O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi.Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

niedziela, 28 kwietnia 2019

Norwegia - Lofoty cz. V


Norwegia po raz trzeci,
czyli mojej ochoty na Lofoty 
część piąta - ostatnia


Termin: 18 i 19 sierpnia 2018 r.

Uczestnicy (w kolejności alfabetycznej): Alicja, Anna, Jacek, Marta, Martyna, Sylwester i ja

Trasa opisana w poście:

18 sierpnia: Ørsvågvær – Kabelvåg  - Svolvær  - prom przez wyspę Skrova – Skutvik – Fauske – Storjord – przejazd do Szwecji – Ringselet – Sorsele

Noc z 18 na 19 sierpnia: Sorsele – Storuman – Vilhelmina – Dorotea – Strӧmsund – Hammerdal – Ӧstersund – Svensavik – Åsarna – Sveg – Särna – Stӧten – przejazd do Norwegii – Trysil – Elverum - Furnes

19 sierpnia: Furnes – Oslo - Torp

Nocleg: miał być na kampingu w Szwecji, ale ze względu na okoliczności, przemieszczaliśmy się samochodem całą noc

Pokonana trasa 18 sierpnia: Ørsvågvær – Kabelvåg  - Svolvær  - prom przez wyspę Skrova – Skutvik – Fauske – Storjord – przejazd do Szwecji – Ringselet – Sorsele – razem do wieczora około 524,5 km

Pokonana trasa nocą przez Szwecję: Sorsele – Storuman – Vilhelmina – Dorotea – Strӧmsund – Hammerdal – Ӧstersund – Svensavik – Åsarna – Sveg – Särna – Stӧten – przejazd do Norwegii – Trysil – Elverum – Furnes – razem około 952,5 km

Pokonana trasa 19 sierpnia: Furnes – Oslo – Torp – razem 251 km
Razem pokonanych 1728 km w ciągu dwóch dni i jednej nocy

Przystanki po drodze: Svolvær, prom, Fauske, okolice Ringselet, Sorsele, Furnes, Oslo



Przyszła pora, by pożegnać się z magicznymi olbrzymami Lofotów. I choćby nie wiem, jak bardzo zaklinać czas, jak bardzo nie patrzeć na zegarek czy kalendarz, to wreszcie musi nastać ten moment, który budzi w sercu smutek.




Archipelag Lofotów



Zarządzona na 6.00 rano pobudka, przebiegła spokojnie i bez większych marudzeń. Grupa do perfekcji miała opanowane czynności poranne. Śniadanie, iście królewskie, minęło mimo wszystko w dobrym nastroju i wreszcie nadszedł moment zapakowania wszystkich rzeczy z powrotem do samochodu. I nagle z dyni powstała karoca… a nie, to nie ta bajka. Tu było odwrotnie - przestronne auto w magiczny sposób skurczyło się. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na campingowe otoczenie i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Szybko dojechaliśmy do przeprawy promowej w stolicy Lofotów – Svolvær. Postaliśmy chwilę, by odczekać na swoją kolej.



Przeprawy promowe z Lofotów na stały ląd


I tu zderzyliśmy się z życzliwością i uczynnością człowieka dalekiej Północy, niczym w starciu z migrującym dorszem... Pan sprzedający bilety na prom z miłym uśmiechem dał nam formularz, żeby każdy wpisał swoje dane, sprzedał bilet i sobie poszedł. Około 8.00 z minutami nadpłynął prom. Patrzyliśmy jak jego stalowa klapa otwiera się, by wchłonąć stojące wozy.


