O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi.Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

wtorek, 24 kwietnia 2018

Norwegia - Park Narodowy Rondane

Norwegia po raz drugi,
czyli los bywa przewrotny i zabawny,
a reniferów jak nie było, tak nie było

Minęły dwa miesiące, odkąd wróciłam z Norwegii. Mentalnie wciąż w niej byłam, wspominając wszystkie dobre rzeczy, które mi się przytrafiły i czując ogromną wdzięczność dla Grażki, u której mogłam się zatrzymać. W Warszawie robiło się buro i ponuro, zbliżał się listopad, czyli najgorsze miesiące w roku, kiedy zamiast polskiej, złotej jesieni, mieniącej się barwami na liściach, pogoda nam serwuje wilgoć, zimno, wiatr i co tam jej wpadnie jeszcze do głowy. I wtedy nieoczekiwanie dostałam znów dar od życia. A konkretnie zaproszenie od Znajomego do Norwegii, tyle, że tym razem w zupełnie inne miejsce. Dziwnym zrządzeniem losu, planując urlop w styczniu poprzedniego roku, podałam, że chcę mieć kilka dni wolnego w listopadzie. Zamierzałam na spokojnie wybrać się do Bliskich na cmentarze. Tymczasem 1 listopada siedziałam w samolocie lecącym na międzynarodowe lotnisko Oslo Gardermoen. Szarówka Warszawy miała zostać w tyle. I została, bo na miejscu zastałam już prawie zimę.


Na lotnisku Okęcie



Na pokładzie samolotu linii Norwegian



Na płycie lotniska w Warszawie



Już w chmurach



Heaven, I'm in heaven :) Zawsze ten fragment piosenki przychodzi mi na myśl.



Na oknie pojawia się szron - znak, że jestem już mocno na północy


Już tego samego dnia, po przylocie i szybkim obiedzie, wystartowaliśmy w kierunku parku narodowego Rondane Nasjonalpark. Ponieważ założyliśmy sobie zdobycie jednej góry, osiągnięcie maksymalnej wysokości, do jakiej mógł podjechać samochód, było dla nas sporym ułatwieniem. Już sam podjazd pod górę jakieś 13 km, zakolami drogi, w zupełnych ciemnościach, gdzie otoczyła nas ciasno mgła, a podłoże im wyżej, tym stawało się bardziej śliskie i białe, było nie lada wyzwaniem. Przyznam, że miałam duszę na ramieniu. Duży szacunek dla Znajomego za stalowe nerwy i umiejętności trzymania w ryzach samochodu. Z ulgą przyjęłam fakt dotarcia pod górski hotel, w którym zamierzaliśmy zanocować przed wyruszeniem na podbój góry.


Górski hotel w Mysusæter



Hotel = ciepło, bezpiecznie, cudownie



No i jak tu wyjść na zimno, kiedy ogień tak przyjemnie grzeje?


Poranek w Mysusæter powitał nas niebieskim niebem i słońcem. Przy śniadaniu uświadomiłam sobie, że oto jestem drugi raz w Norwegii, czego przecież nie mogłam sobie zaplanować wcześniej i że za moment znów zacznę wizytę od gór J Miłe uczucie rozlało się jak ciepła herbata, którą w siebie wlewałam. I tu pojawiło się kluczowe słowo: ciepło. Przy takiej temperaturze, jaka panowała na zewnątrz, każdy zdrowo myślący człowiek siedziałby w hotelu i grzał się przy trzaskającym kominku. A tymczasem my, uzbrojeni w ciepłe ciuchy wyruszyliśmy w kierunku surowego pustkowia, na którym nie było żywej duszy. I nawet tu, na tym pustkowiu odnalazłam cudowny świat…


Poranek w Rondane



Przed hotelem



Pierwsze widoki możliwe były do zobaczenia dopiero rano


Rondane Nasjonalpark to najstarszy park narodowy w Norwegii. Powstał 21 grudnia 1962 r. To tu znajduje się dziesięć szczytów o wysokości powyżej 2000 m n.p.m. Najwyższym szczytem jest Rondslottet (2178 n n.p.m.) z 700 m ścianą, stanowiącą najwyższą przepaść w Rondane.


