Iść po własnych śladach,
czyli co robić,
gdy nie ma
ani czasu ani pogody
Mój
zeszłoroczny urlop pod Tatrami był krótki, bo miał jedynie 6 dni. W dodatku
padało stale. Może to i lepiej, bo nadmiar wrażeń po przyjeździe z Norwegii
spowodował jakieś kompletne zwiotczenie mięśni. Byłam w swoim kochanym, małym
pokoiku pod schodami (niczym Harry Potter) i zamierzałam robić… nic. Z jednej
strony marzyłam by wreszcie pospać, wylegiwać się i zaprzyjaźnić z lenistwem, z
drugiej ciągnęło mnie, by gdzieś wyjść i powdychać w nozdrza zapach gór.
Jednego
dnia, gdy padało bez opamiętania, mogłam skupić się na książce. Akurat zostałam
zatrzymana w bazie z biografią J. Kukuczki. Drugiego dnia przespacerowałam się
z jednej doliny do drugiej. I znów przerwa, bo lało, kapało, siąpiło, zacinało.
Nie ma to jak urlop pod dachem. Wreszcie w przeddzień wyjazdu do Warszawy,
wiatr przeganiał chmury, pozwalając choć na chwilę dojrzeć niebieskie niebo.
Chmury oczywiście się nie poddawały, ale przynajmniej nie straszyły deszczem.
Dlatego postanowiłam iść na spacer po swoich starych śladach, czyli zielonym
szlakiem na Wielki Kopieniec. Trasa
niezbyt wymagająca, w sam raz na spacer i z nadzieją na jakieś widoki. Nie
trzeba też było stresować się późną godziną wyjścia z kwatery.
Początek w
Toporowej Cyrhli i opisany już na blogu kawałek szlaku, który łączy się tu z
czerwonym. Kilka osób wędrowało przede mną, za mną jakaś rodzina. Generalnie
cicho i spokojnie.
Słońce próbowało przeświecać przez drzewa. Ptaki wesoło
wydawały z siebie odgłosy. Zdecydowanie był to czas na odpoczynek czynny. W
dodatku doszłam do wniosku, że moja kondycja spędzała właśnie urlop w
kompletnie innym miejscu niż ja. Nie pozostawało mi nic innego jak krokiem
dostojnym przemieszczać się w górę.
Powolutku doszłam do początku Polany Kopieniec. Tym razem
od razu skręciłam na szlak wiodący na szczyt. Po drodze grzechem byłoby nie
zatrzymać się i podziwiać kwiatów, które obficie obsypały zbocze góry. To takie
małe cuda natury.
W dole
niezmiennie ten sam widok, czyli szałasy pasterskie. Od lat puste, ale
przypominające o dawnym życiu na halach. Już w 1632 r. w dokumentach pisanych
pojawia się nazwa Kopieniec, która wywodzi się z gwary podhalańskiej i oznacza
górę, która swym kształtem przypomina kopiec. Owce wypasano tu nie tylko w obrębie
polany, ale też i pod samym wierzchołkiem, co doprowadziło do zadeptania tego
wzniesienia. Wskutek tego zabroniono wypasu i zaczęto rekultywację terenu.
Tego dnia
wspięłam się na pusty, niezalesiony wierzchołek Wielkiego Kopieńca (1328 m
n.p.m.). Kilka osób już na nim siedziało. Trzeba przyznać, że jest to wspaniałe
miejsce do podziwiania panoramy 360˚. Widok rozciąga się od Tatr Bielskich z
Hawraniem i Muraniem, przez Koszystą, Świnicę do Rowu Zakopiańskiego, z Babią
Górą w Beskidzie na horyzoncie. Nic, tylko siedzieć i patrzeć. A skoro miałam
robić nic, to siadłam i patrzyłam.
Kiedy już się
napatrzyłam na te moje kochane góry, postanowiłam zejść tą bardziej stromą
ścieżką.
I znów krok za krokiem i znalazłam się na Polanie Olczyskiej. Dawniej
stało tu około 20 chat pasterskich, teraz powoli polana zarasta. Przechodząc
obok starej bacówki, trafiłam na kulminację męskiej posiadówki (nawet mi się
zrymowało). Na całe szczęście panowie ze Śląska okazali się weseli ale bardzo
mili.
Potem skierowałam się na szlak żółty, prowadzący na Nosalową Przełęcz. Na
rozwidleniu szlaków, obrałam ponownie zielony, by schodzić już pomału w dół do
Kuźnic.
I wydawałoby się, że nic ciekawego mnie już w tej wędrówce nie spotka,
a jednak…
W pewnym
momencie trafiłam w sam środek ptasiego sejmiku. W pobliskich krzakach aż roiło
się od rudzików, które z impetem przelatywały na drugą stronę szlaku i wracały znów
na krzaki. Hałas, rwetes, kłótnie i bijatyka skrzydeł. Królestwo za to, by
wiedzieć, co też w tych małych główkach się roiło. Może to jakieś wybory samorządowe
były?? Zatrzymałam się na szlaku i zastygłam w bezruchu. Razem ze mną zastygł
Pan, z którym ucięłam sobie miłą pogawędkę szepcząc. Nie chcieliśmy płoszyć
ptaków, jednocześnie zafascynowani patrzyliśmy na to przedstawienie. Ptaki wierciły się tak, że trudno było
uchwycić je w kadrze.
Ciszej zrobiło się wtedy, gdy z drugiej strony szlaku
dobiegł odgłos dzięcioła stukającego w drzewo. To jakby zabrany głos, którego
inni przedstawiciele ptaków postanowiły posłuchać. A ja starałam się wypatrzeć
tego, który zaprowadził chwilowy spokój na szlaku. Nie było łatwo, dzięcioł ładnie
wkomponował się w martwe już drzewo. W dodatku to, nie było najbliżej, więc i
jakość zdjęcia wyszła jak wyszła. Miło było patrzeć na ptaki, które, jak zawsze
powtarzam, udały się Najwyższemu.
Zeszłam do
Kuźnic i zapakowałam się w busik jadący do centrum. Zjadłam obiad i poszłam do
swojego pokoiku pod schodami. Zapakowałam walizkę i następnego dnia ruszyłam do
Krakowa, by stamtąd pojechać do Warszawy. I to był koniec urlopu, którym żyję
do dziś. Bo jak tu nie żyć miłymi wspomnieniami?
Hej!