NORWEGIA PO RAZ SIÓDMY,
CZYLI JĘZYK TROLLA I INNE HECE
Termin: 02 - 09 września 2023 r.
Uczestnicy: Mira i Duśka
Trasa opisana w poście:
05 września: Trolltunga Camping - Język Trolla
Nocleg: na dziko w pobliżu Trolltungi
Pokonana trasa 05 września: ok. 18 km prywatnym autobusem (1 przesiadka na parkingu P2 do kolejnego busika jadącego na parking P3), 10 km na pieszo
Dziennik z wyprawy, dzień 4:
Wczoraj zachód słońca wlał w nasze serducha nadzieję na piękną pogodę na wędrówkę na Trolltungę. Niestety rano z przerażeniem widzimy, że pogoda jest dokładnie odwrotna do wymarzonej. Pochmurne niebo nie zwiastuje pięknej aury. Czy prognozy pogody mogły się aż tak mylić? I ile będziemy jeszcze zmieniać zaplanowaną trasę naszej wyprawy... Czy dojdzie do tego, że z kolejnej atrakcji trzeba będzie zrezygnować, bo kiepska pogoda, bo tragiczny transport publiczny? A w życiu!
Zwijanie namiotu idzie nam coraz lepiej i szybciej. Pod koniec wyjazdu chyba będziemy robić to z zamkniętymi oczami. Mira spuszcza powietrze z materacy, ja po kolei wynoszę nasz dobytek pod wiatę.
Jesteśmy na czas ze wszystkim i punktualnie wsiadamy do autokaru, który wywiezie nas aż do P2 Skjeggedal.

Tam chwilkę czekamy na tzw. Shuttle Bus, który wwiezie nas stromo pod górę do P3 Mågelitopp. Ta przyjemność trochę kosztuje, ale zawsze to zaoszczędzone prawie 4 km zakosami i ok. 2h wspinaczki z ciężkimi plecakami. Nie mamy wątpliwości, że to dobrze zainwestowane pieniądze.

Na górze wciągam na siebie spodnie na deszcz i kurtkę. Pogoda do bani. Mira postanawia naciągnąć pelerynę. Plecaki obowiązkowo idą w ochraniaczach. Deszcz co chwila zmienia swoją siłę. Raz jest to kropienie i lekka mżaweczka, z wiatrem jednak nie przypomina niewinnych kropel. No i widoki, te będą dziś w odcieniach szarości.
Mamy dziś tę przewagę nad innymi, że nie musimy się śpieszyć. Mamy przewidziany nocleg u celu naszej wędrówki. O której dojdziemy, o tej będziemy. Zaczynamy wspinać się na górę. Do pokonania mamy dystans 10 km, o czym świadczą tablice na trasie powtykane co kilometr. Tak, na wszelki wypadek, gdyby myślało się, że już chyba przeszło się ze trzy kilometry, a tu naga prawda, że tylko jeden...
Po krótkim czasie pora na śniadanko. No nie w takich okolicznościach przyrody miałam nadzieję go zjeść. Siedzenie na mokrym kamieniu i robienie kanapek a potem jedzenie ich z kroplami deszczu, to raczej nie jest wymarzony piknik. Nie ma jednak innej rady. Dobrze, że herbata w termosie ciepła...
Wolnym krokiem przemierzamy płaskowyż Hardangervidda. Mam wrażenie, że idziemy bardziej "wyż", niż "płasko". Raz w górę, raz w dół. Myślę sobie, że w powrotną drogę będzie podobnie. Zaczynają nam ciążyć plecaki. Co dłuższy kawałek robimy sobie postoje i zdejmujemy na chwilę bagaże, żeby ramiona nieco odpoczęły.