Opuszczona klapa statku - już na otwartej wodzie



Podniesiona klapa przy dobijaniu do brzegu wyspy Skrova


I tak staliśmy, patrzyliśmy, czekaliśmy aż zapali się zielone światło dla nas. Obok przemykały tiry i większe samochody. Acha, pewnie osobowe puszczą na koniec. I nagle ta sama klapa, niczym dziób wielkiego ptaszyska, zamknęła się na naszych oczach i prom wydając z siebie syrenę alarmową zaczął powoli i majestatycznie odpływać od brzegu, pozostawiając nas osłupiałych i z pytaniem „a my?”. Po wyjaśnieniu sprawy z tym samym uprzejmym acz surowym i powściągliwym jak cała północ tego świata, panem, okazało się, że prom o tej godzinie zabierał jedynie większe auta, gdyż była to odprawa towarowa. Osobowa, na którą sprzedał nam bilet miała się odbyć dopiero za prawie półtorej godziny. Nie muszę dodawać, że wszyscy mieliśmy tę samą myśl: nie mógł nam tego wcześniej powiedzieć? To po jakiego tak wcześnie się zrywaliśmy, mogliśmy jeszcze pospać… Cóż, dzień zaczęliśmy od pomyłki w odpłynięciach promów. Na pocieszenie mogliśmy jedynie powiedzieć sobie – co się dziwisz, to Norwegia 😉
Kiedy wreszcie wybiła nasza godzina, wjechaliśmy z godnością w czeluść stalowej ryby, by kolejne ponad dwie godziny płynąć wraz z morskimi prądami.


Wewnątrz luku samochodowego



Odpływamy...!



Pierwsze widoki wystających z wody gór



Dopływamy do wyspy Skrova



Zabudowania wyspy Skrova



Ciemno, chłodno, wietrzyście i mokro... to też swego rodzaju urok Lofotów



Liczne małe wysepki, które czają się u wybrzeży, sprawiają, że manewrowanie łodzią czy statkiem, jest bardzo trudne i trzeba zachować czujność



Lofockie Olbrzymy


Dopiero teraz mogłam zobaczyć te niewiarygodne stromizny gór, które wyłaniały się z tafli wody. Z nieba siąpiło, woda rozbryzgiwała się po oknach, mgiełka otulała ciemny zarys gór. Otaczał mnie smutek, trudny do zdefiniowania. Z jednej strony cieszyłam się, że widzę to, co miało być udziałem w drodze na Lofoty, a jednocześnie czułam zawód, że nie zobaczę Narvik, przez który mieliśmy przejechać w drodze powrotnej. Chciałam bardzo zobaczyć to historyczne miejsce, ale tym razem dostosowałam się do grupy i organizatora tej wycieczki. Może jeszcze kiedyś będę miała okazję pojechać do Narvik.


Na promie



Zostawiam Lofoty daleko w tyle



Niebawem Lofoty będą już tylko wspomnieniem



Surowość tego kawałka świata jest zachwycająca



Ciemny zarys archipelagu widziany znad wody



Lofoty



Góry zawsze mnie cieszą, nawet jak wystają z wody



Pochylony Olbrzym



Moje myśli kłębiły się niczym te chmury


Z każdym przepłyniętym kilometrem, niebo się przejaśniało. Tak, jakby całe zło tego świata miało postać nad Lofotami. I choć wiało niemiłosiernie, rozwalając mi włosy, każdy w innym kierunku, to wyszłam na pokład, by zaczerpnąć powietrza. Wciąż gapiłam się za oddalającymi się olbrzymami. Zostawiłam tam kawałeczek serca, z tego, co mi jeszcze pozostało.


Na promie



Duśka i Lofoty - zachwyt i miłość, pewnie jednostronne ;)



Na promie



Chwila zadumy i odpoczynku



Wolność, radość, zachwyt i aparat fotograficzny pod ręką - tak powinno być zawsze



Serwetki z widokiem archipelagu Lofotów


I tak dopłynęliśmy do Skutvik i po opuszczeniu promu od razu skierowaliśmy się na miejscowość Fauske. Tam, zrobiliśmy sobie przerwę na stacji benzynowej. Kubeczki z gorącą czekoladą zostały napełnione, pęcherze opróżnione, nogi wyprostowane. To właśnie w Fauske po raz pierwszy, podczas całej tej wyprawy, spotkałam starego znajomego. Nic się nie zmienił od czasu spotkania w Oslo, wciąż miał taki sam uśmieszek. To jedyny raz, kiedy zderzyłam się z legendarnym trollem. Przywrócił mi uśmiech na twarzy. Chyba za nim tęskniłam, nawet o tym nie wiedząc. Nie mogłam oprzeć się i zrobiłam pamiątkową fotkę.


