O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi.Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

czwartek, 30 października 2014

Zakopane: Cmentarz na Pęksowym Brzyzku

 
Kiedy góral umiera…

czyli z wizytą na starym
zakopiańskim cmentarzu

 
Stary Cmentarz w Zakopanem. Miejsce, które ma swoją historię. Jak każdy cmentarz zmusza do zadumy, refleksji nad naszym zabieganym życiem. Nie zawsze gdy stajemy nad grobem kogoś nam bliskiego, myślimy tylko o nim. Czasem symbolicznie zapalamy znicz na grobach zapomnianych lub bezimiennych ludzi.
 
 
 
 
W Zakopanem ten cmentarz jest miejscem, gdzie od lat dwudziestych XXw. chowa się ludzi znanych, wybitnych i zasłużonych dla Tatr, Podhala i samego miasta Zakopane. Sam cmentarz zlokalizowany jest przy ulicy Kościeliskiej, najstarszej ulicy miasta. Teren pod niego dał w połowie XIXw. Jan Pęksa i to od jego nazwiska pochodzi nazwa cmentarza. Drugi człon nazwy wywodzi się od góralskiej gwary. Otóż "brzyzek" oznacza strome zbocze nad potokiem.
 
Krzyż nad grobem fundatora cmentarza Jana Pęksy
 
 
Człowiekiem, który przyczynił się znacznie do powstania nekropolii, był pierwszy proboszcz Zakopanego, ks. Józef Stolarczyk (1816-1893). Ksiądz był wielkim społecznikiem, taternikiem, rozbudował drewniany kościółek i przyczynił się do powstania nowego, murowanego. Sam też spoczął w miejscu przez siebie stworzonym.
Na terenie Starego Cmentarza pochowani są nie tylko znani i lubiani, ale też zwykli mieszkańcy Zakopanego, górale, którzy swą cichą, codzienną pracą przyczynili się do rozwinięcia miasta-uzdrowiska.
Na cmentarzu większość grobów to dzieła sztuki. Różne, wykorzystane, materiały wpisują się w życie osób zmarłych. Można tu zobaczyć drewno, metal, kamień, góralskie krzyże, malunki na szkle i inne podhalańskie wzory i motywy.
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 
 
Nie przedstawię tu wszystkich nagrobków, bo tych musiałabym umieścić około 250. Wśród najbardziej znanych nazwisk, można znaleźć groby należące do Witkacego, Sabały, K. Makuszyńskiego, A. Kenara, Wł. Hasiora, T. Chałubińskiego czy H. Marusarzówny. Ja osobiście zwykle odwiedzam jeden. Nie leżą w nim moi bliscy. Lampkę zapalam ratownikom TOPR, którzy w 1994r zginęli w katastrofie Sokoła w Dolinie Olczyskiej u stóp Wielkiego Kopieńca.
 
 
 
 
 

 
 
 

 
 
 
 Grób A. Kenara, w tle metalowy krzyż na grobie Wł . Hasiora
 
 
 
 Krzyż nad grobem Sabały
 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
Wśród cmentarnych rzeźb królują Jezuski Frasobliwe. Często można je spotkać na Podhalu.
Tuż obok cmentarza znajduje się zabytkowy, drewniany kościółek św. Klemensa. To najstarsza świątynia w Zakopanem, powstała między 1847r. a 1852r. Wystrój wnętrza pochodzi z połowy XIXw. W ołtarzu głównym znajduje się replika częstochowskiej Czarnej Madonny.
 
 
 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
Na drodze między kościołem a bramą cmentarza zlokalizowana jest Kapliczka Gąsieniców: Pawła i Reginy z 1800r. Legenda podaje, że środki pieniężne na wybudowanie kapliczki pochodziły ze zbójnickich łupów. Kapliczka miała być pokutą za popełniane grzechy. Dziś można ją oglądać jedynie z zewnątrz.
 
 
Stary kościół drewniany, z prawej kaplica Gąsieniców
 
Kiedy spaceruje się alejką przez Cmentarz na Pęksowym Brzyzku, nie sposób nie nucić cudownej piosenki, która sama jakoś mi się nasuwa...
 
 
 
 
I na koniec taka piosenka, która kołacze się po mojej głowie. Dla wszystkich, którzy odwiedzą w najbliższym czasie groby swoich Bliskich...
 

 
 
 
 
Uważajcie na siebie 1 listopada, kiedy wszyscy ruszą w drogę. Do ponownego zobaczenia!

sobota, 25 października 2014

Jesienne klimaty


Kolorem malowane…

Nedeszła pora roku, która zwykle kojarzy się ze słotą, wiatrem, szybko zapadającym zmierzchem. Ale jesień potrafi też zaskoczyć ciepłem, kolorami i słońcem, które przepięknie odbija się poprzez liście. Pozwólmy sobie zatem na spacer i dajmy się uwieść kolorom...

