NORWEGIA PO RAZ DZIEWIĄTY,
CZYLI DUŚKA NA KRAŃCU ŚWIATA
Termin: 20 - 28 lipca 2024 r.
Uczestnicy: Mira, Marta, Mirek, Krzysiek, Michał i Duśka.
Trasa opisana w poście:
26 lipca: Fjordbotn Camping - Barden (659 m n.p.m., zawrotka prawie pod kopułą szczytową) - Husøy - Botnhamn - Brensholmen - Parkering og Camping Grøtfjord bygdelag
Nocleg: Parkering og Camping Grøtfjord bygdelag
Pokonana trasa 26 lipca: ok. 110 km samochodem, ok. 15 km promem i ok. 5 km pieszo na szczyt (niezdobyty)
Dziennik z wyprawy, dzień 7:
Kolejny dzień rozpoczynamy od wdrapania się na Barden (659 m n.p.m.). To znaczy taki jest zamiar. Znaleziony opis sugerował, że szlak jest prosty, mało wymagający, początkowo pod górkę, a potem teren się wypłaszcza. Nic bardziej mylnego! Ale jeszcze o tym nie wiemy.
Zostawiamy nasz samochód na malutkim parkingu przed wjazdem w tunel. I mozolnie zaczynamy się wspinać pod górę. Niby wysokość nie jest jakaś wybitna, ale w Norwegii wychodzi się z poziomu morza, więc potrafi być naprawdę stromo. Nie ma wyznaczonej jakiejś konkretnej ścieżki, a poza tym kluczymy pomiędzy kałużami i błotem. To ostatnie jest nieco uciążliwe. I wredne, bo w pewnym momencie tracę jeden kijek. Ten, który od jakiegoś czasu dziwnie mi sprężynował. Linka w środku nie wytrzymała naporu błota i pękła.

Mimo to dalej idę z jednym kijkiem, bo lepsze to, niż nic. Wreszcie mamy chwilę wytchnienia i trochę płaskiego. Z tego miejsca można iść albo w stronę Barden, albo w stronę Daven. Chwilę patrzymy na wody Ørnfjordu. Znów w pływających kółkach pływają łososie hodowlane. Pomalutku wyłania się nam rybacka osada Fjordgård. Jest pięknie, ale gdy się dłużej stoi w miejscu, niestety wieje jak to na otwartej przestrzeni.

I znów idziemy pod górę. Środkowy odcinek szlaku jest dość skalisty. Nogi trzeba zadzierać wysoko. Przy trudnościach w skale, trzy osoby zostają w jednym miejscu, a potem postanawiają odwrót. Za duża trudność przy kontuzjach. Pozostała trójka, czyli Mira, Michał i ja, przemy do przodu niczym Rudy 102 pod Studziankami. W wielkim stylu przechodzimy ten skalisty odcinek i dalej jest już lepiej. Udaje się nam nawet wypatrzyć szybującego nad nami orła! Coś pięknego i majestatycznego!


Zatrzymujemy się tuż powyżej górskiego stawu. Sam szczyt Barden znajduje się pomiędzy wodami Ørnfjordu a Melfjordu. Widać z niego pobliskie szczyty, w tym Seglę i Breidtinden. Ale i stąd to wszystko widzimy. Gdzieś w oddali majaczy malutka wioska na wyspie Husøy. Oto Senja w całej okazałości...


I kiedy wydaje się, że już dalej będzie łatwiej, góra nie odpuszcza ze stromizną. Szybki rzut oka na zegarek i jesteśmy zmuszeni do podjęcia decyzji o odwrocie tuż pod kopułą szczytową. Niestety, gdybyśmy poszli dalej, nie zdążylibyśmy na prom. A ten niestety jest na konkretny czas. Trzeba nam opuścić piękną Senję i wrócić na stały ląd, choć też wyspiarski.

Po zejściu z góry, kierujemy się na wyspę Husøy, do malutkiej osady, cichej i urokliwej, w której czuć ryby. Parkujemy auto na placu tuż przed wejściem na wyspę. Trochę przypomina ona wyspę św. Stefana w Czarnogórze. Osada stanowi jakby zamkniętą enklawę społeczną, połączoną z resztą wąską drogą. Pomiędzy lądem a wysepką znajduje się marina, w której kołyszą się łodzie, a ciszę i spokój przerywają krzykliwe mewy.


Robimy sobie szybki spacer do małej latarni morskiej, choć szybkość ta polega na obejściu całej wysepki nieco pod górkę. Pod latarnią robimy sobie małą sesję zdjęciową, patrząc na coraz bardziej ciemne chmury, kłębiące się nad górami. Chwilkę potem wygania nas odgłos burzy. Jednak deszczu nie ma, jedynie straszy. Schodzimy więc, do samochodu, po drodze robiąc małe zakupy w sporym sklepie Joker, jedynym na wyspie, gdzie kupujemy sobie lody na deser.

