O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi. Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

czwartek, 27 kwietnia 2023

Czy Norwegia to jedynie góry? Sprawdź! :)

Piach, beton i warkot helikopterów, 

czyli co można zobaczyć w Sola



Sola. Niewielkie miasto leżące w norweskiej gminie Rogaland. Pewnie niczym specjalnie nie wyróżniałoby się, gdyby nie powstałe tu lotnisko, które jest celem przylotów turystów pragnących zobaczyć Stavanger, oddalone o 15 km od tego miejsca.


Lotnisko wieczorową porą, zaraz po moim przylocie - było lekko deszczowo, co według Norwegów nie uchodziło nawet za deszcz :)


Nazwa Sola pochodzi od dawnej farmy o takiej nazwie. Kiedyś była tylko parafią, odkąd powstał tu pierwszy kościół. Nie wiadomo jednak do końca, co oznaczała. Przypuszcza się, że może pochodzić od słowa "sol", co po norwesku oznacza "słońce". 
Dzisiaj Sola to, oprócz kilku budynków mieszkalnych, miejsce inwestycji hotelowych, wspomniane lotnisko, cargo, centrum samochodowe, warsztaty itp. Można powiedzieć, nic ciekawego. A jednak, jak się zagłębić w temat...
Przyjęło się, że Norwegia to kraj górzysty. Niewiele osób wie, że w swoich zasobach ma też piękne plaże. I nie, nie te cudne i schowane pośród Lofotów (oczywiście te są naj). Ma też takie, które są na wyciągnięcie ręki. I jedną z takich plaż, dodam, fantastycznie piaszczystą (nieżwirową), ma Sola. Jeśli więc lądujesz, albo wylatujesz ze Stavanger, to koniecznie zajrzyj na plażę. 


Droga na plażę wiedzie obok ulicy, ale ścieżka rowerowa pozwala na przejście bez obaw o rozjechanie samochodem



Ulica wiedzie wzdłuż pasa startowego dla samolotów, często też nad nim leciały helikoptery



Wreszcie piach pod nogami


Solastranden ma niecałe 3 km. W sumie idąc od strony lotniska wchodzi się na plażę w połowie. I teraz ma się do wyboru: albo w prawo, albo w lewo. Zacznijmy od strony prawej. 
Jak się dojdzie do końca, natknie się na mały, biały kościółek. Warto tu wspomnieć nieco o historii. Początki miasta datuje się na IX w. Zanim Norwegia się zjednoczyła, na tych terenach odbywały się bitwy o teren i władzę pomiędzy jarlami (przywódcami klanów norweskich, wojowników i powierników króla). W X w. zbudowano tu pierwszy kościół a w XII w. w jego miejscu stanęła murowana świątynia, która do naszych czasów przetrwała jedynie w stanie ruiny. Niestety nie miałam okazji zobaczyć.


Uroczy biały kościółek, a właściwie kapliczka Strandleiren z 1950 r.



Kościółek na 60 miejsc, zwany jest "Małą Kaplicą nad morzem". Zbudował ją misjonarz Racin Kolnes z materiałów po rozbiórce drewnianych baraków na lotnisku. Kaplica służyła też jako kościół parafialny, dopóki nie zbudowano nowego kościoła. 



Po deszczu sporo meduz leżało na plaży



Spacer wzdłuż linii brzegowej w kierunku kaplicy



I odwrót w kierunku przeciwnym


Idąc w tę stronę (ja nie doszłam pod sam kościółek ze względu na deszcz, który akurat wtedy postanowił spaść), mija się duży, biały kompleks hotelowy. Można też zapatrzyć się na latające helikoptery, z racji niedalekiego lotniska i ich lądowiska. Z tego też powodu bywa tu głośno. Ale jak akurat nie przelatują nad plażą, można wsłuchać się w szum fal Morza Północnego. Albo radośnie wskoczyć do niego i się wykąpać. O ile jest się morsem, bo woda jest tak zimna, że już na samą myśl podnoszą mi się włoski na ciele.