Stacja benzynowa w Fauske



Mój stary znajomy z Oslo ;)



Sweet focia z trollem :)


A potem poszłam do toalety, gdzie znów objawiła mi się natura Norwegów. Niby stacja benzynowa, ludzi od groma się przewija, a oni stawiają tam kwiatka i latarenkę i piszą, żeby poczuć się jak w domu… Dobrze, że przede mną nie trafił się ktoś, kto czując się jak w domu, nie wziął na tron gazety…


Niby zwykła stacja benzynowa...



... ale piszą, żeby poczuć się jak w domu :)


Jeszcze przez chwilę wszyscy obserwowaliśmy jak helikopter przemieszcza z lasu choinkę, zawieszoną na lince i zapakowaliśmy się do auta. Pogoda znów się pogorszyła, tym razem zrobiło się naprawdę zimno. Po raz kolejny dziękowałam swojej przezorności, że pod spodnie założyłam legginsy.
Jechaliśmy drogą i podziwialiśmy krajobraz za oknem.


Norweskie klimaty za oknem



Jeszcze górzyście, choć już więcej zieleni



Przyjemne dla oka krajobrazy



Wody Saltdalsfjorden



Saltdalsfjorden



Z każdym przebytym metrem, krajobraz Saltdalsfjorden ulegał zmianie



Najwyższe szczyty położone nad Saltdalsfjorden pokryte były śniegiem, choć to jeszcze był sierpień



Norweskie szczyty ulegały optycznemu zmniejszeniu, kiedy nie było wokół otwartej wody



Z daleka...



I z bliska...



Jedziemy w stronę Szwecji...



Pogoda kapryśna, ale każda góra piękna


Przekroczyliśmy granicę ze Szwecją całkiem szybko i bez zatrzymania. Zatrzymaliśmy się na krótko dopiero w okolicy Ringselet, by zrobić zdjęcia ze znakiem ostrzegawczym przed reniferami. Tych żywych nadal nie było…


Uwaga, pędzące renifery! Ha, ha, ha...



No jest, jakiś renifer jest, zaliczyć można? No nie wiem... miał być żywy... :) :) :)



To chyba łoś jest... I martwy taki...


Kolejne kilometry upływały spokojnie, jazdę przerywały rozmowy. I nagle – STOP! Są! Są! Pasą się na poboczu jak u nas sarenki. Wreszcie zobaczyliśmy żywe renifery 😊 Nie było to całe stado, ale te dwa uratowały honor całego wyjazdu. Przyjemnie było tego doświadczyć. Stały spokojnie, przeżuwając sobie swój obiad. Aż wreszcie uznały, że mają dość tych intruzów, którzy stali przy samochodzie i namiętnie cykali im fotki.


A Wy, to kto? I skąd przybywacie? :)



Reniferek :)



O jest i drugi! Co za radość... :)



Piękny król północnych kącików tego świata



Chyba mam Was dość... Pójdę sobie ;)


Zadowoleni pomknęliśmy dalej, zupełnie nie odczuwając głodu. Deszcz w Szwecji taki sam, jak wszędzie, teraz przypominał drobny, acz mocno upierdliwy kapuśniaczek. Znów rozmawialiśmy sobie, niektórzy przysypiali, gdyż odespanie na promie, którym kołysało niemiłosiernie, nie było wystarczające. Po drodze załatwiliśmy nocleg na kempingu, do którego zmierzaliśmy. Ustaliliśmy, że wobec takiej pogody, nie będziemy spać pod namiotem, tylko bierzemy znów domek. Wszyscy marzyli już o cieple i posiłku. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji benzynowej na tak zwaną sikundę i zatankowanie. Wyjechaliśmy z niej i nagle BUM! Poszła opona w samochodzie. Stało się to tak szybko, że nawet nie zauważyłam kiedy. W zasadzie nic nie poczułam. Ale dziura w oponie była faktem.
Rad nierad, panowie zabrali się za wymianę koła, które w tym samochodzie zlokalizowane było od spodu. I tu nastąpiła niespodzianka od losu. Zapieczony gwint, na którym wisiało koło, było urwane, w skutek czego koło się kręciło, ale do końca nie chciało się odkręcić. W dodatku deszcz siąpił cały czas. Jeden leżał pod samochodem, drugi szarpał za koło, pięć kobiet stało obok i z zimna tańczyło kankana. Tym razem doświadczyliśmy szwedzkiej życzliwości. Co chwila zatrzymywały się samochody i kierowcy próbowali nam pomóc. Niestety odjeżdżali odprawieni z kwitkiem.
Pokonani przez gwint zadzwoniliśmy po pomoc drogową. Może im się uda to ustrojstwo odkręcić. Telefon zatiurlikał i nastąpiła seria pytań w języku angielskim, jako, że nikt z nas nie znał szwedzkiego, a po norwesku jakoś się nie dało:

