W objęciach secesji,
czyli o tym,
że muzeum nie musi być nudne…
Obiecałam
Wam, że zdradzę miejsce, które mnie absolutnie oczarowało w Białymstoku. I
wcale nie było to jakieś spektakularne, multimedialne cacko. Co więcej, choć
udostępnione turystycznie, nie było zapełnione tłumem chętnych do… cofnięcia
się w czasie. Na koniec mojego dnia, w tym uroczym mieście, trafiłam do Muzeum
Historycznego. Dawniej, na dźwięk słowa „muzeum”, od razu pojawiały się
dreszcze, że oto zaraz będę musiała założyć filcowe, śmierdzące, zwykle dla
mnie za duże kapcie z gumką i froterując drewniane, skrzypiące podłogi
muzealnych zakamarków, ścigać się z kustoszkami wrzeszczącymi: nie dotykać
eksponatów!... I zwykle kończyło się na
„przebiegnięciu” wystaw i w zasadzie niewiele się potem z tego pamiętało. Swoją
drogą, ciekawe, że te kapcie tak utkwiły w pamięci. Też tak macie? Nie wiem,
czy to kwestia starzenia się, pardon – starania się, czy większej wrażliwości
na historię i kulturę, ale od jakiegoś czasu zaczęłam zaglądać do takich przybytków
i zauważyłam, że to ciekawe miejsca, nawet jeśli takiego eksponatu nie można
dotykać. Co więcej, takie przekroczenie muzealnych pomieszczeń, wprowadza nas w
zupełnie inny świat. Tym razem dodatkowo cofnęłam się w czasie. Jeśli też
chcecie odbyć podróż na początek XX w., zapraszam do Muzeum Historycznego w
Białymstoku.
W tym
miejscu należy wspomnieć o fakcie, który mi osobiście nigdy „nie obił się o
uszy”. Otóż, jeśli mówimy o najbardziej
przemysłowym i odzieżowym mieście w Polsce, zwykle na myśl przychodzi nam
fabryczna Łódź. Tymczasem Białystok był takim polskim Manchesterem. Przeżywał
swój rozkwit po powstaniu listopadowym, od 1832r, kiedy wysokie cło na wyroby
tekstylne, wwożone do carskiej Rosji, zmusiło fabrykantów z Łodzi właśnie do
uruchomienia taśm produkcyjnych w Białymstoku. I w ciągu 50 lat stało się
jednym z większych ośrodków przemysłu włókienniczego. Ten fakt jakoś mi
umknął…
Teraz stoimy
przed takim budynkiem, który z życiem białostockich, żydowskich fabrykantów
jest związany. Odwiedzane przez nas muzeum ma swą siedzibę w zabytkowym,
fabrykanckim pałacu, powstałym na początku XXw. Dziś to pięknie odrestaurowana
kamienica. Już z zewnątrz prezentuje się całkiem wybornie. Wystrój
architektoniczny jest typowy dla secesji: są laurowe wianuszki, paski, giętkie
linie, gałązki z owocami, kwiatowe detale itp. Podobnie jest wewnątrz. Ale
zanim wejdziemy do środka, warto powiedzieć kilka słów o tym co to za kamienica
i do kogo należała.
W 1810r, w
tym miejscu stał niewielki, drewniany budynek. Właścicielem jego był Tanat
Fajnberg. Sto lat później budynek przeszedł w posiadanie Adolfa Kryńskiego i
już wtedy był murowany. W tym samym roku – 1910, Kryński sprzedał go Wolfowi i
Bercie Lurie, którzy zajęli się rozbudową obiektu do tego stopnia, że w latach
1910-1913 powstał reprezentacyjny pałacyk z wykończeniami w stylu secesji.
W 1923r.
Lurie sprzedali kamienicę Samuelowi Hirszowi Cytronowi. I od tego nazwiska
pochodzi dzisiejsza nazwa budynku – pałac Cytronów. Samuel jednak nie mieszkał
w nim, oddał go swemu synowi – Benjaminowi Cytronowi. Kim byli Cytronowie?