Co i rusz lądowały lub startowały nad plażą helikoptery



Odpływ ukazywał zatoczki



Deszcz przypomniał sobie, że ma padać, akurat wtedy, gdy spacerowałam po plaży - niebo płakało, że opuszczam Norwegię...



Widok w kierunku bunkrów


Plaża w Soli jest w zasadzie główną atrakcją tej miejscowości. Wieją tu często zachodnie wiatry i z tego powodu uwielbiają ją amatorzy winsurfingu, kitesurfingu i innych sportów wodnych. Latem jest tu dość tłoczno, bo każdy Norweg chce skorzystać ze słonecznych i ciepłych dni. Poza sezonem (czyli po lipcu) to ciche i spokojne miejsce na powolne spacery. O ile nie śpieszy Ci się na samolot i nie próbujesz odkrywać uroków zakątków plaży w tempie maratonu.


Gdyby nie deszcz i czas, który mnie ograniczał, pewnie poszłabym do końca plaży



Trochę piachu, skał i bardzo zimnej wody w Morzu Północnym



Chmury dodawały surowości tym terenom, nawet przez chwilę myślałam, że nie będzie padać, że to tylko takie srogie oblicze pokazuje Solastranden



Jednak to, co szło za mną, dosięgnęło i mnie... wędrowałam z parasolką po plaży - jakiś obłęd :)



Uwielbiam norweską surowość przyrody, trudno mi się jej oprzeć, ale w zasadzie po co się opierać ;)


Kiedy na plaży skręci się w lewo... o tu, już inna historia. 
W czasie II wojny światowej obok plaży w Soli znajdowało się jedno z najważniejszych niemieckich lotnisk w Europie. W owym czasie miasto było ufortyfikowane, część umocnień widoczna jest do dnia dzisiejszego. Jednym słowem "są bunkry i jest zaje..." Dla wielbicieli militariów jest to nie lada gratka.


I oto wspomniane bunkry...


Pozostałości fortyfikacji i baterii ciężkiej artylerii w czasie wojny tworzyły północną flankę Wału Atlantyckiego. W mniemaniu Hitlera miało to chronić przed inwazją aliantów z morza. Przez dwa lata wylano masę betonu, stali i potu robotników. Bunkry obsadzono tysiącami niemieckich żołnierzy i według jedynie słusznej, niemieckiej myśli, miały być one nie do zdobycia. Atak aliantów w Normandii trochę ten wizerunek popsuł. Ale jak się okazało, niemiecka robota to solidna robota i wielu z tych umocnień nie dało się zburzyć ani rozebrać po wojnie. Dlatego między innymi resztki ich można zobaczyć na plaży w Soli.


Pozostałości dawnego ufortyfikowania miasta przez Niemców



Pozostałości po II wojnie światowej



Pusta plaża skłaniała mnie do refleksji nad życiem żołnierzy w tych bunkrach...



Urocze "kanały" na plaży



Nigdy nie byłam na plażach Normandii, ale to chyba musiało podobnie wyglądać...


Odrestaurowane samoloty z okresu wojny można zobaczyć w Muzeum Lotnictwa w Soli, ale z powodu pogody i ciężkiego plecaka nie dotarłam tam, a szkoda. Na lotnisko doszłam nieco mokra, acz szczęśliwa. 


Jeden z murali na ścianie bunkra, podobnie całe Stavanger ma ukryte w sobie malunki



Dzieci - w każdej szerokości geograficznej są ciekawskie i psotne



Sporo murali nawiązuje do wykonywanych zawodów, tu taki przykład ze ściany bunkra



Dzieci w Norwegii to temat rzeka, ale zawsze są wdzięcznym tematem do malowania



Patrząc na ten mural, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że widzę przed sobą małą Królową Elżbietę II, nie mogłam przypuszczać też, że kilka dni później prawdziwa Królowa zakończy swoją ziemską wędrówkę



Norwegia nierozerwalnie wiąże się z rybami, żyje z nich, a zawody z nimi związane są często przekazywane od małego... Ten mural na bunkrze właśnie z tym mi się skojarzył.