- Co się stało? – Złapaliśmy gumę i nie możemy odkręcić zapasowego koła.
- Gdzie jesteście? – (o losie, żebyśmy to wiedzieli…) – Proszę poczekać, sprawdzamy na mapie.
- Ile osób jest na pokładzie? – Siedem.
- Czy są wśród Was małe dzieci? – Nie, nie ma, sami dorośli.
- Czy podróżują z Wami zwierzęta? – Nie. (Przypominam, chcieliśmy tylko wymienić koło)
- Gdzie jesteście? – Sprawdzamy, to chyba miejscowość Sorsele. A przynajmniej tak nam się wydaje.
- Dokąd jechaliście? – Generalnie w stronę Norwegii, na Oslo.
- A skąd? – Z Lofotów, przejechaliśmy przez Fauske i ….
- Na jakiej drodze jesteście teraz? – Numer….
- Ale którym wjazdem wjechaliście do Sorsele? – Yyyyy…..

I tak przez dobrych kilka minut. Zastanawiałam się kiedy każą nam podać numer buta i telefon do przyjaciela… Spotkaliście się kiedyś z czymś takim, kiedy wzywaliście w Polsce pomoc drogową? Dla mnie to była nowość, bo u nas nawet jak zadzwonisz na policję, to pierwsza i tak przyjedzie właśnie laweta.
Staliśmy tak rozkraczeni po środku drogi i czekaliśmy długie chwile na pomoc, która „już była w drodze”. Ze względu na zimno i deszcz, schowaliśmy się do auta. Czas umilaliśmy sobie grą na gitarze i śpiewami, wywołując konsternację przejeżdżających kierowców. I tak z uśmiechem i śpiewem na ustach żegnaliśmy najpierw całą rzeszę martwiących się o nas kierowców, potem policję, która chyba została powiadomiona, że oto samochód na norweskich blachach stoi po środku niczego, a wewnątrz siedzi grupa ludzi, która śpiewa i może warto sprawdzić, czy to nie jacyś wariaci i nie stwarzają zagrożenia dla ruchu. Potem, ku naszemu zaskoczeniu zatrzymał się koło nas ksiądz, który jak sądziliśmy chciał nam udzielić ostatniego namaszczenia, ale jednak nie, tylko chciał pomóc, ale podziękowaliśmy. Zaczynaliśmy już oczami wyobraźni widzieć nad nami helikopter ze snopem światła i policjantem wołającym przez megafon: proszę opuścić środek drogi, bo inaczej będziecie aresztowani i deportowani w eskorcie do Norwegii. Byłoby jak w amerykańskim filmie sensacyjnym. Zamiast myśleć o głodzie, który jak wiadomo pojawia się znikąd i zawsze nie w porę, skupiliśmy się na śpiewaniu. Wtedy właśnie nasze upadające morale podniosła gitara.
Po jakiś dwóch godzinach pojawił się wąsaty pan, słusznych rozmiarów. Yupii! Jesteśmy uratowani! O naiwności…
Pan z pomocy drogowej postukał w koło, które teraz wisiało smętnie na urwanym gwincie. Nakazał załadowanie auta na lawetę. Wszystko ładnie pięknie, ale co z nami? Bo kierowca idzie zawsze do kabiny laweciarza. A co z pozostałą szóstką? Mamy tu stać i moknąć do ciemnej nocy? Wieczór zapadał bardzo szybko. Wąsaty pan nakazał wskoczyć nam do samochodu. No tego to jeszcze nie grali, żeby siedzieć w aucie podczas transportu lawetą. W Polsce to się raczej nie zdarza. Posłusznie jednak zapakowaliśmy się w nasz wehikuł i zostaliśmy odholowani do warsztatu. To bardzo dziwne uczucie jechać samochodem bez kierowcy 😊
W końcu dojechaliśmy do warsztatu. Wysypaliśmy się z auta. Mechanicy zabrali się za wymianę kół, bo przy okazji wymieniony został cały zestaw.


