, ale stajemy, by troszkę pofocić. A jest co.
Urwiste ściany Orlej Perci robią wrażenie. Do tego widok za nami, przed nami i po obu stronach powoduje skręty szyi. Z naszych zdjęć można wywnioskować, że to taki przyjemny spacerek granią. Otóż, nie do końca. Muszę przyznać, że Orla Perć jest doskonałym narzędziem fitness. I nie chodzi tu o zadzieranie nóg do góry. Idzie się po Orlej, a to ujędrnia pośladki. Otóż cały czas spina się je, bo maksymalna uwaga na tym szlaku jest konieczna. Chwilami przerywamy żarty, by skupić się na danym fragmencie. Czasem nie ma jak postawić nogi, czasem but ślizga się na skale. Ręce bolą od napiętych mięśni na łańcuchu. Nie na darmo mówią, że to najtrudniejszy szlak w Tatrach. Wyznaczył go ksiądz Walenty Gadowski  w latach 1903-1906.
Teraz ja przemierzam mały fragment tego szlaku.


Kozi Wierch - 2291 m n.p.m.



Czarny Staw Polski i Zadni Staw Polski w Dolinie Pięciu Stawów Polskich :)



Wyłaniające się na horyzoncie Tatry Zachodnie



Nie mogę oderwać wzroku od przepaścistej strony Orlej Perci...



Nie ma to jak poczuć granit pod ręką i nogą... :)



Na Orlej Perci - w tle Granaty (z lewej) i Kozi Wierch ( z prawej)



Na Orlej Perci - w tle Granaty (z lewej) i Kozi Wierch ( z prawej)



Kozi Wierch i Tatry Wysokie na ostatnim planie, poniżej grań Miedzianego



Tak, tędy biegnie szlak Orlej Perci...



... i ja na tym odcinku Orlej. Foto: Beata




I jeszcze jedno spojrzenie na Dolinkę pod Kołem i czubeczek Krywania



A potem spojrzenie za siebie, za przebyty kawałek szlaku ;)



Na szlaku



Sztuczne ułatwienia na szlaku


Jest pięknie. Woda w Zadnim Stawie Polskim skrzy się w słońcu. Góry wydają się bielsze, niż są. A niebo ma fantastyczny kolor. Po jakimś czasie, szlak przechodzi bardziej na stronę Doliny Gąsienicowej. Pojawiają się majestatyczne Granaty. No i Kozi Wierch – najwyższy szczyt, leżący w całości w Polsce. Widać na nim ludzi, niczym małe mróweczki. W taki dzień, jak dzisiejszy, to prawdziwa satysfakcja stanąć na jego szczycie. Ja jednak mam plan zejścia poniżej jego ściany. Czas wymaga ode mnie zejścia wcześniej, czyli do Koziej Przełęczy. Okazuje się, że również Beatka będzie schodzić, tyle, że do Piątki. Póki co, idziemy razem.



Żółta Turnia i Granaty



Na szlaku



Wąska ścieżka Orlej Perci



I ja na Orlej Perci



Na czerwono na szlaku czerwonym :)



Dolinka Pusta prowadząca do Doliny Pięciu Stawów Polskich



Wierzchołek Koziego Wierchu



Mały Kozi Wierch za plecami



Tu mi dobrze, tu zostaję, tak będę siedzieć! :)



Granaty



Jak nie w górę, to w dół :)



Kościelce widziane z Orlej Perci



Giewont z Orlej Perci


Znów skupienie, pojawiają się klamry, trzeba wciąż uważać. Lekki strach pokrywamy obie śmiechem i rozmowami o życiu. Gdybym szła całkiem sama, byłoby mi smutno, a tak przynajmniej mi raźniej.
I tym sposobem dochodzę do Zmarzłej Przełęczy (2126 m n.p.m.), na której po środku śmiesznie sterczy skała. To 3 m skałka w kształcie maczugi, którą popularnie nazywa się „Chłopkiem”. Poprzednio turyści podpierali skałkę patyczkami, zapałkami i kamieniami, bo wygląda, jakby miała się za moment wywrócić. Takie fajne urozmaicenie trasy.