Mapka parku narodowego Rondane


Park jest siedliskiem stad dzikich reniferów (no taki pech, że akurat żaden się nie napatoczył), a także lisów górskich, małych gryzoni, orłów i kruków (te też pochowały się przed nami). Obszar parku zajmuje teraz 963 km² i mieści się w regionach Oppland i Hedmark. Po drugiej stronie drogi krajowej znajduje się inny park – największy w Norwegii – Jotunheimen, z najwyższym szczytem nie tylko Norwegii ale i Europy Północnej. Nazwa tego parku obiła mi się o uszy, przy okazji czytania biografii Wandy Rutkiewicz, jako, że nasza himalaistka kilkukrotnie wspinała się w górach Norwegii, właśnie w Jotunheimen. A w 1968 r. Wandzia (wówczas jeszcze Błaszkiewicz) razem z Haliną Krüger – Syrokomską przeszły razem, jako pierwsze kobiety, jedną z najtrudniejszych dróg na świecie, wschodni filar Trollryggenu (gdzie Rutkiewicz złamała nogę).


Parking Spranget



Gdzieś tam daleko bieleją szczyty Parku Jotunheim



Za mną masywy szczytów w Jotunheim



Za jednym wzniesieniem wyłania się kolejne


Celem założenia parku było przede wszystkim zachowanie dużego, ciągłego i wciąż dziewiczego terytorium górskiego z ekosystemem wysokich gór oraz zapewnieniem spokoju dzikim reniferom, dla których żółte porosty na skałach są pokarmem zimową porą. Do tego dołączyła się ochrona siedlisk przyrodniczych, formy krajobrazu oraz geologii terenu.
Tego dnia nie było ani reniferów, ani orłów, ani nikogo, o kim można by powiedzieć – to żyje! Z wyjątkiem takich dwojga, którzy na przekór zimnie, na przekór ślizgawki na drodze, parli do przodu, niczym Rudy 102 pod Studziankami.


W Parku Narodowym Rondane



Niby początek listopada, ale w Norwegii to już zima



Płaskowyż przypominający dziką prerię tym razem pokryty kruchym lodem



W stronę najwyższych gór w Rondane



W Rondane


Droga niby była prosta, w lato pokryta szutrem, teraz stanowiąca lodowisko, na którym nogi same się rozjeżdżały. A kiedy schodziło się na bok, śnieg tylko z pozoru i w niektórych miejscach był twardy. W pozostałych przypadkach wpadało się po kolana w śnieżne zaspy. Taka rosyjska ruletka: przejdziesz – wpadniesz. Albo leżysz na drodze. Powoli zaczęło to bardzo męczyć, ponieważ nie mieliśmy ze sobą raków, co z pewnością ułatwiłoby nam wędrówkę. I gleba została zaliczona.


Droga szutrowa, która w lato jest całkiem przyjemna. W tle turystyczne hytty lub prywatne domki (nie jestem pewna)



Przebijające się, przez chmury, słońce oświetlało skrzący się lód 



Tablica pamiątkowa z okazji 50 lecia powstania parku



Dobrej wycieczki! Życzy Państwowa Ochrona Przyrody :) I bardzo miłe jest to, że nie mając mapki, wiem, jakie szczyty mnie otaczają.



Pierwszy z prawej: Storonnden (2138 m n.p.m.), dalej Vinjeronden (2044 m n.p.m.) i w chmurach Rondeslottet (2178 m n.p.m.) Pierwszy z lewej: Verlrsmeden (2015 m n.p.m.)