W szwedzkim warsztacie samochodowym


Po krótkiej wymianie zdań pozwolono nam rozgościć się w warsztatowej kuchni. I tak oto, około 23.00 przyrządzaliśmy sobie pierwszy ciepły posiłek w postaci zupek z torebki i kanapki z herbatą. Zdenerwowanie minęło, humory dopisywały. Stojąca w kącie skórzana kanapa kusiła wygodnym wyprostowaniem się.


W warsztatowej kuchni



Wreszcie samochód był sprawny, my najedzeni, mogliśmy ruszać dalej. Odwołaliśmy domek na kampingu, jako, że nie dojechalibyśmy do niego przed północą. Adrenalina wciąż trzymała, więc jechaliśmy przed siebie.
Z podróży przez Szwecję zapamiętam także rozgwieżdżone niebo, kiedy nocą patrzyłam przez okno a większość smacznie spała oraz czerwoną nawierzchnię drogi. Potem nastąpiła krótka przerwa na sikundę i rozprostowanie nóg a po niej zmiana kierowcy. Zmęczenie dopadało wszystkich.
Wreszcie po 27 godzinach na nogach, przekroczyliśmy znów granicę z Norwegią i po zakupieniu w sklepie pizzy na obiad, pojechaliśmy do domu organizatora wypadu. Tam odświeżyliśmy się i po krótkiej chwili w domu zapadła cisza. Większość poszła spać, Marta była obudzona do tego stopnia, że chciała popracować w ciszy, a ja poszłam jeszcze na spacer, by uspokoić swoje myśli. Wróciłam i dopiero padłam na materac, udostępniony mi przez Sylwka. Krótka drzemka domagała się już swojego czasu. Czułam się wyssana z energii.
Kiedy wszyscy wstali, zjedliśmy pizzę i po ogarnięciu siebie oraz mieszkania, ponownie zapakowaliśmy nasze walizki do samochodu. Przed nami było znowu do pokonania ponad 250 kilometrów.
Mknęliśmy drogą na Oslo. Tam pożegnaliśmy się z Sylwkiem, który mieszka w jednej z dzielnic. Potem poszliśmy na szybki spacer po mieście, mając zaledwie niecałą godzinę w zapasie.
Tym razem oglądałam inny zakątek stolicy. Najpierw udałyśmy się na dach gmachu Opery.



Opera w Oslo



Nowoczesna bryła gmachu Opery przy porcie Bjørvika, nad wodami Oslofjordu



Kamień i szkło



Poprzednim razem zrezygnowałam z tego miejsca, ze względu na brak czasu. Teraz wchodziłam po pochyłej platformie na sam czubek dachu opery. Przyznam, że spodziewałam się jakiegoś bardziej imponującego widoku. Nieco mnie rozczarował. Z całą pewnością Opera to miejsce spotkań młodzieży w dodatku wielokulturowej.



Na promenadzie po drugiej stronie Oslofjordu



Jestem znów w Oslo ;)



Pomnik Kirsten Flagstad, norweskiej śpiewaczki operowej, urodzonej w 1895 r. w Hamar, zmarłej w 1962 r. w Oslo. Artystka śpiewała sopranem, była też dyrektorem generalnym opery. Podobizna śpiewaczki widnieje na jednym z samolotów linii Norwegian



Widok spod Opery w kierunku wyspy Hovedøya. Z lewej strony rzeźba Moniki Bonvicini - szklana konstrukcja na betonowej platformie, która obraca się wokół własnej osi zgodnie z falą i wiatrem



Pod Operą... po drugiej stronie port Bjørvika i promenada oraz budynek Havnelageret - betonowa konstrukcja wzniesiona w latach  1916-20 w celu wsparcia rozwoju transportu statków w czasie I wojny światowej. Podczas II wojny światowej czwarte piętro budynku było używane jako schron przeciwlotniczy. Obecnie mieszczą się tam instytucje finansowe, firmy okrętowe oraz naftowe.