I znów Granaty



Zamarła Turnia - 2179 m n.p.m.



Zbliżenie na południową ścianę Zamarłęj Turni, która długo była postrzegana jako najtrudniejsza droga, właściwie nie do przejścia. Na niej straciło życie wielu taterników. Obecnie prowadzi po niej około 20 dróg wspinaczkowych o różnej skali trudności



I ponownie południowa ściana Zamarłej Turni i widok na Kozią Dolinkę po jej północnej stronie



Na szlaku



Zmarzła Przełęcz - 2126 m n.p.m. i 3 m "Chłopek" - widok od strony Małego Koziego Wierchu



Nie ma to jak spotkać na szlaku "Chłopka" :)



"Chłopek" - widok od strony Zamarłej Turni



Widok na Czarny Staw Gąsienicowy ze Zmarzłej Przełęczy



Klamry na szlaku



Na szlaku. Foto: Beata



Po klamrach jak po drabinie, też trzeba uważać. Foto: Beata


Wreszcie pojawia się wisienka na torcie. Dochodzę do końca mojej trasy po Orlej Perci. Na deserek mam pionową drabinkę. Pojawia się lekki dreszczyk emocji. Wraz z napotkaną parą żartujemy, sypiąc cytaty ze Shreka: „… nie patrz w dół…”, „… jak zobaczysz światełko w tunelu, nie idź za nim…”, „…niebieskie kwiatuszki…”, „…ale ja jestem daltonistą!...” i takie tam. Trzeba zmierzyć się z ośmiometrową drabinką, prowadzącą w dół przepaści. Wejście na nieco chybotliwą i skrzypiącą maszynerię, nie napawa entuzjazmem. Beata siada i mówi, że zaczeka na tramwaj. Para chce metro, a ja zastanawiam się, czy nadjedzie mój dyliżans. W oczekiwaniu na transport, który jakoś nie chce przybyć, każdy nabiera natchnienie na przerzucenie nóg nad przepaść, by znaleźć się na stopniach drabinki. W końcu, stopniowo, po kolei, każdy z nas schodzi. Nie na zawał co prawda, lecz po tym sztucznym ułatwieniu.



Ups... szlak tym razem pionowo w dół



Sławna drabinka prowadząca do Koziej Przełęczy



Hmy.. jakby tu zejść? Czekam na natchnienie. Foto: Beata



Żółta Turnia i fragment Granatów - widok ze Zmarzłej Przełęczy


Dobra, schodzę! Foto: Beata



Drabinka - widok z dołu Koziej Przełęczy



Wąska gardziel Koziej Przełęczy. Foto: Beata


A dalej mam wąską i stromą Kozią Przełęcz. Para gna dalej Orlą na Kozi Wierch, a my żegnamy się z Beatką i każda z nas schodzi na swoją stronę przełęczy.
Znajduję się w ciasnym kominie, z mokrymi skałami i bez możliwości oparcia nogi. Cóż, zdecydowanie tu można sobie wydłużyć kończyny dolne. Łapię za łańcuch, odchylam się do tyłu, jednocześnie opierając stopy płasko o skałę. Nie jest to najlepszy sposób schodzenia, ale w tej chwili jedyny możliwy.


Kozia Przełęcz - widok na stronę Dolinki Pustej



Kozia Przełęcz - widok na stronę Koziej Dolinki, gdzie własnie podążam...



Widok w górę, czyli to, co zostawiam za sobą



Przede mną Kozia Dolinka u stóp Granatów


Wreszcie docieram do podstawy komina. Robi się szerzej, ale za to piarżyście. Nie znoszę tego pod stopami, bo można na tym łatwo pojechać. Nie wyjmuję z plecaka Bolka i Lolka, czyli moich kijków, bo jeszcze czekają mnie łańcuchy. Gdzie nie gdzie przydałyby się na trasie, bo pokonywanie skalnych, płaskich bloków, nie jest łatwe.  


