JEDNO OKO NA MAROKO, DRUGIE… TEŻ! J
CZ. I – AGADIR
Ten kraj umieszczony był na mojej podróżniczej liście pod numerem dwa, do spółki z Turcją. Turcję zwiedziłam wcześniej i o ile wydawało mi się, że widzę egzotyczny kraj, to oglądając Maroko, musiałam zweryfikować pojęcie „egzotyczny”.
Każdemu, kto orientuje się w mapie świata, Maroko kojarzy się z Afryką. Jak Afryka, to gorąco. Tymczasem ten kraj, położony jest na północy i pierwszego dnia wita mnie zachmurzone niebo i lekki deszczyk.
El Maghreb el Aksa – to w języku arabskim znaczy „najdalej położona kraina zachodzącego słońca”. A ogólnie dla świata, po prostu Maroko, muzułmański kraj, najbardziej cywilizowany w Afryce, którym w 2007r rządził akurat król Muhammed VI. Wszędzie, po całej mojej trasie po tym kraju, mogłam zobaczyć wizerunek króla i jego uroczej małżonki.
Przygoda z Marokiem zaczyna się już na lotnisku w Agadirze.
Agadir znaczy po arabsku „ufortyfikowany spichlerz”. Ale to akurat schodzi w moim umyśle na drugi plan, bowiem wszędzie widzę piękne mozaiki. Już wiem, że w tym kraju będę mieć oczy dookoła głowy J. Zamieszkuję w hotelu Kenzi Europa. Wyjątkowa okazja, bo trafiam pierwszy raz do 5* hotelu. Oczywiście te 5* to standard afrykański. Ale jest bardzo przyjemnie i przede wszystkim czysto.
Tu spędzam tydzień, wylegując się na hotelowym trawniku. Nad basenem jest cieplej, niż nad oceanem. Agadir słynie z lokalnych mgieł, a wtedy nie jest zbyt przyjemnie.
Pierwszego dnia padam zmęczona na leżak i natychmiast zasypiam. Nie przeszkadza mi nawet muzyka i odgłosy wczasowiczów. Za to już następnego dnia zaczynam zwiedzanie. W końcu już się należałam J
Agadir to najbardziej znana nadmorska miejscowość wypoczynkowa Maroka. Oczywiście elementem krajobrazu, który rzuca się od razu w oczy są meczety. W jednym z lokalnych meczetów widzę wyraźny podział przy wejściu. Osobne i mniejsze jest dla kobiet. Panowie wchodzą głównym wejściem. Jako innowierca pozostaję na zewnątrz.
Wszędzie widzę kwiaty bugenwilli, które zwisają dosłownie z każdego muru, parkanu czy doniczki.


Spacerując przez Agadir wciąż natykam się na „dziurki od klucza”. Właśnie w ten tradycyjny kształt jest wykonanych wiele drzwi: do domostw, do sklepów czy do meczetów.
Wczesnym rankiem kolejnego dnia, zwiedzam Marinę, czyli dzielnicę portową, zamieszkałą przez rybaków i marynarzy. Właśnie przez nią przechodzę, bowiem zmierzam do portu.
To dzień, w którym jest targ rybny. Agadir to największy na świecie port połowu i przeładunku sardynek. Świeże rybki trafiają stąd na północ, skąd dalej na rynki Półwyspu Iberyjskiego. Na targu często odbywają się licytacje ryb, można je okazyjnie kupić.

To swoisty teatr, z klimatem, choć przy obrzydliwym, rybim odorze. Wszystko zamiera już o 9.00 rano. Teraz następuje transport ryb do okolicznych sklepów i restauracji.



Spacerując po bulwarze Muhammeda V mijam kolejne hotele i sklepiki. Przed wejściem do Valle des Oiseaux, parku połączonego z ogrodem zoologicznym, spotykam sprzedawcę wody. Dawniej pełnił on ważną funkcję, dziś już funkcjonuje tylko jako atrakcja turystyczna.