Taką jesień lubię...



 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 
 

 
 

środa, 22 października 2014

KOCI URLOP


KOCI URLOP

 

Witajcie! Minął rok i znów mogę podzielić się z Wami moimi wspomnieniami z wakacji. A w tym roku też się działo. Ale po kolei.
W tym roku moja Pani nigdzie sama nie pojechała, wszędzie mnie zabrała, więc spędziłyśmy ze sobą calutki urlop. Podzielony był na dwie części, w sumie nie wiem po co, przecież mogłybyśmy tak w podróży spędzić nawet całe wakacje, ale Ona coś tam wspominała o pracy, czy coś tam. No cóż, musiałam się przemęczyć w tym transporterku.
Pamiętacie taką książkę „O psie, który jeździł koleją”? No to powiem Wam, że mogę dopisać drugą jej część i będzie nosiła tytuł „ O kotce, która jeździła koleją”. Tak, dobrze czytacie – jechałam w tym roku pociągiem!
Zaczęło się od tego, że pewnego dnia w lipcu, Pani wyciągnęła walizkę. Od razu wiedziałam, że to oznacza wyjazd. Nerwowo dreptałam wokół, bo bałam się, że znów mi gdzieś daleko pojedzie sama. Ale jak zaczęła znosić moje rzeczy, uspokoiłam  się, bo wiedziałam, że jadę razem z Nią. Wszystko było po staremu dopóki nie dojechałyśmy na dworzec. Nic mi to nie mówiło, myślałam, że tam wsiądziemy w samochód. Ale nie… Otóż poszłyśmy na peron, a tam… O święty Franciszku! Mnóstwo ludzi, głośno, duszno, a na dodatek ja nie wiele mogłam zobaczyć przez kratki w torbie. To jeszcze nic, nagle z nikąd pojawiła się jakaś stalowa gąsienica i zrobiła dużo hałasu. No skuliłam się w torbie, bo nie wiedziałam co to. Pani wyjaśniła mi, że to pociąg i czymś takim pojedziemy do Krakowa. Ja mam wsiąść do tej gąsienicy? A w życiu! Zaczęłam płakać. Tak, płakać. Głośno i wyraźnie. Wcale nie pocieszały mnie słowa Marty, która nam towarzyszyła. Chciałam do domu.
Kiedy wsiadłyśmy do tego pociągu, okazało się, że nie jest tak źle. Tyle, że to był wagon bezprzedziałowy. Było dużo ludzi i najgorsze w tym, że nie działała klimatyzacja. W lipcu był ogromny skwar, było ponoć jakieś 30˚C. Mam na sobie futerko, więc było mi gorąco. Pomyślałam, że jak nic – umrę w tej stalowej żmiji. Leżałam grzecznie na Pani kolanach i czekałam na niechybny mój koniec. Pani i Marta na zmianę moczyły wodą papierowe ręczniki i okładały mnie nimi. Było nieco chłodniej. Wszyscy wokół byli mili i pytali jak się mam. Miałam się strasznie.



Jedziemy w tym bezprzedziałowym wagonie - masakra!!!


No jak się mam mieć? Prawie dokonuję żywota swego... Upał, duszno, gorąco, zdejmijcie mi to futro... Ooo.... Chusteczki zimne, co za ulga....


Wreszcie wysiadłyśmy w tym Krakowie i chwilę potem byłyśmy już w busiku jadącym do Zawoi. Miałam nadzieję, że nie potrwa to długo, ale jechałyśmy i jechałyśmy i tu też nie było klimatyzacji. Dobrze, że chociaż był nawiew. Uff, dojechałyśmy na miejsce, zakwaterowałyśmy się, a ja od razu pobiegłam do łazienki by napić się wody. Padłam w brodziku. Byłam wykończona. Nieźle mi się zaczął urlop, co?

Ogłaszam padziochę totalną.
 

Potem dni były już do siebie nieco podobne. Pani z Martą wychodziły na szlak. Jak wracały to ja musiałam zająć się wpisami tras w książeczkach. Podliczałam im punkty i takie tam. Oczywiście podpowiadałam im gdzie mają pójść, bo przecież same nie dałyby rady J.


Muszę zabrać się do pracy, no nie rozpraszaj mnie!



Jakie to nudne wpisywać dwa razy to samo... Zaraz, czy ja się przypadkiem nie pomyliłam?
 
 

Teraz tylko podliczyć punkty, żeby się zgadzało...
 

Mieszkałyśmy na poddaszu, do którego prowadziły schody. Phi! Wielkie mi co. Przecież już znam schody. Pewnego dnia postanowiłam przejść się po kwaterze i zobaczyć co gdzie jest. Rozpędziłam się i wpadłam na te schody, ale nie wiedziałam, że są strome i w dodatku z dziurami… Oj…. Zatrzymałam się w połowie i przysiadłam.