Krajobraz mamy iście księżycowy. Skały gładkie, między nimi uboga roślinność. Pomiędzy skałami połyskują lustra małych stawków. W okresie od 1 października do 31 maja, zaleca się wędrowanie z przewodnikiem, pomimo ustawienia na trasie tyczek wyznaczających szlak. We mgle, czy przy zaśnieżonej trasie, łatwo o pobłądzenie i tragedię.
Wciąż wierzę, że pogoda się poprawi. Zaczynam trochę złorzeczyć pod nosem. Jestem zmęczona tą zabawą w deszcz. Bo kiedy jest chwila wytchnienia i rośnie nadzieja, chwilę potem wiatr i kolejna chmura przynosi bardziej ulewny opad. Już nie chcę, już wystarczy...
Wartością dodaną na wyjazdach są zawsze napotkani ludzie. Zwłaszcza, gdy spotyka się swoich rodaków, z którymi ucina się miłą pogawędkę i zbiera cenne informacje. Tym razem ludzie wszelkiej narodowości mają ten sam problem, co my... Ta nieznośna aura... Ale co się dziwisz, przecież jesteś w tym regionie kraju, gdzie notuje się największe opady w ciągu roku.
Chyba jednak modły zostały wysłuchane i Tam Na Górze zakręcono kurek z wodą. Nie zakręcono natomiast tego od wiatru. Ale może i dobrze, bo dzięki temu wiatr rozgonił chmury i można było zobaczyć wyłaniające się jezioro Ringedalsvatnet. Jesteśmy już tak blisko... I nagle za plecami słyszymy podniecone głosy grupy Japończyków wracających z Trolltungi. Odwracamy się, a tam piękna, cała tęcza. Biorę to za dobry znak.



Wreszcie po południu docieramy na spokojnie do celu naszej wędrówki. Ludzi malutko, bo większość już schodziła, smutna, że niewiele było widać. Nam pogoda wieczorem się poprawia i możemy cieszyć oko pięknym widokiem. To nagroda za trud wędrowania. I cieszę się, że jednak postanowiłyśmy spać na dziko. Nic nas nie ogranicza.
Postanawiamy rozbić gdzieś blisko namiot, ale na tyle daleko, żeby nikt nam nie chodził wokół. W Mirę wstępują nowe siły ;) Z niemałym trudem wyszukujemy w miarę płaskie miejsce, choć w nocy czuć będziemy nachylenie terenu, ale jeszcze o tym nie myślimy.
Ogarniamy sprzęty, wrzucamy nasze bambetle do środka i idziemy na najbardziej sławną skałę w Norwegii.
Język Trolla (Trolltunga) swoją sławę zawdzięcza kształtowi. Zawieszony jest niecałe 700 m nad malowniczym jeziorem Ringedalsvatnet na pograniczu płaskowyżu Hardangervidda, na wysokości 1100 m n.p.m. Stanowi symbol wszystkich fiordów, co to niby z ręki jedzą. I dodatkowo największą atrakcję turystyczną tego regionu.

Pierwsze zdjęcie tej formacji skalnej powstało w 1967 r., choć świat zobaczył je dopiero w 1971 r. Robotnik z fabryki w Tyssedal, Andreas Vodahl oraz model Barthold Hegemann siedzieli na końcu tej skały, co dziś jest zabronione. Dziennikarz Jan Gravdal napisał o tym artykuł, ale władze regionu uznały, że takie zachowanie jest nieodpowiedzialne i aby nie inspirować innych do podobnych zachowań, ukryły ten fakt. Dziś, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na skale, trzeba odstać kilka godzin w kolejce. Mamy ten komfort, że o tej godzinie niewiele jest ludzi i nie musimy stać w ogonku.
Norwegowie wierzą w trolle, leśne skrzaty, gnomy, krasnoludy. Wierzą w swoje podania i legendy. Jedna z nich mówi, że gdy skore do psot trolle, wychodzą z ciemnego lasu, pierwsze promienie słońca mogą je zamienić w kamień. I znalazł się taki jeden butny troll, który za nic miał ostrzeżenia i pokazał słońcu język... I sami widzicie, jednak w każdej legendzie kryje się ziarnko prawdy. Albo nawet cała skała ;) A w rzeczywistości kształt tej skały pozostawił jakieś 10 tysięcy lat temu, cofający się lodowiec. Ale wersja z trollami wszystkim się bardziej podoba.