Spacer do plaży od lotniska zajmuje jakieś około 20 minut z bagażem podręcznym na plecach. Jeśli jesteś biegaczem to w 10 minut znajdziesz się w innym świecie. Tylko po co? ;) Trzeba jedynie przejść przez lotniskowe parkingi i wbić się na pobocze drogi, jest szeroka ścieżka rowerowa, więc nie ma obawy, że rozjedzie nas samochód. Na samą plażę należy przeznaczyć około 1h - 1,5h na spokojnie. Więc jeśli do odlotu samolotu macie luźne 2 godziny lub więcej, śmiało uderzajcie na plażę. To lepsze, niż siedzenie w lotniskowej poczekalni, nawet jak nie jesteś fanem zbierania muszelek. A sama plaża jest urocza, ma trochę wydm, trochę głazów wystających przy brzegu, nieco trawy i urocze "jeziorka" po odpływie. Generalnie fajne miejsce na piknik, a jak komu nie przeszkadza warkot silnika startujących czy lądujących helikopterów, to i nawet miejscówka do spania w namiocie.


Do zobaczenia Sola! Jeszcze do Ciebie kiedyś wrócę...


Najlepiej przekonać się samemu, odwiedzając przy okazji Stavanger. Polecam!

sobota, 15 kwietnia 2023

Diabli nadali, czyli zdobycie Wielkiej Czantorii w Beskidzie Śląskim

 W czarciej siedzibie,

czyli Wielka Czantoria w lipcu




Kiedy jest ładna pogoda, a akurat jesteś w górach i to wcale nie przypadkowo lecz celowo, bo na urlopie, to żal byłoby siedzieć na kwaterze, albo w nagrzanym mieście. Nawet jeśli to całkiem urokliwe miasto, w dodatku o statusie miejscowości wypoczynkowej i nazywające się Wisła.
Tak też i my, obie z Tuśką, nie zamierzałyśmy siedzieć i odpoczywać, lecz spacerować ile sił w nogach. Po kilku dniach pieszych wędrówek, przyszedł czas na ostatni przedreptany szlak. Dla Marty pierwszy raz, dla mnie chyba już czwarty. Częściowo pamiętałam go z moich studenckich wypadów jako opiekuna kolonijnego, ale po tylu latach, szlaki "objawiły" mi się na nowo.


Ruszamy z Wisły Uzdrowiska


Naszym celem była Wielka Czantoria przez schronisko turystyczne na Soszowie Wielkim.
Zaczęłyśmy naszą wędrówkę szlakiem zielonym, zaczynającym się niedaleko naszej kwatery. Przez pierwszy kawałek szłyśmy po betonowych dziurawkach, które utwardzają drogę okolicznym mieszkańcom. Nie uszłyśmy daleko, jak zostałyśmy "zaczepione" przez Gospodarza Posesji, czyli małego, uroczego szczeniaka kundelka, który z miejsca nas pokochał (i my jego rzecz jasna) i za nic nie chciał odejść. Po niezliczonych głaskach, musiał interweniować prawdziwy Gospodarz :)


Gospodarz Posesji ;)


Szło nam się dobrze, humory dopisywały, droga częściowo przez las, częściowo przez zabudowania. I jak to w górach bywa, trochę pod górkę i trochę po prostym. Wybrałyśmy szlak zielony tylko dlatego, że nie chciałyśmy powielać już przedreptanych szlaków. Poza tym nie zależało nam na pośpiesznym przebiegnięciu drogi. To miała być nasza ostatnia górska wyrypka, następnego dnia wracałyśmy już do Warszawy.