O rany...schody z dziurami... muszę uważać


Spojrzałam na Panią, która już zdążyła za mną biec. Myślała, że poleciałam głową w dół. Ale jej stracha napędziłam… Sobie też. Od tej pory wiedziałam, że muszę iść po schodach wolno i najlepiej przy ścianie.


Najlepiej schodzić tuż przy ścianie
 
 

Przy ścianie, pamiętaj
 

Zwiedzałam sobie w czasie wolnym korytarze i kuchnię, gdzie dziewczęta jadły i bez przerwy rozprawiały o jakiejś babie. Chyba mówiły Babia Góra. To ją widziałam z okna kuchni.



Na korytarzu - pozamykali wszystkie drzwi i skąd mam wiedzieć co gdzie jest?
 
 

W kuchni... w lodówce mam puszeczkę, poproszę!
 
 

Jak ładnie wokół...
 
 

Jakoś nie widzę tej Baby... Aaa... że w chmurach jest? Wierzę na słowo.
 
 

Czasem bawiłam się z Martą. Miała niespożytą energię.



Chcesz się bawić? No dobra...
 
 

No dalej, wymyśl coś...


Chwilami padałam zmęczona gdzie popadnie. Najczęściej na Pani łóżku. One siadały i oglądały jakiś film, a ja miałam wtedy tak mało miejsca. Jakby nie mogły przenieść się na łóżko Marty.


Wreszcie mam łóżko dla siebie
 
 

Chwilowo jestem niedostępna, nieobecna i niemiaucząca
 

Pod oknami mieszkał czarny pies. Czasem jak cicho szczekał albo skamlał, nie mogłam spać. Patrzyłam więc, na niego z okna. Ponieważ było wysoko, mogłam to robić tylko na Pani rękach. Ale Ona zawsze się zgadzała. Mówiła, że właściciele naszej kwatery mają dwa prześliczne kotki. Nie wiem, nie widziałam, ale to dziwne jest. To na mnie zawsze Pani mówiła, że jestem prześliczna. A teraz jakieś inne Futerkowe też są prześliczne?? I jak to zweryfikować? Jawna niesprawiedliwość.

 
Czarny pies pod moim oknem
 
 

Patrzę na ciebie piesku, tylko już nie szczekaj!



I tak minął nam spokojny tydzień. Przyszedł dzień, kiedy trzeba było się spakować. Na pierwszy rzut poszła walizka Pani. Dopilnowałam, żeby wszystko zostało zabrane. Potem pomogłam spakować się Marcie. No co one by beze mnie zrobiły?


Walizka gotowa! Można pakować!
 
 

Do walizki Marty jeszcze coś się zmieści, sprawdziłam!
 

I nastąpił dzień powrotu. Znów jechałam busikiem. Na szczęście nie było już takiego skwaru. Wytrzymałam do Krakowa.


Znów w torbie. Tu w busiku do Krakowa.


Potem znów byłyśmy na dworcu. Tym razem wiedziałam co mnie czeka i już nie płakałam. Wsiadłyśmy do pociągu, tym razem do takiego, co miał przedziały. Pani mnie wypuściła z torby ku radości współpodróżnych. Można powiedzieć,  że brylowałam na salonie J.

 
Już w pociągu. Wracam do domu.
 
 
 
Czasem w torbie, czasem poza nią... Fajnie jest tak podróżować. Zauważyliście, że nie mam szelek?
 
 

Długa ta podróż, ale daję radę.


Dojechałyśmy do Warszawy i skończył się nasz pierwszy urlop. Było cudownie!

 
Minęły ze trzy tygodnie i walizka znów była w użyciu. Tym razem jechałyśmy razem do Zakopanego. Już wiedziałam, gdzie jadę. Prawie jak do domu. Znów przypilnowałam pakowania. Nawet nie przejęłam się tym, że ponownie wsiadamy do pociągu. Trafił nam się jeden niemiły Pan, który był oburzony, że chciałam wyjść z torby, ale pozostali podróżni na niego nakrzyczeli. Siedziałam więc, jak mysz pod miotłą i patrzyłam na dzieci, które przez szybę zaglądały jakbym była jakąś atrakcją. Pan wysiadł na całe szczęście w Krakowie. A potem już do samego Zakopanego miałam przedział dla siebie, Pani i jakiejś innej Pani z dziewczynką, prawie dużą.


Znów w pociągu... I znów bez szelek, chyba polubię taką formę podróży :)
 

I wreszcie dotarłyśmy do naszego lokum. Natychmiast przywitałam się z naszą gospodynią, ale pilno mi było do łazienki. Przeprosiłam, bo pić mi się chciało strasznie.