We wspomnianym parku można obejrzeć różne gatunki ptaków oraz inne zwierzęta, jak kangury czy muflony, ptaki i małpy. Spacer po nim, to czysta przyjemność, zwłaszcza, że mój hotel mieści się tuż obok.
W niedzielę idę do kościoła katolickiego. Właściwie to Kaplica św. Anny, w której spotykam polskiego księdza z Andrychowa. Ucinamy pogawędkę zarówno przed mszą, jak i po niej. Sama msza jest ciekawa. Odbywa się w pięciu językach: angielskim, polskim, niemieckim, francuskim i łacinie. Pierwszy raz biorę udział w takiej mszy. Koło mnie siedzą czarnoskórzy ludzie, posługujący się francuskim. Uśmiechamy się do siebie i każde z nas śledzi z kartki tłumaczenie mszy. Na koniec śpiewamy polską pieśń „Barkę”. Patrzę na moich sąsiadów z boku i chce mi się śmiać. Ale w pozytywnym znaczeniu, bowiem oni próbują śpiewać pieśń po polsku J Nie ważne, że kaleczą mój język, ważne, że jesteśmy tu razem. To ważne doświadczenie w moim życiu. Czuję magię wspólnoty.
Kiedy duch nakarmiony, można iść dalej przed siebie. W jednym ze sklepów sympatyczny sprzedawca ubiera mnie w haik, tradycyjny strój kobiecy.
Co za oszczędność – z jednego kawałka tkaniny, cała sukienka. Zdecydowanie nie pasują do tego stroju moje adidasy. W sklepie ze skórą dostaję herbatkę do wypicia. Tradycyjną, miętową z wielkim blokiem cukru, którego nie sposób przełamać. Tak, z blokiem, nie kostką…
W Agadirze odpuszczam sobie Muzeum Miejskie, które prezentuje srebrną biżuterię, za to odwiedzam Muzeum Trzęsienia Ziemi.
W 1960r, nocą 29 lutego, nawiedziło miasto trzęsienie ziemi. Zginęło ok. 15 tys. osób, a 20 tys. straciło dach nad głową. Miasto było epicentrum trzęsienia i praktycznie zostało tylko kupą kamieni. Trzeba było na nowo zbudować Agadir, co też Marokańczycy zrobili.
Obok tego osobliwego muzeum, znajduje się ogród – Jardin de Olhao. Tu widzę romantyczny zakątek ze ścianą wykonaną z pisé, czyli z gliny, kamieni lub rozłupanych pni palmowych. Pisé jest materiałem, który jest wykorzystywany często w budownictwie marokańskim.

Wieczór spędzam na plaży nad Oceanem. Tu zostaję zaczepiona przez „tubylca” z wielbłądem.
Od słowa do słowa i już siedzę na grzbiecie zwierzęcia. Pierwszy raz! O matko, jakie głupie uczucie, kiedy wielbłąd wstaje. Lecę do przodu, potem do tyłu. Boję się tego zwierzaka, ale jestem wniebowzięta. Marokańczyk oferuje za mnie sporo wielbłądów, pyta, czy mam siostrę. Kiedy z uśmiechem mówię mu, że nici z transakcji handlowej, wracamy do punktu startu tej przejażdżki. Przyznać trzeba, że kiedy wsiadałam na wielbłąda, to w myślach obliczałam, ile metrów mam do ziemi i ile będę lecieć w dół, jeśli ten miły facet zechce mnie uprowadzić…
Ostatecznie nie dzieje się nic złego i zostajemy „friends”. Mało tego, następnego dnia wieczorem, wyławia mnie z tłumu ludzi głośno witając się z szerokim uśmiechem. Ale o tym za moment.
Kolejny dzień w Agadirze i kolejny obiekt, który zwiedzam tylko z zewnątrz. To meczet Muhammeda V. To jeden z największych meczetów w mieście. Zachwyca rzeźbieniami w drewnie i tradycyjnymi muzułmańskimi wzorami.

Przychodzi też pora na odwiedzenie suku, czyli arabskiego bazaru. W Agadirze jest on na obrzeżu miasta. Kluczę po uliczkach, by do niego dojść. A tam… kupowanie, targowanie J
No i kolejni przyjaciele. Chodząc od stoiska do stoiska podziwiam prawdziwe arcydzieła sztuki rzemieślniczej. Zachwycają mnie kolorowe przyprawy, tradycyjne lampy i oczywiście szale z pashminy, czyli specjalnego gatunku wełny, pochodzącego z wyczesywania kóz, które żyją na wysokości ok. 5000tys. m. n.p.m. w Himalajach i Tybecie, ale też na pustyni, gdzie panują tak samo srogie warunki.