Wisła w dole, a my ku górze ;)


Po wielu zadyszkach, śmiechotkach i przerwach na focenie choćby najmniejszego kwiatka, co by uspokoić oddech, wdrapałyśmy się pod schronisko na Soszowie Wielkim. I z miejsca zarządziłyśmy postój na buchty, inaczej parowańce czy pampuchy. Czyli wielkie kluchy gotowane na parze. Z konfiturą smakują wybornie. Do tego oczywiście herbatka z cytrynką i sokiem malinowym. No nie mogło być inaczej :)


Zabudowa schroniskowa i wyciąg dla amatorów zimowych szaleństw



W takich dużych kubaskach to nawet Lipton dobrze smakuje, zwłaszcza jak jest do tego cytryna i sok malinowy



Kluchy dodały energii i wyzwoliły pozytywne endorfinki


Schronisko na Soszowie, to jedno z najstarszych schronisk w Beskidzie Śląskim. Powstało w 1932 r. jako schronisko prywatne, przewidziane na 40 miejsc noclegowych. Po II wojnie światowej i kilku remontach, jest bazą noclegową dla 30 osób rozmieszczonych w pokojach 2-4 osobowych. Jest położone na granicy Polski z Czechami, na grani łączącej pasmo Stożka i Czantorii. Tuż obok niego, znajdują się wyciągi narciarskie dla amatorów jazdy na boazerii.


Schronisko "Soszów" w 2021 r. miało 89 lat

 
My jednak nie zamierzałyśmy nocować w schronisku, ani podziwiać tras narciarskich w środku lata. Posilone, wypoczęte, zebrałyśmy się z Tuśką do drogi w kierunku kolejnego celu - kofoli na szczycie Wielkiej Czantorii. Choć po prawdzie, nie wiedziałyśmy czy ją tam dostaniemy. Ale nie ma to jak nadzieja, która niesie po szlaku.


Szlakowskaz przy schronisku


Od schroniska na Soszowie, droga szeroka wiedzie czerwonym szlakiem do samego wierzchołka Wielkiej Czantorii. Oczywiście nie jest tak, że idzie się po równym. Nazwa Wielka Czantoria nie wzięła się znikąd. Wysokość musi zostać nabrana. W ciepły, letni dzień, jest to przyjemna wspinaczka.


Fragment szlaku na Wielką Czantorię



Teren nieznacznie pnie się w górę



Po drodze otwierają się jakieś małe okienka widokowe, np. w stronę Masywu Baraniej Góry



Przełęcz Beskidek to mniej więcej połowa trasy pomiędzy Soszowem Wielkim a Wielką Czantorią


I kiedy tak sobie wędrowałyśmy, ni z gruszki, ni z pietruszki, łupnęło mi w kręgosłupie... Oj... Zabolało, jak to się mówi, świeczki stanęły mi w oczach. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu, a kiedy już uspokoiłam się, okazało się, że każdy krok to ból jakby krąg uderzał o krąg. Jedynym w miarę bezbolesnym wyjściem, było posuwanie się do przodu, przygarbionym, co czyniło widok, jakby mój plecak był za ciężki na podejściu. Musiałam mieć minę nietęgą, skoro grupa mężczyzn, nadchodząca od strony Czantorii zaniepokoiła się o mój stan zdrowia, sądząc, że może wysiadły mi kolana i mam za ciężki plecak. Po chwili rozmowy, podziękowałam za troskę i obie ruszyłyśmy dalej. Gorąco wierzyłam, że ból skoro sam wszedł to i sam wyjdzie. Do końca dnia jednak, robiłam dobrą minę do złej gry. No, diabli nadali...


Beskid Śląski może nie jest wysoki, ale malowniczości i uroku nie można mu ująć



Baaarrrdzo powoli... bo boli ;) Foto: Marta

 
Wreszcie, posuwając się wolno, zamajaczyła przed nami wieża widokowa. Znak to był nieomylny, że Wielka Czantoria (995 m n.p.m.) właśnie została przez nas zdobyta. Na górze, oprócz wieży znajdował się bar, w którym kofoli było i do wyboru i do koloru. Ale jakoś tak zawsze mi wychodzi, że z tych smakowych napojów, to klasyczny zawsze zwycięży. I tak też było i tym razem. Na pocieszenie wpadły też lentylky.