Przepraszam, pić mi się chce!
 

W Zakopanem jak zawsze – odpoczywałam pełną kocią piersią. Wyjątek stanowiły dzieci, które przychodziły mnie oglądać. Czułam się jak tygrysica, pantera i puma w jednym. I tylko patrzyłam, żeby nie wyciągały do mnie rąk – jakoś za tym nie przepadam. Dzieci to takie dziwne istoty – za duże na koty, za małe na człowieka. Przeszkadzały mi w odpoczynku, ale czego nie robi się dla sławy…

Kiedy Pani wracała z górskich ścieżek, bawiłam się z nią w chowanego.
 

Jestem...
 
 

Nie ma mnie! ;)
 

Innym razem dostawałam głupawki :)


Gdzie ta myszka...?
 
 

Luzik :) Moja ulubiona pozycja
 

Najczęściej zalegałam na oknie. Tam się tyle działo.


Nie ma to jak na oknie
 
 

Relaks okienny


Pewnego dnia usłyszałam dzwoneczki. I to blisko. Nie wiedziałam co to, więc poszłam sprawdzić na okno. A tam… Nie uwierzycie, ale na naszej polanie prawie pod oknem, zobaczyłam owieczki. Zawiesiłam się. To było moje pierwsze prawie takie bliskie spotkanie z nimi. Dotąd tylko o nich słyszałam i liczyłam je przed snem. Ale to nie to samo co zobaczyć je naprawdę. Fajnie, co?


 
Co to za odgłos? Jakieś dzwonki?
 
 

To, co zobaczyłam przez okno wtedy... Owieczki i to ile!
 

Wypatrywałam też tego wrednego typka Ferdka, ale w tym roku chyba chodził do innych ludzi. Tego psa się boję, bo on goni koty. A co my mu winne? Dowiedziałam się też przykrej rzeczy. Otóż Nutek, kot właścicieli naszej miejscówki, zginął. I oni bardzo to przeżyli. Współczułam im. Naprawdę.


Co tam na podwórku słychać...
 

Jak zawsze pomagałam Pani w odczytywaniu mapy. Już sama nie wiem, czy lepiej to robić na siedząco czy na leżąco.



Czytanie mapy w pozycji siedzącej
 
 

Czytanie mapy w pozycji leżącej


Tak kręciłam tą mapą, że w pewnym momencie – ups! Głowa wyszła mi ze środka tej mapy. Nie muszę mówić co powiedziała moja Pani jak to zobaczyła. Na szczęście miała taśmę klejącą i to naprawiła. Przecież to było niechcący, więc po co było to Jej mamrotanie pod nosem?



Ups... Można to nazwać czytaniem mapy w pozycji zrolowanej... No nic się nie stało przecież...
 

Pewnego dnia trochę obraziłam się na moją Panią. Nie chciała mnie wziąć na festyn. Mówiła, że koty tam nie chodzą. Mówiła coś o góralskim folklorze czy czymś takim. Nie wiem co to takiego, ale jak wróciła to pokazała mi zakupiony litewski chleb.


Chleb litewski


No to ja pokazałam jej minę – oczywiście odpowiednią.


Nie wzięłaś mnie na festiwal górski, a zrób mi jeszcze jedno zdjęcie to...

Chyba skumała w czym rzecz, bo zaraz mnie przepraszała i wyjęła kupiony specjalnie dla mnie pierniczek w kształcie kotka. Śmieszna jest, prawda? No dobra, nie mogłam się na nią gniewać.


Pierniczek dla mnie :)
 

Po górskich wędrówkach padałam ze zmęczenia i czekałam jak tylko Pani słała łóżko. Potem śniłam o górach, baranach i innych przyjemnych rzeczach.


Na dziś jedyne co mogę powiedzieć, to dobranoc...
 

I znów przyszedł taki dzień, że trzeba było wracać. I ponowie jechałam pociągiem. Teraz to już nie robiło na mnie takiego wrażenia. Do Warszawy dojechałyśmy koło północy. Normalnie o tej porze śpię, ale teraz tyle się działo. Z dworca odebrał nas Tata mojej Pani i zawiózł do domu. Fajnie, pomyślałam, że już niedługo zaliczę kuwetę. Dałam radę w pociągu i nie skorzystałam z prowizorycznej kuwetki, którą postawiła mi Pani. Ale zmęczenie dało o sobie znać i puściły mi zwieracze. I to na pięć minut przed wyjściem z samochodu… Taka wpadka… Ale Pani nie krzyczała na mnie, powiedziała, że jestem dzielna. Przymilałam się do Niej potem jak mogłam.

To był naprawdę wspaniały urlop. I jak zawsze fantastycznie, że mogłam go spędzić z moją Panią. A Wy? Mieliście równie udane wakacje?

Do następnego MIAU!