Wreszcie jedziemy do Botnhamn, gdzie oczekujemy jako 16 samochód w kolejce na prom do Brensholmen. Udaje się nam załapać na zaplanowaną godzinę, choć nie wszyscy mają tyle szczęścia i muszą zaczekać dwie godziny na kolejny, ostatni już tego dnia, prom. Samochody na promie poupychane jak śledzie. Ciężko pomiędzy nimi przedostać się na drugą stronę. Wychodzimy na pokład i mamy teraz około pół godziny odpoczynku od jazdy. Początkowo siadamy na górnym pokładzie i podziwiamy widoki na okolicę. Potem schodzimy pod pokład, a ja pokuszam się o kupno wafla z brązowym serem Brunost, który tu jest jak naleśnik bardziej. Wody spokojne, nie dają kołysania, więc i nikt z nas nie ma choroby morskiej.

Wreszcie pada sygnał, że dopływamy do Brensholmen. Schodzimy do samochodu i zjeżdżamy z promu na stały ląd i kierujemy się na ostatni nocleg, który okazuje się hitem wyjazdu.... Ale o tym za moment.
Po drodze zatrzymujemy się przy arktycznym wodospadzie "The frozen Arctic waterfall", który zimą tworzy lodospad, a latem spływa kaskadą do morza. Z pewnością wiosną huczy jeszcze bardziej.
Trasa na kemping jest bardzo malownicza, gdzie się da, stajemy na punktach widokowych.

Przyjeżdżamy do małej wioski Grøtfjord, gdzie na plaży chcemy rozbić nasze namioty. Niestety to plaża i nie ma czegoś takiego jak recepcja, ale cennik owszem jest. Można płacić vippsem, czyli takim naszym blikiem. Nikt z nas takowego nie ma. Udaje się nam jednak odnaleźć właścicielkę tej plaży w żółtym domu przy drodze. Płacimy jej bezpośrednio za nocleg i dostajemy garść informacji co i jak. Już wiemy, że ciepłej wody nie ma, a prysznice są tylko na zewnątrz do opłukania się z piasku. Zatem czeka nas prysznic chusteczkowy :) Albo kombinacje w umywalce rodem z pociągu, na czujkę i niewygodnej. No ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Znajdujemy płaski teren pod nasze namioty, z jednej strony osłonięty ziemnym wałem, z drugiej rosnącą wysoką zieleniną. Krzątamy się wokół naszego obozowiska. Pora już na coś do zjedzenia. Odpalamy butlę i gotujemy sobie wodę na liofilizaty i herbatę. Ludzi sporo kręci się po plaży. Jest piękna pogoda, bardzo ciepło i przyjemnie.
Patrzymy na cudną zatokę z zimną wodą, choć amatorów kąpieli nie brakuje. Morze i obok góry to połączenie idealne. Do tego niby zachodzące słońce i robi się piękny landszafcik. Ale to, co przebija wszystko inne, to... wylegujące się na plaży renifery hodowlane! No magia, powiem Wam. Spaliście kiedyś na plaży z reniferami? I jak tu nie kochać Norwegii? (Tak po prawdzie to obiecałam mojej grupie renifery na plaży, bo gdzieś wyczytałam, że tu są. Ale potem pomyślałam, że może ktoś po prostu miał farta, że one tam były. A to jednak stali bywalcy tej plaży, więc mój honor jako organizatora został uratowany ;)) Z początku nie mamy nadziei na zobaczenie tych zwierząt, bo ludzi jest cała masa. Jest głośno i wszystko wokół się rusza. Po chwili jednak Mira dostrzega całe stado. Łapiemy za telefony i z bezpiecznej odległości, co by nie zakłócić ich spokoju, robimy im całą sesję zdjęciową.


Pokraczne są, ale miło się na nie patrzy. Wśród nich dostrzegamy młode osobniki, pewnie niedawno urodzone. Niby napatrzyliśmy się na renifery w drodze na Nordkapp, ale jakoś w tej scenerii, w połączeniu z plażą i zachodzącym słońcem, dają nową jakość oglądania ich na żywo. Niestety, choć zwierzęta przyzwyczajone są do ludzi, nie każdy potrafi uszanować przestrzeń dla zwierząt. Niektórzy podchodzą zbyt blisko, tylko po to, by zrobić sobie jeszcze lepsze zdjęcie, albo co gorsza wyciągają rękę, by pogłaskać. Należy jednak pamiętać, że to w końcu tylko zwierzę, które choćby było najłagodniejsze, może się zdenerwować.

Dzień powoli się kończy, a my, niczym na koloniach, siedzimy w kręgu przy herbacie (z braku ogniska jest butla ;) ) i rozprawiamy o naszej przygodzie.
To jeszcze nie koniec wyprawy. Jutro przemieszczamy się do Tromsø, co oznacza, że będzie to ostatni nasz dzień podczas tej wyprawy na północ. Ale to jutro...
Ciąg dalszy nastąpi...