Co ciekawsze, Język Trolla z drugiej strony języka wcale nie przypomina.
Stoję na brzegu skały i ponownie cała gama uczuć przelewa się przez moje ciało. Mira biega z telefonem, uśmiechnięta robi zdjęcia, zapomniała już o zmęczeniu. Prawdę mówiąc, ja też. Bo widok wart jest poniesionego trudu. Po beznadziejnym poranku, deszczowym dniu, zachód słońca jest przepiękny! Czuję radość, dumę, wzruszenie. Coś pięknego!
Na Trolltundze spotykamy Polaków. Robią nam zdjęcia. Gdy słyszą, że zostajemy tu na noc, słyszymy, że jesteśmy bohaterkami. Gdzie nam tam do bohaterek, chociaż... za te ciężkie plecaki, to nawet miło usłyszeć ;)
Kiedy pierwsze wrażenia zaspokojone, idziemy przygotować sobie obiadokolację. Użycie butli w wietrznych warunkach jest nieco problematyczne. Budujemy więc, z kamieni, osłonę dla naszej "kuchni". I jednocześnie próbujemy rozkminić palnik. Jakoś ciężko idzie, więc idę zaznajomić się z sąsiadami. W jednym namiocie człowiek stwierdza, że on jest od marketingu, siedzi za biurkiem i nie wie jak to działa. Idę więc, do kolejnych sąsiadów, miłych dwóch Niemców, którzy wiedzą co i jak, pokazują jak rozkręcać i przykręcać, co by naszej "chałupy" nie spalić. I w końcu udaje się zjeść ciepły posiłek.

Po jedzeniu idziemy na kolejną porcję zdjęć. Nie wszyscy wiedzą, że za Językiem Trolla jest... drugi język. Tylko nieco mniejszy. Może to zrozpaczona Huldra, czyli żeński odpowiednik Trolla, postanowiła iść za swoim krnąbrnym trollem? Kto to wie? Grunt, że widoki z obu języków są piękne.
Wieczorem ustaje też wiatr, więc jest szansa na spokój w namiocie. Dzisiejsza toaleta jest tzw. bułgarskim prysznicem, czyli w ruch idą nawilżane chusteczki. Podgrzewamy też wodę do umycia zębów i twarzy. Idzie nam naprawdę sprawnie. Wskakujemy do śpiworów, bo zmęczenie i wrażenia swoje robią. Chwilę rozmawiamy i standardowe dobranoc ma załatwić koniec tego dnia, ale jednak nie...
Najpierw mam wrażenie, że ktoś bez przerwy chodzi "po naszej dzielni". Wyglądam z namiotu i widzę wracających do siebie "marketingowców". No bez kitu, chyba nie zrobili sobie toalety obok naszego namiotu? Wracam do śpiwora i próbuję usnąć. Obok kręci się Mira. Też nie może spać. Na zewnątrz temperatura spada, jak się okazuje do 3 stopni. Marzniemy w swoim namiocie i śpiworach, mimo bielizny termoaktywnej. Na grzbiet idą kurtki, ja zakładam też puchową kamizelkę, dodatkową parę skarpet na nogi i legginsy na kalesonki, a także czapkę na głowę i cienkie rękawiczki na dłonie. Trochę cieplej, więc przysypiam. Ale zimno potwornie. Dobrze wiedzieć, że mój śpiwór nie zda egzaminu na dalekiej północy. W końcu jest maksymalnie na 15 stopni komfortu. Trzeba będzie pomyśleć o innym, cieplejszym.
Termin: 02 - 09 września 2023 r.
Uczestnicy: Mira i Duśka (w przelocie Carlos :) )
Trasa opisana w poście:
06 września: Język Trolla - Trolltunga Camping - Odda - Bu - Eidfjord
Nocleg: Kjærtveit Camping w Eidfjord
Pokonana trasa 06 września: ok. 11 km na pieszo, ok. 18 km prywatnym autobusem (1 przesiadka na parkingu P3 do kolejnego busika jadącego na parking P2), ok. 72 km autobusami lokalnymi
Dziennik z wyprawy, dzień 5:
Noc nieprzespana. Rano konieczna rozgrzewka, choć dzień zapowiada się wyśmienity. Ale humory dopisują, śmiejemy się, nagrywamy ze trzy razy ten sam filmik dla potomnych.
Szykujemy sobie śniadanie na łonie natury, powoli ogarniamy nasze obozowisko i poranne toalety. Chcemy wracać pierwszym autobusem, a ten jest dopiero o 15.00. Czas jest dobry.
Po śniadaniu idziemy jeszcze raz na Język Trolla. Kilkoro ludzi już tam jest. Ale tłumu brak. W dole nad jeziorem Ringedalsvatnet morze mgieł. Nie widać jeszcze pełnej tafli wody. Jest pięknie. Cisza i spokój zawładnęły wszystkimi. Majestat gór robi swoje. I wschodzące słońce za plecami. Robi się przyjemnie.
Wreszcie rozpoczynamy powolne zejście w dół. Droga powrotna jest taka sama. Z każdym krokiem, widzimy jak w górę ciągną pielgrzymki ludzi. Zapowiadane okienko pogodowe uaktywnia turystów Cieszę się, że omija nas kolejka do zrobienia zdjęcia.

