O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi.Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

czwartek, 21 listopada 2019

Na szlaku Orlich Gniazd - Bobolice i Mirów


O przyjaźni, miłości, dwóch braciach
i co z tego wyszło

W sierpniu udało mi się wyskoczyć na weekend na Śląsk. Gościłam u Sylwii i Darka, którzy nie dość, że podjęli mnie po królewsku, to jeszcze wozili przez dwa dni jak najprawdziwszą królową. No więc, królowa spełniała swoje małe marzenia i w ciągu dwóch dni zobaczyła sporo wspaniałych miejsc w Polsce.
Pierwszym etapem były Ogrody Kapias, które już zagościły na moim blogu. Potem pojechaliśmy na obiad do Złotego Potoku. A kiedy najedzeni, wciąż mieliśmy głód zwiedzania, wybraliśmy się na Jurę Krakowsko – Częstochowską, bym mogła zobaczyć dwa zamki. O tak… królowa bardzo lubi zamki 😊.
Pierwszy cel był w Bobolicach.


Zamek w Bobolicach


To tam, na skalistym wzgórzu, na wysokości 360 m n.p.m. wznosi się na 40 m królewska warownia, zbudowana w połowie XIV w. przez Kazimierza Wielkiego (prawdopodobnie było to w latach 1350 – 1352). Miała ona za zadanie bronić  Małopolski przed najazdami ze strony Śląska, który w tym czasie należał do Czech. Budowla leży na szlaku Orlich Gniazd, czyli średniowiecznych twierdz, budowanych w trudno dostępnych wapiennych skałach. Ich zadaniem była obrona granicy Królestwa Polskiego. Sygnały świetlne mogły być przekazywane z jednego zamku do drugiego, zanim doleciał gołąb pocztowy lub posłaniec ze złą wiadomością.


Kiedyś malownicze ruiny, dziś zrekonstruowany średniowieczny zamek



Zamek w Bobolicach w zachodzącym słońcu


W 1370 r. król Polski Ludwik Węgierski oddał zamek swemu krewnemu, Władysławowi Opolczykowi. Od tego czasu warownia przechodziła z rąk do rąk, ulegając przebudowom. Była też zbójecką warownią, co ukrócił nieco król Władysław Jagiełło. Zamek był przedmiotem sporów spadkobierców, aż do 1486 r., kiedy to dobra zakupił Mikołaj Kreza z Zawady, herbu Ostoja. Jego rodzina władała warownią aż do 1625 r. W czasie potopu szwedzkiego bobolicki obiekt uległ oczywiście zniszczeniu. Mimo, iż miał nowych właścicieli, ci opuścili go w 1661 r. I od tego czasu zaczął popadać w ruinę. Jeszcze w XVIII w. zamek był zamieszkały w części nadającej się do życia. Ale potem stał jako romantyczna naturalna ruina. W XIX w. odkryto w podziemiach skarb, co skłoniło poszukiwaczy do coraz śmielszych penetracji ruin. To spowodowało dalsze dewastacje, a po II wojnie światowej zamek częściowo rozebrano, wykorzystując budulec do budowy drogi łączącej Bobolice z Mirowem.


Królowa pod zamkiem ;)



Ostaniec skalny powstały ponad 100 mln lat temu, w okresie Jury. Wiatr i woda ukształtowały ją w formę bramy. Przez dziesięciolecia brama była przykryta gęstą roślinnością oraz... śmieciami, które tu każdy ochoczo wyrzucał.



Po uporządkowaniu terenu odkryto schody pod bramą, prawdopodobnie pozostałość ścieżki wiodącej z wioski do zamku. Na cześć obecnych właścicieli ostaniec nazwano Bramą Laseckich.



Otwór Bramy Laseckich jest dokładnie mojej wysokości, więc można powiedzieć, że wpasowałam się w niego idealnie ;) 


Wydawałoby się, że nastąpił smutny koniec zamku w Bobolicach. Aż tu po latach malowniczych ruin, pojawili się książęta na białym koniu…
Pod koniec XX w. zamek kupili bracia Laseccy. Podjęli się oni odbudowy zamku, chociaż nie była to łatwa sprawa, bowiem nie zachowały się żadne plany, szkice, czy tym bardziej zdjęcia. Nad pracami czuwali naukowcy, archeolodzy, eksperci od prac budowlanych. Trwało to 12 lat. Oficjalnie otwarto zamek 3 września 2011 r. Kształt zamku odtworzono na podstawie zachowanych murów, a budowa odbyła się z zachowaniem tradycyjnych metod i uwzględnieniem technik typowych dla powstania budowli.