Rzeka Ula



Dolina rzeki Ula


W takim stanie rzeczy zarządziliśmy jedynie spacer do schroniska. Skoro na prostej drodze męczyliśmy się z podłożem, to co byłoby po wejściu w stromizny i między kamienie… Woleliśmy nie ryzykować.
Cisza i pustka wokół rozsiały się jak dobre elfy. I jak zawsze miałam swoje sam na sam z myślami. Przerywałam je jedynie na robienie zdjęć, bo w takich okolicznościach przyrody nie można było ich nie robić. Góry jak magnes przyciągały wzrok. I choć serce wyrywało się ku szczytom, to tym razem głos rozsądku zdecydowanie zwyciężył.


Storonnden (2138 m n.p.m.), Vinjeronden (2044 m n.p.m.) i Rondeslottet (2178 m n.p.m.) 



Dolina rzeki Ula i na ostatnim planie góry w Parku Jotunheim



Coś w rodzaju czortenu - miejsca, gdzie zostawia się złe moce przed wejściem do wsi, osady czy bazy. Jednak w Norwegii łatwiej myśleć, że kamienny kopiec, to zamieniony w kamień troll, który nie zdążył uciec przed promieniami słońca ;)



Z lewej strony widoczny Veslesmeden (2015 m n.p.m.)



Oznakowanie szlaku turystycznego w norweskich górach. "T" to jak "turysta", "tak", "tędy" :)



"Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba...", no może jeszcze bieli tych malowniczych szczytów



Od lewej: Verlesmeden (2015 m n.p.m.), potem fragment jeziora Rondvatnet i ostre zbocze Rondslottet (2178 m n.p.m.) w przybliżeniu



Od lewej: Verlesmeden (2015 m n.p.m.), potem fragment jeziora Rondvatnet i ostre zbocze Rondslottet (2178 m n.p.m.) widziane z drogi


Aż wreszcie doszliśmy do zabudowań na końcu doliny rzeki o wdzięcznej nazwie „Ula”. Zresztą jej szum słyszeliśmy prawie cały czas , podczas spaceru. Dopływa ona do jeziora Rondvatnet, które ukazało się nam w swojej początkowej części.


Jezioro Rondvatnet



Najbardziej popularny szlakowskaz - w tym miejscu można udać się albo na prawo, na najwyższe szczyty Rondane, albo w lewo na mniejsze, typu Veslesmeden (2015 mn.p.m.)



Ula tworząca małe kaniony i szczeliny



Rondvassbu widziane z drogi - nasz cel tego dnia



Wierzchołek Rondslottet (2178 m n.p.m.)


Zabudowania, do których dotarliśmy, to schronisko Rondvassbu. Znajduje się ono na wysokości 1173 m n.p.m. Zostało zbudowane w 1903 r. przez Ola Gundersen Moen z Selsverket (ur. w 1863 r., zm. w 1951 r, w wieku 88 lat) i miało służyć jako prywatna przystań. Z biegiem lat pojawili się pierwsi turyści pukający i proszący o możliwość noclegu. Od 1929 r. należy do DNT, czyli Norweskiego Stowarzyszenia Turystycznego. Dzięki bazie można wybrać się tu na całodniowe wycieczki na pobliskie szczyty. W lato organizowane są rejsy statkiem na drugi brzeg jeziora. A wieczorem można usiąść i podziwiając gwiazdy, napić się piwa i wina, na które schronisko ma koncesję J. Niestety my byliśmy już po sezonie, więc mieliśmy ciszę i spokój, gdyż schroniskowe zabudowania były pozamykane. Także jeśli chodzi o napitki, musieliśmy się obejść smakiem i ostatecznie usatysfakcjonować się ciepłą herbatą z termosu. I kiedy dopijałam resztki napoju, mój termos odmówił współpracy i się zepsuł. Dobrze, że kiedy był już pusty.