Kiedy dochodzimy do przełęczy, skąd mamy piękny widok na prawie całe jezioro, obowiązkowo zakładamy koszulki z jakże fajnym napisem "Ekipa z górnej półki" :) To prezent od Mirci za mój pomysł wyjazdu. Cieszę się ogromnie, to była super niespodzianka dla mnie i jeszcze raz bardzo za nią dziękuję. Sesja foto, trochę radości.
Chwilę potem wpadamy w niedźwiedzi uścisk Carlosa, który porannym busem dociera tu po naszych śladach :) Śmiejemy się, że z jego tempem, to spotkamy się w autobusie powrotnym. Uśmiechy nie schodzą nam z twarzy. Krótka rozmowa i Carlos pędzi do góry, a my w dół. Choć słowo "w dół" oznacza tu czasami "pod górę".

Po drodze rozpoznajemy punkty z wczorajszej drogi. A teraz to będzie wypłaszczenie, a teraz to będzie skręt szlaku, o, jest schron... A plecaki wciąż tak samo ciężkie.
Po pewnym czasie spotykamy Polaków mieszkających w Norwegii. Trochę rozmawiamy o życiu tu i tam, śmiejemy się. Jest tak miło, że aż nam smutno, że musimy zakończyć pogawędkę, bo inaczej nie wyrobimy się na autobus.
Ostatnie kilometry to ułożone kamienne schody w dół do doliny. Moje kolana już zaczynają pieśń skomlącą, a ja jedynie mogę iść w opaskach i prosić, by dały radę jeszcze przez moment. Dały.
Meldujemy się przed czasem na Parkingu P3 Mågelitopp. Chwytamy promienie słońca na nasze twarze. Wreszcie przyjeżdża busik, który zwiezie nas do Parkingu P2. A tam chwila na przesiadkę do autokaru, który z powrotem zawiezie nas pod bramę kampingu. Czujemy zadowolenie i... zmęczenie. Ale warto było!
Kierowca podwozi nas na kemping. Do odjazdu autobusu mamy jeszcze chwilę. Idziemy do recepcji po odbiór naszych drugich plecaków i oczywiście zdajemy relację "na żywo" naszej sympatycznej Pani z Polski. Jeszcze raz bardzo dziękujemy za okazaną nam tu pomoc. Dzięki Niej nasz pobyt w Odda był niezapomniany. Chwila na toaletę i ogarnięcie plecaków i już człapiemy w kierunku przystanku.
Autobusem nr 725 podjeżdżamy do dworca autobusowego w Odda. Nie chce nam się iść z plecakami 2 km. W końcu mamy już trochę w nogach. Na przystanku przesiadkowym czekamy chwilę na kolejny autobus, w sam raz tyle, że idę do sklepu po chleb. I mały spacer po nadbrzeżu, gdzie odnajduję pamiątkowy kamień z runicznym zapisem, że tu w Odda kręcony był serial Netflix "Ragnarok". Tylko Odda w filmie nazywała się Edda ;)
I znów jedziemy autobusem, tym razem nr 990. Słońce świeci, jest pięknie, a my mamy dzień taki trochę logistyczno - transportowy. Ale, żeby móc widzieć inne, ładne miejsca, trzeba się przemieszczać. Zatem nie marudzimy, a wręcz obserwujemy co za oknem. A po drodze okolica rodem z naszego Grójca. Pełno sadów i jabłek na drzewkach. To, co w Norwegii może zaskakiwać to fakt ustawiania na poboczach budek, a w nich sprzedaży owoców czy warzyw, albo miodu, na zasadzie samoobsługi. Bierzesz siatkę jabłek, wrzuć pieniądze do pudełka. Do pudełka, czasem takiego po lodach! W Polsce kasa w życiu nie utrzymałaby się w takim pudełku. Nawet z szyfrem byłaby rozwalona. Ale to Norwegia. Ludzie tu mają inny system wartości. Nie moje, nie ruszam, jak dają, płacę i zostawiam pieniądze w wyznaczonym miejscu. I to jest fajne.