Brama wjazdowa na zamek w Bobolicach



Średniowieczna warownia


Obecnie warownia składa się z dwukondygnacyjnego budynku mieszkalnego z cylindryczną basztą. Dach zwieńcza czarna dachówka. Do wnętrza prowadzi droga przez most zwodzony, zawieszony nad suchą fosą. Wnętrze stanowi 17 pomieszczeń, m.in. kaplica, sala jadalna, komnaty, a wszystko to na 350 m². Niestety nie dane mi było zobaczyć wnętrza. Skupiłam się więc, na tym, co bardzo lubię, a mianowicie na legendach i mrocznych opowieściach.


Zamkowe mury oświetlone zachodzącym słońcem


Jedna z nich mówi, że w XV w. przedstawiciel rodu Krezów, porwał i więził w zamku swoją bratanicę. Dlaczego? Po co? Nie wiadomo, ale podobno do dziś straszy ona na murach zamkowych jako biała dama. Potwierdzają to nawet pracownicy, pracujący przy odbudowie. Czy to efekt przepracowania, spożycia wysokoprocentowych napojów, czy też działania nadprzyrodzonej siły – nie wiadomo.
Inna legenda jest jeszcze ciekawsza. Kiedyś żyło dwóch braci bliźniaków, Mir i Bobol, którzy byli właścicielami zamków, w pobliskim Mirowie i w Bobolicach. Bracia byli ze sobą związani, wiele rozmawiali, wyprawiali się na wojny, dzielili swoimi radościami i smutkami. Razem też wykopali tunel łączący oba zamki. Miało to służyć ich rozmowom, bez niepotrzebnych świadków. Pewnego dnia stali się oni właścicielami skarbu, który postanowili schować w tunelu. Jako strażniczkę skarbu, wyznaczyli czarownicę, która z powodu swego odrażającego wyglądu, miała odstraszać złodziei i chętnych na łup. Sielanka obu zaprzyjaźnionych i miłujących się braci, została jednak wystawiona na próbę. Powiada się, że pan na zamku w Bobolicach, z wojennej wyprawy przywiózł piękną kobietę, którą pojął za żonę. Pech chciał, że w kobiecie i to z wzajemnością, zakochał się brat, pan na zamku w Mirowie. Kiedy czarownica udała się na Sabat na Łysej Górze (swoją drogą, o czym one tam tak prawiły???), tunel pozostał bez opieki. Tam też zdradzany brat nakrył parę kochanków. Wpadł w gniew i zamordował brata, a niewierną żonę zamurował w lochach zamku. I to właśnie ona ukazuje się na zamkowej baszcie pod postacią białej damy.


Żeby nie było - uprzedzają o duchach na zamku



Zamek w Bobolicach



Warownia widziana ze ścieżki łączącej oba zamki



Królowa w obiektywie Sylwii i Darka. Na drugim planie zamek ;)



Trzeba przyznać, że zameczek prezentuje się zacnie


Czy ukryty skarb wciąż znajduje się w tunelu, łączącym oba zamki? Tego nie wiadomo. Ale nasza trójka postanowiła przespacerować się wyboistą ścieżką, biegnącą do ruin zamku w Mirowie. Zamek ten, będący również w posiadaniu braci Laseckich, po zabezpieczeniu ma być udostępniony turystom, ale już nieodbudowany jak ten w Bobolicach.


Zamek w Bobolicach widziany ze ścieżki łączącej oba zamki



Zbliżenie na bobolicką twierdzę ze ścieżki



Widok na skałki Jury Krakowsko - Częstochowskiej



Zamek w Mirowie - widok ze ścieżki łączącej oba zamki



Chwilowy odpoczynek po chwilowym zmęczeniu ;) Foto: Sylwia i Darek



Na ścieżce między dwoma zamkami. Foto: Sylwia i Darek



Skalne ostańce z ery Jury



Otoczenie blisko zamku w Mirowie



Szczelina w jednej ze skał



Skalny ostaniec może był kiedyś częścią jakiegoś zabudowania zamkowego otoczenia? Któż to wie...



Przy skałkach na ścieżce, uchwycona przez Sylwię i Darka :)



Na ścieżce łączącej oba zamki


Zamek w Mirowie również został zbudowany za czasów Kazimierza Wielkiego, początkowo jako strażnica nieodległych Bobolic. Należała do jednego z najstarszych, szlacheckich rodów – Lisów. I to właśnie ta rodzina zapoczątkowała przebudowę zwykłej strażnicy w zamek rycerski.


Zamek w Mirowie - widok od strony ścieżki



Dawna strażnica zamku w Bobolicach



Czyżby Mir całujący żonę Bobola? Ponosi mnie wyobraźnia...