Przy wejściu do schroniska Rondvassbu - na śniegu zapadałam się po kolana



Schronisko, na początku było jednym domkiem, a w miarę potrzeb i możliwości rozrosło się do małej osady



Szlak w kierunku najwyższych gór Rondane - łagodne podejście tuż za schroniskowymi zabudowaniami tylko z pozoru jest łatwe i przyjemne



Rondvassbu



Rondvassbu i jezioro Rondvatnet, do którego wpływa wijąca się rzeka Ula



Z lewej Veslesmeden (2015 m n.p.m.), z prawej Rondeslottet (2178 m n.p.m.) Między nimi jezioro Rondvatnet



Rondvassbu



Pomost przy jeziorze Rondvatnet...



... przy którym w sezonie letnim cumują łódki z turystami



Bania nad jeziorem



Wał chmur widziany nad masywem gór w Jotunheim


Góry Rondane to najbardziej suchy region w kraju i być może dlatego przyciąga turystów. Można by siedzieć i wsłuchiwać się w ciszę, ale wiatr zrobił swoje. Zaczęły napływać ciemne chmurki, wzmógł się też mrozek, wobec czego zaczęliśmy się zbierać do powrotu. I znów mieliśmy przed sobą do pokonania ciężki, 6,4 km odcinek po oblodzonej drodze.


Lodowisko na drodze - dzięki temu 6 km spacer rozciągnął się do prawie całego dnia



Góry widziane po prawej stronie (w czasie drogi powrotnej)


Widoki po drodze były takie same, tym razem jednak z malowniczymi chmurami, które jedynie straszyły deszczem. Słońce jednak nie dawało za wygraną i przebijało się przez biały puch. Było cudownie…


Chmura jak ufo, zawisła nad drogą. Wtedy było jeszcze zimniej i bardziej wiało.



Zjazd już samochodem, po oblodzonej drodze, do Mysusæter. Dopiero za dnia można było zobaczyć otoczenie krętej drogi, która wiodła od schroniska do drogi krajowej


Wreszcie dotarliśmy do samochodu. Ostrożnie zjechaliśmy do drogi krajowej, rzucając okiem na Ottę. Miasto to stanowi centrum turystyczne i narciarskie. A z racji swego położenia między górami, jest świetną bazą wypadową na pobliskie szlaki.


Otta widziana z wyżej położonego zakola drogi



Zbliżenie na Ottę  i rzekę Otta, która przepływa przez nią, wpadając do jeziora Lalmsvratnet



Otta w pełnej krasie


Jadąc w kierunku domu, kiedy zbliżał się już wieczór, odwiedziliśmy Lillehammer. Miasto w okręgu Oppland, malowniczo położonym nad największym jeziorem w Norwegii – Mjøsa. Oczywiście, choć nogi bolały, nie mogłam odmówić sobie wejścia na Lysgårdsbakken, kompleks dwóch skoczni narciarskich. Wdrapaliśmy się więc, po 936 schodach na samą górę, by zobaczyć widok jaki zazwyczaj mają skoczkowie, chociaż wątpię, by podziwiali okolicę podczas lotu. Słońce zachodziło, pięknie malując niebo za wzgórzem. A ja myślałam sobie, że oglądając barwne otwarcie i zamknięcie XVII Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer w 1994 r., nie przypuszczałam, że po 23 latach spełni się moje małe marzenie bycia w tym miejscu i w ogóle w Norwegii. Ale jak widać, marzenia czasem się spełniają.


Widok na miasto ze skoczni w Lillehammer



Zachód słońca nad Lillehammer



Jeszcze jakieś dwie setki schodów ;)



I zapadły egipskie, tfu, norweskie ciemności


Dzień się skończył. Góra, którą mieliśmy zdobyć, nadal pozostanie do zdobycia. Może jeszcze kiedyś nadarzy się taka okazja. Kolejne dni przyniosły pogodę w kratkę, tak, jak w życiu – czasem słońce, czasem deszcz. Ale o tym, kiedy indziej…