Widok z dachu Opery w kierunku katedry w Oslo a także wzgórz Holmenkollen - jak widać stolica jest w ciągłej rozbudowie



Dach Opery to taki duży deptak :)



Autoportret :) Opera wewnątrz wykończona jest chyba drewnem (nie byłam w środku)



W porcie Bjørvika



Zaprezentowana w porcie stara łódź, ale nigdzie nie mogę znaleźć informacji co to za jednostka pływająca



Nadgryziona zębem czasu łódź - być może fragment jakiejś łodzi Wikingów?


Chwilę później wskakiwałyśmy w biegu do samochodu, który tylko na moment zatrzymał na światłach Jacek. Szukając miejsca do zaparkowania, traciliśmy cenne minuty, ale miasto jest ciasne i zakorkowane. W dodatku wiele uliczek jest jednokierunkowych.


Zastanawiają mnie te dwa czerwone ludziki na przejściu dla pieszych: czy znaczą: stój! i stój bardziej! ??? :)



W Oslo to nawet misie latają - takie to fajne miasto ;)



Twierdza Akershus widziana od strony miasta



Jedna z kamienic w Oslo


Wreszcie udało się przycupnąć na parkingu w nowoczesnej części miasta, w dzielnicy Ruseløkka. Tym razem oglądałam Twierdzę Akershus z Aker Brygge po drugiej stronie Piperviki. Wróciłam wspomnieniami do mojej pierwszej wizyty w Oslo. Byłam wtedy taka szczęśliwa, choć Oslo nigdy nie było moim marzeniem. Tym razem patrzyłam na miasto innymi oczami. I wreszcie nie padał deszcz.


Kolorowe murale w dzielnicy Ruseløkka



Wieże Ratusza widziane od strony Aker Brygge



Twierdza Akershus widziana od strony Aker Brygge



Końcowy odcinek Tjuvholmen - niby stolica, niby gwarne miasto, a tu nieco ciszej i spokojniej...



Pomnik Śnieżki i Krasnoludków - wersja jakaś mi nieznana ;) Podpisano: White Snow cake 2011. Paul McCarthy...



I tu pomnik z drugiej strony - te krasnoludki jakby nieco wyrośnięte...



Twierdza Akershus za wodami Piperviki


Spacerowaliśmy po dawnym terenie stoczni, w portowej dzielnicy Tjuvholmen, które stało się centrum mieszkaniowym. Dość ekskluzywnym, ale czy ładnym? No nie wiem, to rzecz gustu. Po tym, jak zachwycałam się białymi drewnianymi domami, miejska zabudowa jakoś do mnie nie przemawiała. Dla mnie występowała tu zbyt duża mieszanina stylów architektonicznych.


Tjuvholmen to w dużej części szkło, zmieszane ze stalą i do tego dołożony beton...



Patrząc na balkony, niektórzy nie mają świetnego widoku z okna... a przez barierki mogą sobie sąsiedzi rękę podać na dzień dobry



Nowoczesną dzielnicę mieszkaniową przecinają kanały, w których chlupią sobie wody Oslofjordu



Jeden z kanałów w Tjuvholmen



Rzeźba człowieka chodzącego na szczudłach, przywiodła mi od razu na myśl, rzeźbę człowieka chodzącego po linie w Bydgoszczy :)



Nie odmówiłam sobie zdjęcia ze szczudlarzem :) 



To jest właśnie natłok stylów architektonicznych - nie do końca mi się to podoba, chyba wolę prostsze formy ;)