Prawie na wierzchołku, widać już wieżę widokową



A na Czantorii barki z zimną kofolą... Tak to można wędrować! Foto: Marta



Przez Wielką Czantorię przebiega granica naszego państwa



Wielka Czantoria po raz czwarty...

 
Nie byłabym sobą, gdybym nie wlazła na wieżę (wstęp płatny dodatkowo). Ostrożnie, krok za krokiem, wchodziłam na górę przygarbiona jak zasuszona staruszeczka. Widok z wieży był przedni. A co można zobaczyć z Wielkiej Czantorii? Bardzo rozległy widok na Beskid Śląski, Morawy i nawet Górny Śląsk. A także rozsiane wokół miasta i wsie. Tu muszę dodać, że duże brawa należą się Tuśce, która od dzieciństwa ma lęk przed prześwitującymi schodami i lęk wysokości, a jednak tu go przezwyciężyła i na chwilę wdrapała się na górę.


Bufet - w gorący dzień to jedyny właściwy kierunek ;)



Tuśka pod wieżą na Wielkiej Czantorii



Dzięki wieży widokowej można rozkoszować się piękną panoramą wokół góry



Lęk pokonany - duma! :)



Nie, wcale nie boli mnie kręgosłup... jak stoję nieruchomo, to nawet uśmiechnąć się mogę ;)



Na ostatnim piętrze wieży widokowej



Widok z wieży na Ustroń



Widok z wieży w kierunku Wisły



Beskid Śląski - widok na Soszów Wielki i daleko na horyzoncie Małą Fatrę 



Tego dnia widoczność była dość słaba, ale pomimo tego wzrok błądził po łagodnych liniach Beskidu Śląskiego i dalej Żywieckiego



A w dole pozostała Wisła



Ustroń z Wielkiej Czantorii



Nieco zamglony od ciepłego powietrza Beskid Śląski



Wisła w lekkim przybliżeniu



W stronę Soszowa Wielkiego



Widok w kierunku Beskidu Żywieckiego na Pilsko, Romankę i Rysiankę



Widoczność niezbyt dobra, ale i tak radocha z bycia w górach



W kierunku Beskidu Małego...



Dobra mina do złej gry...


Sam szczyt Wielkiej Czantorii jest zalesiony, Zresztą po obu stronach, zarówno polskiej, jak i czeskiej, znajdują się na jej zboczach leśne rezerwaty przyrody. Pierwotnie nazwa "Czartoryja" oznaczała miejsce poryte przez czarty. I coś w tym jest, skoro na jej zboczach łupnęło mi w kręgosłupie. Czarty nadal mają tam swoją siedzibę.


Rezerwat przyrody to cały teren Wielkiej Czantorii



I kolejna legenda góry, bardzo podobna do tej o rycerzach śpiących pod Giewontem...


Tuż poniżej wierzchołka znajduje się polana Stokłosica, na której ulokowana jest górna stacja wyciągu krzesełkowego z Ustronia, wybudowana w 1967 r. Dodatkowo znajduje się tu także tor saneczkowy, co czyni Wielką Czantorię celem licznych wycieczek rodzinnych z miasta.


Maszt przekaźnikowy na Wielkiej Czantorii



Spuścić Ją tylko na chwilę z oka i już podrywa Ją jakiś husarz....



Polana Stokłosica i górna stacja wyciągu 



Górki Beskidu Śląskiego widziane z Polany Stokłosica pod Wielką Czantorią



Dobra Tuśka, wejść było łatwo, ale jak ja zlezę...