Na El Had-Suk, czyli agadirskim bazarze, ćwiczy się silną wolę. Jeśli padło postanowienie, że nie wyda się pieniędzy – zwykle się przegra J Dlatego nie warto czynić takich postanowień, tylko rzucić się w wir zakupów.
Żeby nie było, że ciągle gdzieś chodzę, spędzam też czas na plaży, odpoczywając. Słońce przyjemnie grzeje, choć woda zimna i niekoniecznie czysta.
Agadir słynie z piaszczystej plaży z bardzo dobrze rozwiniętą infrastrukturą turystyczną. Można tu pływać, żeglować, jeździć na nartach wodnych, nurkować i uprawiać windsurfing. W przybrzeżnych wodach żyje wiele gatunków ryb i zwierząt morskich m.in. rekiny i kałamarnice.
Z plaży widać wzgórze. A na nim ruiny kazby, fortecy zbudowanej przez Portugalczyków w XVI w. Nie byłabym sobą, gdybym tam się nie wybrała.
Kazba to umocniona wieś, ale także domostwo. Po trzęsieniu ziemi zostały tylko mury obronne, z których rozpościera się widok na cały Agadir. Stąd też widać bardzo dobrze, że plaża, mająca 8 km dł. i 300 m szer., jest w kształcie półksiężyca.
Tu po raz pierwszy trzymam na ręku małą kozę. Jest śliczna. Za to chwilę później wdaję się w utarczkę słowną z właścicielem kozy. Chce mi zabrać aparat, bo nie chcę zapłacić za zdjęcie. Nie prosiłam o nie, sam mi wcisnął zwierzę.
Kiedy widzi policjanta, ucieka. W Maroku ten zawód jest szanowany, a turysta może się czuć bezpiecznie. Policjanci są też źródłem informacji, stoją na każdym większym skrzyżowaniu dróg na trasie z miasta A do miasta B.
Na wzgórzu z kazbą widnieje napis po arabsku, który oznacza: „Bóg, Ojczyzna, Król”. Wieczorem jest on podświetlany i wygląda jakby płonął.
Kolejny wieczór przynosi niespodziewaną atrakcję. Kiedy już szykuję się do snu, słyszę strzały na ulicy. Nie wiem, co się dzieje. Wychodzę z hotelu tylko dlatego, że słyszę muzykę. I od razu wpadam w tłum ludzi. Okazuje się, że uczestniczę w Fantaziji, czyli pokazie sztuki jeździeckiej. Marokańczycy na koniach, w odświętnych strojach, strzelają ze strzelb i pistoletów.
A wszystko to z okazji Światowego Dnia Turystyki w Agadirze, który przypadał na 27 września 2007r.
Ogólnie tańce, śpiew, muzyka i folklor. W tym momencie poznaję też tradycje marokańskie. Między innymi widzę jak wygląda Para Młoda. W Maroku Pannę Młodą wyprowadza się z domu w lektyce zrobionej z drewna i zdobionej na jasne kolory i wzory. Pan Młody kroczy przed lektyką. Im ładniejsza przyszła żona, tym przyszły małżonek dumniejszy.
Kolejną tradycyjną rzeczą, z jaką się tu zapoznaję, jest muzyka gnawa (czyt. gnała). Patrzę na ludzi w kolorowych dżellabach i babouches – pantoflach z przydeptanymi piętami, jak rytmicznie uderzają w bębny i wystukują rytm kołatkami.
To potomkowie niewolników z Mali i Senegalu. Większość ich obrzędów ma na celu udobruchanie dżinów, dobrych lub złych duchów.
Muzyka gnawa jest często grana na weselach, czasem wybijany na bębnach rytm, wprowadza słuchaczy w trans.
Skoro jestem w temacie weselnym, to warto zwrócić uwagę na ubranie kobiet. Tradycyjne stroje Berberyjek – kobiet z ludu zamieszkującego Maroko, są kolorowe, choć często przykryte stonowanymi kolorystycznie dżellabami. Czoła przykryte są zdobionymi opaskami, na szyi obowiązkowe korale a w uszach wielkie kolczyki.


To właśnie tego wieczoru, ponownie spotykam się z poznanym wcześniej na plaży właścicielem wielbłąda. Tym razem to on zaczepia mnie. Drugie spotkanie to już „stara znajomość” J Znów ląduję na wielbłądzim grzbiecie. I znów mam radochę pomieszaną ze strachem.

Idę spać pełna wrażeń.
Kolejnego dnia wybieram się na wycieczkę na Małą Saharę w Antyatlasie oraz do „Srebrnego Miasta” – Tiznitu. Podczas mojego pobytu w Maroku jestem w tym momencie najbliżej ludzi. Mogę obserwować z bliska ich życie, zwyczaje i codzienne czynności.