Pomysłodawcą takiej mieszaniny stylów jest Jens Olav Walaas Selvaag (1912-2002). Był to inżynier budownictwa (głównie z betonu), żołnierz w czasie okupacji, aktywista. Opracował nowoczesne metody budowy w Norwegii, a prawo budowlane zostało zmienione ze względu na jego wkład i umożliwiło zbudowanie wystarczającej ilości mieszkań, aby zaradzić wielkiej potrzebie w okresie powojennym. Opracował domy tarasowe a betonową płytę uczynił elementem konstrukcyjnym. Domy szeregowe, jako nowoczesny pomysł Olava Selvaaga, zapełniły całe dzielnice a mieszkańcy dostawali swoje lokale "pod klucz". 
Przy pomniku można zobaczyć tablicę, na której umieszczono cytaty z wypowiedzi budowniczego, niosące wizję architekta: 
"Det er bedre å bygge 30.000 boliger til 15.000 kroner, enn 15.000 boliger til 30.000 kroner" - "Lepiej zbudować 30.000 domów za 15.000 koron, niż 15.000 domów za 30.000 koron".
"Du behøver ikke være sosialist for å ha sosial samvittighet" - "Nie musisz być socjalistą, aby mieć sumienie społeczne".
"Hvis alt annet slår feil, prøv med sum fornuft!" - "Jeśli wszystko inne zawiedzie, spróbuj ze zdrowym rozsądkiem!"


Pomnik Olava Selvaaga w Tjuvholmen - rzeźbę wykonała Merete Sejersted  Bødtker



Odrobina koloru na końcu cypla. Żurawie na drugim planie - Oslo stale się rozbudowuje


Niewątpliwie sercem tego dawnego portu jest Muzeum Sztuki Nowoczesnej Astrup Fearnley. Budowa tego muzeum kosztowała ponad 90 milionów euro! Projektantem był włoski architekt Renzo Piano i pomysł na budynek miał w założeniu przypominać ogromny, szklany żagiel. Już zaraz po otwarciu w 2012 r. został uznany za jedno z najciekawszych muzeów prywatnych na świecie. Nie byłam w środku, ponieważ nigdy nie mogłam zrozumieć sztuki współczesnej, ale dla osób ceniących sobie ten rodzaj kultury, może to być prawdziwa gratka. Poza tym czas nie pozwalał na dogłębne zwiedzanie. Będąc poprzednio w Oslo, przekonałam się, że Norwegowie mają fajne muzea, więc te, których nie zdążyłam zobaczyć, zostawiam na kolejny raz. Bo przecież musi być jakiś powód, żeby wrócić w miłe miejsce.


Gmach Muzeum Sztuki Nowoczesnej Astrup Fearnley



Przejście między budynkami muzeum



Centrum Sztuki Współczesnej pełne jest różnych rzeźb, co przypomniało mi, iż Norwegowie lubują się w pomnikach, rzeźbach, scenkach rodzajowych wszelkiej maści



Choćby taka współczesna instalacja: skrzyżowanie renifera z motorem



Spojrzenie na zabudowę Tjuvholmen - pionowa wieża to winda, którą można wjechać na górę i spojrzeć na miasto z lotu ptaka. Niestety w tamtym czasie była nieczynna. Za to uśmiechnął się do mnie kamień ;)



Rzeźby związane z tematyką marynistyczną nie pozwalają zapomnieć, że jesteśmy w dawnym porcie, a latarnia morska ma wskazywać właściwy kierunek



Po Oslo biegają białe misie - serio :)


Nadszedł moment, w którym musieliśmy pożegnać się ze stolicą. Wyjechaliśmy z miejskiego tygla i skierowaliśmy się już na lotnisko w Sandefjord Torp. Słuchając piosenek, dotarliśmy do kresu naszej podróży.


Stanowisko numer 13, start z nadzieją, że lot nie będzie pechowy ;)


Siedziałam na fotelu w samolocie, patrząc na zachodzące słońce. Myślami byłam w wielu miejscach na raz. Targały mną różne emocje. Spełniłam swoje duże marzenie i zobaczyłam bajeczny zakątek świata. Lofoty zostaną mi na długo w pamięci. Ale zmęczenie dawało się we znaki. Ostatnie dwa dni to był maraton prawie bez snu. Przekonałam się, jak bardzo adrenalina potrafi wynieść człowieka na wyżyny, by potem uchodzące powietrze zrobiło z niego flaczka bez życia. Czułam smutek, coś się skończyło, w pięknych okolicznościach przyrody.


Widok z samolotu - nie mam pojęcia co to za miejsce udało mi się złapać w obiektyw. Studiowanie mapy z trasą lotu samolotem na nic się zdało :)



Koniec przygody, koniec urlopu, koniec dnia, koniec...


Po dwóch dniach jechałam pociągiem do Zakopanego. Ale to już inna historia…



Koniec. Ciągu dalszego nie będzie…