 
Muszę to wspomnieć o bardzo smutnej rzeczy, jaką zastałyśmy na polanie. I nie, nie mam tu na myśli śmieci pozostawionych po turystach. Rzecz jest o Sokolarni, która nazywa się ośrodkiem rehabilitacji ptaków drapieżnych. Gdybym wiedziała wcześniej o tej "atrakcji", nie kupiłabym biletu wstępu. Na niewielkiej przestrzeni zgromadzono różne gatunki ptaków, których spotkanie w naturze jest niezwykle rzadkie. I niby wszystko pięknie, ale... Byłyśmy z Martą w szoku, jak przetrzymywane są tu te przepiękne ptaki. Zamiast wolier z siatkami, gdzie mogłyby swobodnie latać, były przywiązane na bardzo krótkich sznurkach. Tak krótkich, że nie mogły w ogóle wzbić się do lotu. Do lotu, do którego zostały stworzone! Tego dnia było bardzo gorąco, rozumiem, że zwierzęta wówczas są osowiałe, podobnie jak ludzie. Ale w oczach tych stworzeń, można było zobaczyć coś jeszcze. Cierpienie, strach, błaganie o wolność. Spędziłyśmy z Tusią jakieś 15 minut pomiędzy tymi ptakami i wyszłyśmy zniesmaczone. Oczy tych ptaków miałam przed swoimi tuż przed zaśnięciem. Dla mnie to było niewyobrażalne cierpienie, znęcanie się i tyle. A już chełpienie się, że za dodatkową opłatą można sobie zrobić zdjęcie z drapieżnym sokołem, sową czy orłem... Teraz wyobraźcie sobie jak czują się te ptaki, które dziennie ileś tam osób bierze na ręce i dotyka... Kto by tak chciał? Jak to się ma do ośrodka rehabilitacji? Nie daję wiary, że po leczeniu ptaki są wypuszczane na wolność. Jak inaczej byłyby te same okazy w tych samych miejscach i już z gotowymi tabliczkami? Obserwuję ośrodek rehabilitacji zwierząt z prawdziwego zdarzenia, gdzie na bieżąco pokazywany jest proces walki o każde stworzenie i po sukcesie, jego droga ku wolności. Bez porównania z tym, co zastałyśmy na Czantorii. Nie polecamy!


Niby teren ładny, ale...



Sznurek? Serio? :(



Orzeł Bielik, nasz symbol narodowy w kajdanach :(



Oczy błagają o wolność - nie zgadzam się na takie traktowanie. Na zdjęciu pustułka, która skradła moje serce tymi swoimi oczami...



Ptaki, które powinny latać w swoim środowisku naturalnym, tu mogą jedynie siedzieć :(



Okazy w Sokolarni są naprawdę piękne, ale czy taka atrakcja, nam ludziom, jest potrzebna? Nie sądzę... Na zdjęciu Białozór, czyli sokół norweski


A wracając do naszej wędrówki...
Zejście czerwonym szlakiem do Ustronia jest bardzo strome. Dla mnie tego dnia, to była istna mordęga. Schodzenie pochylonej do przodu to nie jest dobry pomysł. Ból był spory, a droga dłużyła się niemiłosiernie. Po drodze spotkałyśmy wdrapującą się na szczyt rodzinę. Słowa matki - "gdybym wiedziała, że tu jest tak stromo..." spowodowały nasz uśmiech. W moim wypadku lepiej byłoby mi wchodzić.


Trasa w dół, tu jeszcze w miarę prosty odcinek, by po chwili stromo schodzić ku Polanie, przysiółku Ustronia




Z sercem na dłoni, tzn. na drzewie ;) Foto: Marta


Krok za krokiem, pomalutku zeszłyśmy jednak z Czantorii. 


Ustroń Polana i dolna stacja kolejki gondolowej na szczyt Wielkiej Czantorii


Załapałyśmy się na autobus jadący do Wisły. Tym samym skończył się nam tygodniowy pobyt w fajnym miejscu, pełnym przedreptanych szlaków, pod znakiem alertów o burzach i bardzo gorącym. Zostały znów wspomnienia oraz plany na kolejne wypady górskie. Ale to już temat na następną opowieść...


Zasłużone naleśniki w Wiśle



Pamiątka z czasu covidu, każdy wtedy pocieszał się, że będzie dobrze, także w barku na Wielkiej Czantorii

Hej!