Najpierw jednak jadę w rejon rzeki Massa. Tam mieści się rezerwat ptactwa. Ptaki jakoś się pochowały, więc oglądam sobie muszle leżące w piasku oraz kwitnące kaktusy.
W okolicy rzeki Massa uprawiane są także bananowce.
Na piaszczystej drodze spotykam Berberyjkę, ubraną w czarną szatę. Pozwala sobie zrobić zdjęcie, choć zasłania twarz. Na ręku prezentuje tradycyjną, srebrną bransoletę.
Ledwie dojeżdżam do pustyni, drogę przecina mi stado wielbłądów.
Mała Sahara to tylko wstęp do Sahary Zachodniej, ale i tak wszędobylski piasek robi wrażenie.
Tu widzę po raz pierwszy prawdziwego, żywego skorpiona. Jest paskudny. Bryyy… I pomyśleć, że kiedyś chciałam mieć taki okaz zasuszony na mojej biologicznej półce…

Po drodze zatrzymuję się w Antyatlasie, przy wielkiej zaporze wodnej im. Joussefa Ibn Tachfina – króla Maroka z dynastii Almorawidów. Stąd rozciąga się piękny widok na góry.

Pamiętam, jak Tata opowiadał mi, jak podczas swego pobytu w Iraku widział, jak mężczyźni do kabiny samochodu biorą kozy a kobiety wożą na pace. Wtedy myślałam, że to bujda. Ale sama się o tym przekonałam w Maroku J

Mój kierowca Ali przeprasza i pyta, czy nie będzie przeszkadzać, jak po drodze zrobi zakupy i podrzuci je żonie. Oczywiście, że nie. Podjeżdżamy, więc pod sklep mięsny. Wiszące mięso sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła, a zadowolony Ali mówi z dumą, że z tego kawałka będzie pyszny obiad.
Kiedy podjeżdżamy pod dom Alego, wychodzę z busika, ale nie podchodzę bliżej, nie chcąc psuć sielankowego obrazka. Widzę, jak otwierają się drzwi kazby i wybiega gromadka dzieci, która niemal natychmiast oblepia Alego. Ten tylko się śmieje i próbuje objąć wszystkie naraz. Z głośnym krzykiem zderzają się w bramie z matką, która widząc obcych, natychmiast zakrywa twarz. Kłaniamy się, pozdrawiając. Widać, że para ta kocha się. Ona całuje męża w dłoń na powitanie, on składa pocałunek na jej czole.
Potem Ali wyjaśnia mi, że pracując, czyli rozwożąc turystów po okolicach, nie ma go w domu przez większość czasu, nawet kilka dni. Tak zarabia na dom i rodzinę. Teraz nie dziwi mnie ten dziki szał radości, kiedy dzieci zobaczyły tatę, chociaż przez krótki moment J
Czas płynie szybko i pora przedostać się do Tiznitu. Miasto to słynie z wyrobów ze srebra, głównie ze sklepów z biżuterią.
Tu po raz pierwszy i pewnie ostatni, mam na sobie pasek ze szczerego srebra. Jestem bardzo pilnowana przez Marokańczyków, żebym przypadkiem nie wyszła ze sklepu, nie zapłaciwszy za towar. J
Jak już zdjęto ze mnie srebrne cudeńko, kolejny sprzedawca koniecznie chce zademonstrować, jak wyglądają Berberyjki. W tym celu ubiera mnie w tradycyjny strój Marokanek i zakłada biżuterię, typową dla Berberyjek. Nie jestem w stanie oprzeć się pokusie zrobienia zdjęcia na tle ściany z mozaiką zellidż. Sztuka takiego zdobienia, została zaszczepiona w Maroku przez muzułmanów z Hiszpanii. Będę ją podziwiać w każdym miejscu w Maroku, nawet w najbardziej dziwnym. Ale o tym – w następnych częściach mojej przygody z Marokiem.
Teraz pora na posiłek. Zatrzymuję się w tradycyjnej kazbie. Kazba tym różni się od ksaru, że zamieszkuje ją jedna rodzina, a ksar to raczej warownia, gdzie mieszka kilka rodzin.