Rodzina ta była fabrykantami z białostockiego okręgu włókienniczego, posiadali
fabryki w Supraślu, Białymstoku, unowocześniali przemysł, byli fundatorami
synagogi. Benjamin Cytron, jako nowy właściciel pałacyku, zastał w nim
białostockie kuratorium Okręgu Szkolnego, które miało tu swoją siedzibę od
1921r., ale niestety nie posiadało dokumentów najmu w świetle prawa. Sprawę
jednak załatwiono polubownie kuratorium nadal funkcjonowało w tej kamienicy.
Benjamin Cytron udostępniał też pomieszczenia na parterze, Izbie Skarbowej, a
na początku lat 30. XX w. miało tu też swoją siedzibę Polskie Towarzystwo
Krajoznawcze.
Tuż przed II
wojną światową Cytronowie wyjechali do USA, dwaj synowie: Benjamin i Abel
zaginęli na terytorium Związku Radzieckiego w czasie wojny.
W latach
1941-44 budynek zajmowało Towarzystwo Krajowe Prus Wschodnich. W lipcu 1944r.
przejęła go wojskowa administracja radziecka. Trzy lata później stał się
siedzibą Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, a od lat 50. XX w. do
1974r. urzędowała w nim Powiatowa Komenda Milicji Obywatelskiej. Od 1976r.
kamienica mieściła w sobie Muzeum Ruchu Rewolucyjnego, które w 1990r.
przekształcono w Muzeum Historyczne – Oddział Muzeum Podlaskiego w Białymstoku.
No dobrze,
tyle historii, pora wejść do środka obiektu. Pałacyk Cytronów to budynek
frontowy i jedna oficyna boczna.
Układ pomieszczeń przedzielony jest wąskim
korytarzem. To jak granica między dwoma światami – miedzy kuchnią a salonem,
między ubogą służbą a bogaczami. W budynku frontowym znajdują się pomieszczenia
reprezentacyjne takie jak: jadalnia, salon czy bawialnia. W oficynie bocznej
miejsce swe miały kuchnia, spiżarnia, pokoje dla służby oraz pomieszczenia
gospodarcze.
Korytarz oddzielający dwa światy, jak jedna z symbolicznych granic Z. Nałkowskiej - bogaci i biedni, salony i kuchnia...
Zatem cofamy
się w czasie o jakieś 100 lat. I wchodzimy najpierw do saloniku ceglastego.
Służył on jako pokój na powitanie gości. Coś w rodzaju poczekalni, gdzie
szykowano się przed wejściem „na salony” lub czekało na pozostałych gości. Dziś
w większości mieszkań taką funkcję pełni przedpokój.
Co urzekło
mnie tu najbardziej? Dwie rzeczy. Pierwsza to wielki patefon z błyszczącą tubą.
Natychmiast zapytałam czy to urządzenie jeszcze działa. Niestety… robi za
ozdobę i jest tylko w duchu tych czasów. Szkoda, bo przyjemnie byłoby zwiedzać
wnętrza przy muzyce z płyty…
Modne zegary dobrze wyglądały w mieszczańskich domach. Czekając na pozostałych gości można było przejrzeć gazety, które od zawsze rozpisywały się o najważniejszych wydarzeniach
Druga rzecz to stare zdjęcie z 08.05.1895r., na
którym widać grupę ludzi gdzieś przy jakimś domku letniskowym w jakimś lesie.
Cudowny w nim jest napis: znajomi znajomym i to wykaligrafowane pismo przy
nazwiskach. Jak to się ma do dzisiejszego pokolenia facebookowego? Tylko tyle,
że teraz też wysyłamy sobie zdjęcia jako znajomi do znajomych.
Ok. Po dawce
historii i przygotowaniu się w pierwszym pokoiku pewnie jesteście głodni.
Proszę zatem do salonu zielonego, czyli jadalni.
Tu jadano posiłki, które
służba przynosiła z kuchni. Parujące półmiski lądowały na granitowym blacie
komody, co miało swoje zastosowanie praktyczne: ciepło spod nich nie
deformowało podłoża, jak w przypadku drewnianego stołu a do tego zatrzymywało
ciepło posiłku na dłużej.
