Dzikie
Bieszczady,
czyli o
tym,
jak
zaznajomiłam się z halnym
Ostatnio porobiło mi się sporo zaległości na blogu, pojawiło się dużo więcej możliwości wyjazdów, materiał konsekwentnie jest zbierany i... brak czasu zastopował pisanie. Ale spokojna głowa, jakoś nadrobię ;) Tym razem Kochani Goście, zabiorę Was znów w Bieszczady. Załóżcie na siebie coś ciężkiego, co by Was nie wywiało ;)
Bieszczady. Zwykle kojarzone jako dzika kraina, gdzie nie ma zasięgu, nie ma złych informacji, są za to dobrzy ludzie i niedźwiedzie. Sama nie zapuściłabym się tam w życiu. Co innego, jak się ma dobre towarzystwo.
Wrzesień 2020 r. Poranek nie przyniósł dobrych wiadomości. Niebo zaciągnęło się chmurami, z których równiutko na wszystko ciurkał sobie deszczyk. Żeby tak chociaż on przestał... Pamiętacie, jak Jerzy Stuhr w Seksmisji uruchomił windę na hasło? No to my rzuciliśmy to samo zaklęcie na prośbę naszej Przewodnik Agnieszki, by odgonić złą pogodę. I wiecie co? Zadziałało! Niewiarygodne, acz prawdziwe. Padać przestało, ale wiatr pędził na złamanie karku. Znaczy chyba naszego, bo nie swojego...
Wyruszyliśmy szlakiem czerwonym z Cisnej. Oczywiście najpierw zebraliśmy się pod kultową knajpą Siekierezada. Nie wchodziliśmy do środka, bo jeszcze było zamknięte, ale podobno wieść niesie, że różne rzeczy tam się dzieją.
My jednak po przejściu torów kolejki bieszczadzkiej wskoczyliśmy na dość ostre podejście, a po deszczu dodatkowo śliskie. Grupa rozeszła się jak guma w majtkach, bo każdy szedł własnym tempem. Do tej pory nie wiem, jak Agnieszka nas ogarniała.
Fragment szlaku przez las byłby całkiem miły, gdyby nie silny wiatr, który łamał gałęzie. A to było już niebezpieczne. Huczało złowrogo, a wyjście na otwartą przestrzeń groziło utratą przyczepności do podłoża. I tak źle i tak niedobrze. Ale mimo to szliśmy raźno do przodu, po drodze zatrzymując się na zdjęcia.
Już pierwsze okna widokowe wprawiały nas w zachwyt. Przestrzenie bieszczadzkie robią wrażenie. Pofalowany krajobraz i cienie poszczególnych wzniesień nie pozostawiają obojętnym. Wzrok sam leci w stronę horyzontu.

Pomimo wiatru, humory dopisywały. W dość krótkim czasie osiągnęliśmy wierzchołek Małego Jasła 1097 m n.p.m. Szczyt zalesiony, więc tylko szybka chwilka na pamiątkowe zdjęcie pod triangułem i dalsza droga. Potem już tylko wspaniała, szeroka droga granią, która nie pozwalała tak szybko z niej uciekać. Otwierały się przepiękne widoki praktycznie 360⁰. Wiatr wywiewał złe myśli z głowy. I pewnie resztki rozumu, bo kto spędza tak niedzielę?
Po pewnym czasie osiągnęliśmy już szczyt Dużego Jasła (1153 m n.p.m.). Tu zarządziliśmy krótki postój na łyk herbaty i kanapki. Widoki nieziemskie. Nie mogłam przestać się patrzeć na niebieskie szczyty. Chwila mojej nieuwagi i odłożony na ławeczce aparat, pofrunął by w siną dal... Jak tak, to chwilami aparat mi ciążył na ramieniu, a tu okazał się taki lekki, że wiatr swobodnie mógł go zdmuchnąć. Wykazałam refleks i w porę złapałam uciekiniera.
Kiedy już zakończyliśmy popas w iście wietrznym towarzystwie, obraliśmy szlak żółty na Przełęcz Przysłup. Znów wchodziliśmy z zalesiony teren, chwilami z odsłoniętymi polami, łąkami. I wreszcie wiatr się uspokoił. Nawet słońce zaświeciło. Nie mogłam nie poddać się refleksji, że teraz to ono może się.... bo właśnie schodzimy do cywilizacji a następnego dnia, Bieszczady i halny będą już tylko wspomnieniem, przywoływanym z nad sterty dokumentów do zrobienia. Mimo wszystko fajnie było schodzić, śmiejąc się, rozmawiając o życiu i ubolewając, że to takie niesprawiedliwe, że pracuje się pięć dni, a odpoczywa tylko dwa.
Po dojściu do miejsca zbiórki, rozgościliśmy się przy stawach z hodowlą pstrąga. Na stół wjechał Duch Sanu. Jako niepijąca piwa robiłam zdjęcia i wpadły mi w oko dwa deskale Arkadiusza Andrejkowa. No ma facet talent.
Po zebraniu wszystkich ruszyliśmy jeszcze na obiad do restauracji, która przywitała nas fajnymi napisami. I można by powiedzieć, że może powinniśmy pojechać gdzieś dalej, ale jest ryzyko, jest zabawa. Zjedliśmy pyszny obiad i przeżyliśmy ;)
Czekał nas jeszcze długi powrót do domu. Może i było nieco zmęczenia, ale jak się chce odetchnąć od trosk dnia codziennego, to jest się w stanie znieść wszelkie trudy podróży. Zgodnie z moim mottem wakacyjnym: mniej wygody, więcej przygody! I wspaniałych przygód Wam życzę.
Hej!