Tu próbuję tradycyjnego posiłku tajine (czyt. tadżin), czyli gulaszu z wołowiny lub jagnięciny, albo kurczaka, duszonego z warzywami, w specjalnym naczyniu o tej samej nazwie, ze stożkową pokrywką oraz kuskusu gotowanego na parze. Marokańczycy zwykle jedzą kuskus rękoma, ale ja dostałam sztućce.
Akurat wypadał święty miesiąc muzułmanów, czyli Ramadan. Patrzenie na jedzących, gdy samemu nie wolno jeść, nie było trudne dla sympatycznego gospodarza, który po posiłku poczęstował tradycyjną herbatą miętową.
Sztuka parzenia i nalewania tego napoju nie należy do łatwych. Najpierw herbatę robi się w małym czajniczku, a potem z wysokości nalewa do małych szklaneczek, spieniając ją, co czyni herbatę lepszą.
Po posiłku gospodarze dają pokaz muzyki gnawa.
Najedzona siedzę pod ścianą, słucham rytmicznie wystukiwanej muzyki i patrzę na wiszący obrazek. To reprodukcja kierunkowskazu w Zagorze, który głosi, że Zagora oddalona jest od Timbuktu w Mali o 52 dni jazdy wielbłądem przez pustynię. Takie obrazki są powszechne w kraju, gdzie połowa ludności nie umie czytać i pisać, choć to się powoli zmienia.

Dzień chyli się ku końcowi. Wracam do Agadiru, bogatsza w doznania wzrokowe, słuchowe, dotykowe i smakowe. Po drodze zauważam, że o wszystkim tu myślę pod kątem słowa „tradycyjne” – ale to naprawdę takie jest – autentyczne i prawdziwe. A to dopiero połowa mojego pobytu w Maroku.
CIEKAWOSTKI AGADIRU W FOTKACH:




Choć opowieść swą przedstawiam w 1 os. l.p., to jednak muszę zaznaczyć, że w wyprawie do Maroka udział wzięli również moi bliscy: Ciocia i Wujek oraz mój ówczesny Mąż. Wszystkich serdecznie pozdrawiam! J
Zapraszam do II części marokańskich przygód. Oj, będzie się działo… J
Cudownie tez tam lece w czerwcu. Juz nie moge sie doczekac
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz i że mój opis pomoże Ci w zwiedzaniu tego światowego zakątka. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńCzytałam Twoja opowieść jednym tchem, świetnie opisałaś swój pobyt. lecę do Maroka i do tego samego hotelu za tydzień i czym więcej czytam o tym miejscu, tym bardziej chcę tam lecieć. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNa pewno będziesz zachwycona. O tej porze roku jeszcze nie jest tak gorąco, mogą się zdarzyć chłodne poranki i wieczory, ale i tak to nic w porównaniu z pięknem tego kraju. Podziel się wrażeniami po powrocie :) Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńByłam z mężem w agadirze i jest orientalny cudowny inny niż Europa zaskakujący inny świat polecam
OdpowiedzUsuńDokładnie. A Agadir to taki przedsmak tego, co można zobaczyć w Maroku. Pozdrawiam serdecznie ☺
UsuńDziękuję, za 2 tyg. będę w Agidarze,mam trochę obawy, bo lecę sama, dzięki Tobie nabieram odwagi.
OdpowiedzUsuńOj, też miałabym obawy lecieć tam sama, ale jeśli już, to staraj się nie wychodzić z hotelu kiedy się ściemni, chyba, że jakiś mężczyzna będzie Ci towarzyszyć. To jednak inna kultura, zachowania, przyzwyczajenia. Poza tym to dość przyjazny i naprawdę fajny kraj. Na pewno przywieziesz stamtąd super wspomnienia. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńLecimy ze znajomą w II części listopada do Agadiru ale obawiam się o pogodę a chciałyśmy się troche poopalać. Jak najlepiej przetransportować się z lotniska do centrum Agadiru?
OdpowiedzUsuńWitaj Asiu :) Niestety ja za pogodę nie odpowiadam, więc to, czy traficie na słońce i się poopalacie, to już nie leży w mojej gestii :)
UsuńJeśli chodzi o transport z lotniska do centrum to niestety nie wiem. W Maroku byłam w 2007 r. od tego czasu wiele się zmieniło. Ja miałam zapewniony transport, bo to była impreza zorganizowana przez biuro podróży. Wpisz proszę trasę w googlu na mapie i wyskoczy Ci połączenie. Są chyba dwa autobusy. Tylko należy wpisać dokładny adres, będziecie wiedziały gdzie wysiąść. Nie wiem też, czy można kupić bilet u kierowcy, czy w jakimś kiosku. Ale to już musicie poszukać gdzieś na stronach, może na facebooku na stronie typu Polacy w Agadirze. Czasem można uzyskać tam potrzebne informacje. Tak czy inaczej życzę Wam cudownego wyjazdu do pięknego kraju. I pięknych chwil. Pozdrawiam serdecznie ;)