W tym
pomieszczeniu zwróciłam uwagę na wiele rzeczy: po pierwsze na kaflowy piec,
który jak się okazało nie służył wcale ogrzewaniu jadalni, a ozdobie. Panowała
wtedy moda na kaflowe piece, choć nie miały one żadnego odprowadzenia, żadnej
wentylacji itp. Ot, stawiany w kącie cieszył oko.
Drugą rzeczą, która przykuła
mój wzrok, był kolejny gramofon. Niestety ten również nie działał.
Wobec tego
przerzuciłam się na duży rodzinny album, wyeksponowany na specjalnej podstawce,
stojący na secesyjnej komódce. Ech, w takim albumie tylko zdjęcia w sepii
prezentują się wspaniale. Obok
stała kunsztowna żardiniera, jak sądzę. Tylko kwiatów było brak.
Stojąca przy
drzwiach zielona suknia dawała wyobrażenie o strojach, jakie dawniej zakładano
do wykwintnych kolacji. Różne bibeloty i figurki orientalne pewnie pobudzały do
rozmów o podróżach i przyjemnościach życia.
A skoro
atmosfera po posiłku stawała się mniej formalna, przechodziło się do saloniku
niebieskiego, czyli pomieszczenia kawowo-herbacianego. Taka swego rodzaju
bawialnia.
Przy ciepłych napojach spędzało się tu czas na pogawędkach, na
słuchaniu muzyki płynącej z pianina lub innego instrumentu, czytaniu gazet itp.
Tak sobie myślę, że w moim mieszkanku funkcję jadalni oraz takiej bawialni
spełnia duży pokój. Cóż za oszczędność miejsca…
Jedna z fotografii, przedstawiająca ślub. Dzięki takim zdjęciom można zobaczyć jak zmieniała się moda ślubna. Przyznaję, że wiązanki druhen są powalających rozmiarów...
W niebieskim
saloniku zachwycił mnie samowar. Herbata z takiego sprzętu chyba inaczej
smakuje, niż taka ekspresowa ze smyczą. Zastanawiał mnie ten dzwonek przy
samowarze. Nie wiem dlaczego, ale w myślach kołatało mi się takie zdanie:
Janie, podaj mi proszę herbatkę… Heh, ma się tę wyobraźnię.
W
przeszklonej komódce zachwyciłam się koziołkami, czyli podpórkami na sztućce.
Ozdobione były pięknymi figurkami, sama nie wiem, jakie chciałabym zastać przy
swoim nakryciu. Z racji miłości do gór, chyba te z kozicami, ale pieski i
wiewiórki też spowodowały uśmiech.
No dobrze.
Atmosfera już nie jest taka sztuczna, bo jesteśmy po oficjalnym obiedzie, także
po kulturalnych rozmowach, pora więc, przemieszać towarzystwo. Panie pójdą do
buduaru Pani domu, a panowie do salonu Gospodarza.
W damskim
pokoiku, dość maleńkim, jest mnóstwo drobiazgów.
Wzrok prześlizguje się po
kolejnych przedmiotach. Chwilę spędzam na czytaniu lektury leżącej na stoliku.
Ach, romanse… no tak, kobiety z wypiekami na twarzach zaczytywały się w takich
ówczesnych Harlequinach. Ten piękny sekretarzyk krył zapewne tajemne miłosne
listy, otwarty pamiętnik czeka na romantyczny wpis w stylu „prędzej umrę, niźli
Ciebie zapomnę”.
Oczywiście,
jak większość kobiet, poprzeglądałam się w lustrze toaletki. Kunsztowne
puzderka i przybory toaletowe zachwycają do dziś. Oczyma wyobraźni widzę
siebie, która dużą, ozdobną szczotką rozczesuje swoje długie, faliste
włosy… Problem w tym, że nie mam długich
i falistych włosów… Ale teraz nie ma to żadnego znaczenia. Przecież jestem o
jakieś sto lat młodsza ;)
Przy
toaletce właśnie dowiaduję się niesamowitej historii. Otóż pośród rzeczy
znajdujących się na tym mebelku, stoją perfumy w ozdobnym flakoniku. Należały
one do bogatej, żydowskiej kobiety,
która w czasie wojny zakopała swoje osobiste rzeczy w pudełku w okolicach
rynku. Najpewniej myślała, że gdy wojenne piekło się skończy, wróci po nie. Co
się stało z Żydami w czasie II wojny, wiadomo. Przy okazji rewitalizacji placu,
znaleziono po tylu latach ten skarb. I teraz ja, mogłam powąchać te perfumy.