Przesiadamy się w miejscu o nazwie Bu :) na przystanku Bu Terminal. Tym razem dosłownie kilka minut mamy na przesiadkę do autobusu nr 991. Autobus czeka na drugi, tak, by ludzie mogli zamienić sobie środek transportu w swoim kierunku. Niestety w Norwegii autobusy często jeżdżą jedynie w miastach. Na "głębokiej prowincji" jest to jeden autobus na dzień... Trzeba uważać, by nie spóźnić się na ten jeden konkretny środek lokomocji ;)
Autobus przyjechał, więc zadowolone wsiadamy do niego i jedziemy do Eidfjord. Trochę większa miejscowość, na mapie zaznaczone dwa kempingi. Czujemy zmęczenie, adrenalina po Trolltundze nas trzyma, uśmiechy są. Marzy nam się ciepły prysznic, chcemy umyć głowę. Nawet nie czuję głodu.
Idziemy prosto na pierwszy kemping. Niby tabliczka jest, niby miejsce na namiot jest, ale nikogo tu nie ma. Ani recepcji, ani innych namiotów czy kamperów. Obok miła Pani zaprasza do siebie, ale proponuje nam pokój za sumę, za którą możemy tu mieć kolejne kempingi. Dziękujemy uprzejmie i zawracamy w kierunku innego kempingu.
I tak trafiamy na Kjærtveit Camping, na którym są same kampery i ani jednego namiotu. Jest recepcja, ale...zamknięta. Przez chwilę nie wiemy co robić. Gorączkowe smsy z Mateuszem, który pyta czy po nas podjechać i pomóc. Ale nie ma takiej potrzeby. Rzut oka na cennik pobytu utwierdza nas w przekonaniu, że uwzględniono w nim namiot. Chwila rozmowy z napotkaną kobietą przynosi mi upragnioną wiadomość, że ciepła woda pod prysznicem jest w cenie, jedynie do mycia naczyń, trzeba zapłacić. Królu złoty! Zostajemy!
Znajduję dobre miejsce na trawniku za recepcją. Rozbijamy namiot i przepakowujemy nasze plecaki, póki jeszcze jest w miarę jasno. Widok na wieczorny Hardangerfjord jest cudowny.
Jest gniazdko z prądem, więc podłączamy czajniczek i już gotujemy wodę na obiadokolację. Stoją stoliki i ławy, ale jest trochę zimno, więc siadamy przy stole pod częściowym zadaszeniem. I tak chłodno, ale przynajmniej nie zawiewa. Po całym dniu na nogach ciepły posiłek nie wchodzi lekko, ale rozsądek nakazuje jeść. A po nim droga do łazienki. Są dwie kabiny z prysznicem, w sam raz dla nas. Ładuję telefon przy umywalce i idę pod prysznic. Ciepła woda jest, ale co sekundę trzeba wciskać guzik. Wkurzające, ale lepsze to, niż nic, albo zimna woda tylko. Po kąpieli od razu wracają siły witalne. Jest dobrze.
Nawet nie wiem, kiedy zasypiam. Ostatnie co pamiętam, to widok rozgwieżdżonego nieba nade mną, zanim wpełzam do śpiwora.
Ciąg dalszy nastąpi...