Kościelce dwa, czyli Kościelec ( z prawej) i  Zadni Kościelec ( z lewej)



U podstawy Koziej Przełęczy - z prawej strony schodzi jakiś turysta po drabince. Z lewej ułożenie skał i światła sprawiło, że zobaczyłam głowę lwa :)



W Koziej Dolince



Płasko i ślisko na szlaku



Płasko i ślisko na szlaku



Po jakiejś niecałej godzinie, wreszcie docieram do Zmarzłego Stawu, a wcześniej do połączenia szlaków wiodących na Granaty. Trasę tę już opisywałam. Dodam tylko, że mnóstwo wspinaczy, taterników, tego dnia ćwiczyło w rejonie Orlej Perci. Kiedy jestem jeszcze na drabince, słyszę wyraźnie helikopter. „Śmigło” lata ciągle, jeszcze nie wiem, że będzie towarzyszyć mi do końca wędrówki. Chcę wierzyć, że załoga została wezwana do prawdziwej potrzeby, a nie z powodu bolących nóg. Choć oczywiście wolałabym, żeby ratownicy mieli luz, a turyści miło spędzony w górach czas.


"Śmigło" w akcji nad Granatami



Szlakowskaz w Koziej Dolince



Dzień chyli się ku końcowi, słońce chowa się za Kościelcami



Słońce za Zadnim Kościelcem



Zmarzły Staw


Schodzę powoli nad Czarny Staw Gąsienicowy. Słońce kładzie się cieniem na tafli stawu, oświetla jeszcze stoki Granatów i Żółtej Turni. Pomału też zaczynają się pojawiać ludzie, którzy wybrali się na spacer nad staw.


Czarny Staw Gąsienicowy



Fragment Orlej Perci, jeszcze chwilę temu tam byłam..


Docieram wreszcie do schroniska Murowaniec. Myślę o jakimś żurku. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy okazuje się, że zupy w schronisku kosztują 15 zł !! Ja rozumiem, że to schronisko, trudniejsze warunki, transport itp., ale tyle pieniędzy za zupę, do której, nie czarujmy się, dolewa się wody, żeby było więcej? Ceny za obiad przewyższają te w knajpach na dole. Jestem rozczarowana, że dawne schroniska, które swego czasu dawały schron dla turystów i ciepły posiłek za małe pieniądze (zwłaszcza kiedy samemu było się studentem i nie miało nigdy forsy), teraz zrobiły się górskimi hotelami. Ceny z kosmosu, na podłodze nie można już spać... Odechciewa mi się zupy, biorę naleśniki. Zjadam czym prędzej i wychodzę na powietrze. Wymijam tłum ludzi i kieruję się na Przełęcz między Kopami.
Po drodze góry różowieją, na niebo wkraczają teraz różowości i fiolety.


Ponad Doliną Gąsienicową, od lewej: Mała Koszysta, Koszysta, Waksmundzki Wierch, Żółta Turnia i Granaty



Przełęcz między Kopami - zachód słońca



Boczań o zachodzie


Ponad Giewontem lśni czerwona tarcza zachodzącego słońca. Chwilę patrzę na ten spektakl, choć wiem, że zaraz, jak słońce zniknie za horyzontem, szybko zrobi się ciemno.
Wchodzę na żółty szlak wiodący do Doliny Jaworzynki. Robi się w lesie nieco mroczno, przyśpieszam kroku. Końcowy odcinek doliny pokonuję już w ciemnościach, idąc niemal na pamięć. Moja latarka odmawia współpracy.


Giewont już śpi...


Wpadam na parking w Kuźnicach i cudem załapuję się na busik do centrum miasta. Cudem też jest fakt, że nie skręciłam nogi, idąc po ciemku po kamieniach. Przesiadam się na kolejny busik, który wiezie mnie w okolice mojej kwatery. Idę do siebie, zadowolona z całego dnia.
Powróciłam na szlak przebyty dawno temu, przezwyciężyłam lęk przed trudną trasą, pokonałam siebie. A jutro niedziela. Odpocznę sobie. A może zrobię to na szlaku? Zobaczę, co na to powie moje ciało, które po całym dniu jest nieco zmęczone. Jeśli prawdą jest, że tylko wariaci chodzą po górach, to ja jestem taki wariat i dobrze mi z tym. Zatem do zobaczenia na szlaku!

Hej!