Miały bardzo intensywny zapach i nie wiem dlaczego skojarzyłam je z Paryżem.
Nie wiem także, czy możliwe jest, by po tylu latach zapach się wciąż
utrzymywał? Czy była to tylko opowieść na potrzeby turysty? Nieważne, dały
klimat i pobudziły do rozmyślań.
Przeskoczmy
zatem z romantycznych uniesień na bardziej przyziemne sprawy. Wchodzimy do
męskiego świata.
Od razu
widać, że w pokoju tym pracowano, biurko pełne jest biurowych gadżetów. Otwarta
szafa, kryjąca w sobie sejf, także otwarty, przywodzi na myśl pana domu, który
właśnie zakończył jakąś transakcję, za co dostał kolejną sztabkę złota.
Na
ścianie, wisząca biała broń oznacza bohaterskie czyny rodzinne lub też, tak
okazywany patriotyzm. Pod szablą kącik do gry w szachy. Obok biblioteczka,
pełna skórzanych okładek z pozłacanymi obwolutami.
W pokoiku
tym najczęściej spotykali się sami mężczyźni, paląc cygara i w oparach dymu,
rozprawiając o polityce, przyjemnościach i życiu codziennym. Otwarty
sekretarzyk służył zapewne do pisania szybkich wiadomości bądź też dłuższych
listów do rodziny czy przyjaciół.
A skoro mowa
o uciechach życia, w pokoju męskim stoi sobie małe, niewinnie wyglądające,
pudełko. I to zagadka. Co też kryje w sobie ciekawego? Widzimy zamek, więc
pewnie jest do niego klucz. Czy to pudełko na tajemne listy, może ważne
dokumenty? Ale przecież takie trzymano by w sejfie…
Zagadka szybko się wyjaśnia, ku ogromnej
uciesze odwiedzających Pana domu J.
Bo cóż innego może rozwiązać język, jak nie szklaneczka mocnego trunku?
W gabinecie
zwróciła moją uwagę śliczna koza, czyli piecyk, którym dogrzewano się w zimne
wieczory. Ach, życie dawniej miało swój urok, ale też i wady, całkiem jak w
dzisiejszych czasach.
Większość
pomieszczeń w pałacu Cytronów stanowią przedmioty ze zbiorów Muzeum
Podlaskiego. Nie są to osobiste pamiątki po właścicielach kamienicy. Ale myślę,
że to nie ma większego znaczenia, atmosfera sprzed ponad stu lat została
zachowana. Z oryginalnego wystroju wnętrz, do dnia dzisiejszego zachował się
jedynie wystrój sztukatorski sufitów, oryginalna stolarka oraz klatka schodowa
z kutą balustradą.
Obecnie trwają prace nad przywróceniem większości
pomieszczeń do ich pierwotnego wyglądu i pełnionej funkcji.
Aby pozostać
jeszcze chwilę w klimacie przedwojennej magnaterii, wchodzimy na piętro
kamienicy. Tu bowiem została zlokalizowana wystawa poświęcona jednemu z
budynków, który już w Białymstoku nie istnieje. A jest to hotel Ritz, słynny białostocki
hotel, który otworzono w 1913r, tuż przed Wielką Wojną, jak wówczas myślano o I
wojnie światowej. W czasie II wojny uległ pożarowi, a po wojnie ostatecznie
rozebrany, zniknął z panoramy miasta. Białostoczanie zwykli mówić: „Był Ritz,
nie ma nic”.
Dziś można jedynie pooglądać makietę hotelu oraz to, co udało się
zgromadzić z okolicznych domów, strychów i piwnic.
Hotel
mieścił się w samym centrum miasta, między pałacem Branickich a pałacykiem
gościnnym. Miał cztery kondygnacje nad ziemią i jedną podziemną oraz drewniane
windy – pierwsze w tym mieście – osobną dla gości i osobną dla personelu. W
części podziemnej znajdowały się pomieszczenia techniczne, takie jak kotłownia
czy przechowalnia bagaży, a także sejfy i pokoje rozrywek typu piwiarnia i sala
bilardowa. Na parterze znajdowała się oczywiście recepcja a także elegancka
kawiarnia, bank, kino „Gryf”, centralka telefoniczna oraz zakład fryzjerski.
Na
piętrze funkcjonowała restauracja z balkonami oraz gościnne apartamenty. Dwa
kolejne piętra były przeznaczone wyłącznie na pokoje dla gości. Hotel zapewniał
w pokojach bieżącą ciepłą i zimną wodę, telefony, centralne ogrzewanie, a
niektóre pokoje dysponowały własnymi łazienkami. Teraz to standard w hotelach,
ale ponad wiek temu było to coś bardzo nowoczesnego.
Gmach hotelu gościł takie
osobistości jak: marszałka Józefa Piłsudskiego, Polę Negri, Hankę Ordonównę,
marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego i innych.
I kolejny magiel. Zapewne w hotelu istniała pralnia, więc pewnie świadczono również usługi maglowania i prasowania
Początek opowieści
o Białymstoku zaczęłam od Jana Klemensa i Izabelli Branickich, z którymi
nierozerwalnie wiążą się losy miasta. I na nich też zakończę, nawiązując do
makiety miasta, której obrazki pokazywałam we wcześniejszych postach.
Białystok: widok na pałac Branickich, ogrody oraz katedrę, obecnie kościół stary będący kaplicą boczną nowego kościoła
Makieta
przedstawia XVIII w., barokowe miasto z czasów tuż po śmierci Jana Klemensa.
Całości dopełniają ubiory, w jakich być może na co dzień chodzili.
I to już
koniec wędrówki po magicznej stolicy Podlasia. Jeszcze jest kilka miejsc w tym mieście,
warte zobaczenia, ale to już na inny czas. I jak zawsze będzie to powodem do
powrotu do Branistoku J
Zatem do zobaczenia ponownie!
Koniec
W muzeum nie byłam, widzę, że warto tam wejść. Muszę koniecznie wrócić do Białegostoku jeszcze kiedyś.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Avelino droga, warto. Pan, który oprowadza po muzeum bardzo ciekawie przedstawiał historię obiektu, ani na chwilę nie pozwolił się nudzić. Samo muzeum, jak widać na zdjęciach, to zupełnie inny świat. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńWidzę, że świetnie się tam bawiłaś. Takie spojrzenie na codzienny świat z początków XX wieku musiał nasuwać Ci mnóstwo skojarzeń z przeczytanymi książkami czy obejrzanymi filmami. Prawdziwa podróż w czasie. Do tego ładnie i z humorem pokazana.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
Bawiłam się świetnie, bardzo lubię tego typu miejsca. Bardziej niż skojarzenia to nasuwały mi się porównania do życia obecnego. Ale swoją drogą to miejsce ciekawe, choć zwie się muzeum :) Pozdrawiam cieplutko :)
UsuńBardzo ciekawe muzeum!
OdpowiedzUsuńPotwierdzam, ciekawe :) Pod warunkiem, że ktoś lubi takie miejsca. Ja tak, więc dobrze się tam bawiłam. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńCudne miejsce. Wspaniała relacja moja droga.
OdpowiedzUsuńTaki piec kaflowy miała moja babcia, ten jednak nie tylko służył do ozdoby, ale także ogrzewał pokój.
Natomiast samowar otrzymałam kiedyś w prezencie i stoi sobie w naszej kuchni, chociaż jest współcześnie urządzona. :)
Pozdrowionek moc!
Jakby tak dobrze popatrzeć to każdy w domu znajdzie jakiś skarb, który tylko pozornie jest mało warty, ale niesie za sobą kawałek historii. I to jest cudowne. Nie znałam swojej prawdziwej Babci, bo urodziłam się, kiedy Jej już nie było, ale mam po Niej jedną rzecz - bańkę na mleko. Starą, nieco zadrapaną, ale dla mnie o dużej wartości. Kto dziś używa takiego sprzętu, kiedy mleko kupuje się w kartoniku? :) Takie miejsca jak to muzeum, jest też dobrym miejscem do nauki historii na podstawie sprzętów codziennego użytku. Pozdrawiam cieplutko :)
Usuń