W połowie XV w. warownia przechodziła w ręce kolejnych rodów szlacheckich. Nie byle jaka to była warownia, gdyż w czasie wojny trzynastoletniej z zamku wyruszyło wojsko na bitwę z Krzyżakami. A w tym samym czasie budowla była rozbudowywana. W 1489 r. zamek nabyli Myszkowscy herbu Jastrzębiec, za których czasów wybudowano wieżę mieszkalną. Ale niestety z powodu braku możliwości dalszej rozbudowy, przenieśli się do nowej i lepszej siedziby.


Póki co, zamek nie jest jeszcze (2019 r.) udostępniony turystom



Ale prace rekonstrukcyjne widać gołym okiem



Zamek w Mirowie


Niestety w czasie potopu szwedzkiego zamek w Mirowie mocno ucierpiał. Mimo prób reanimowania, popadał w coraz większą ruinę, a ze zdewastowanego obiektu, właściciele wyprowadzili się w 1787 r. Wtedy budulec zamkowy posłużył okolicznym mieszkańcom, co przyczyniło się do postępującego upadku. Państwo przejęło opiekę konserwatorską po wojnie. I tak sobie stało, niszczało, aż do wspomnianych tu dwóch braci… nie, nie tych z legendy. Bracia Lasoccy opiekują się ruinami od 2006 r. i widać już postępujące prace. Kiedy tylko będzie to możliwe, obiekt będzie cieszył turystów. Póki co, w zachodzącym słońcu, budowla prezentowała się bardzo romantycznie.



Ach te królewskie posiadłości...



Chwila relaksu pod murami warowni



Rusztowania wewnątrz zamku



Skałka przy zamku w Mirowie



Na skałach wokół zamku



Obchód zamkowych włości to chyba obowiązek królowej? :)



Zachodzące słońce nad Mirowem, wsi, nad którą góruje średniowieczny zamek



Gdy tak patrzyłam na ten las, usłyszałam rżenie koni... magiczny moment pod zamkiem w Mirowie. Myślałam, że to moja wyobraźnia...



... ale okazało się, że konie tam były rzeczywiście ;) 


Dzień powoli się kończył, królowa była zachwycona. Kolejnego dnia czekały na nią kolejne atrakcje. Ale o tym opowiem kiedy indziej. Tymczasem idę pomyśleć o białej damie… o braciach… o miłości i przyjaźni…  Do zobaczenia!



środa, 13 listopada 2019

Góry Świętokrzyskie - Łysica


Uwaga, czarownica leci!
Czyli o jesiennej wyprawie 
na Łysicę

Kiedy ktoś daje hasło „rzuć wszystko i jedź z nami w góry”, nie mogę przejść obok tego obojętnie. I tak było w październiku, kiedy usłyszałam to, znów, jak rok wcześniej, zupełnie nieoczekiwanie. Tym razem przyjęłam propozycję od Martyny i Marcina, żeby w pewną, ciepłą sobotę wybrać się w Góry Świętokrzyskie, tak na jeden dzień. I taka sobota nadeszła 26 października 2019 r. Data w sam raz na odpoczynek po dość intensywnym miesiącu wstecz.
Rankiem stawiłam się na umówionym miejscu, skąd mnie zabrali „organizatorzy” J. Dalej jechaliśmy już w trzyosobowym składzie, bez przerwy rozmawiając, śmiejąc się i po prostu ciesząc fajną wycieczką. Naszym celem była Łysica. Radość mnie przepełniała wielka, bo od lat mam otworzony projekt Korony Gór Polskich, a szczyt ten jest zaliczany do KGP.  Dodatkowo rok wcześniej byłam u podnóża Łysicy, ale nie miałam czasu, by pobiec na szczyt. Żałowałam i wówczas myślałam, że kiedyś wrócę, nadrobić ten brak. Nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko, dlatego cieszyłam się wewnętrznie i jakbym mogła, to skakałabym jak dziecko. Zachowałam się jednak jak na dorosłą przystało, jedynie uśmiech nie mógł mi zejść z twarzy, a w sumie to nawet nie chciałabym, żeby schodził.
Droga upłynęła dość szybko i wkrótce znaleźliśmy się w Świętej Katarzynie, pod klasztorem Sióstr Bernardynek, z boku którego odchodzi szlak na szczyt. Powitał nas chłodny wiatr… no tak, jesteśmy w kieleckiem ;) A tu zawsze wieje.


Klasztor Sióstr Bernardynek o klauzuralnej formule



Takich dwóch, jak nas troje, to nie ma ani jednego! ;)


Chwila na ogarnięcie się do drogi i już witała nas Puszcza Jodłowa. Ta sama, którą rozsławiał Stefan Żeromski. Tym razem przybrana w jesienne barwy, szeleszcząca, błyszcząca w słońcu i mocno tajemnicza.


Witamy w Świętokrzyskim Parku Narodowym... Puszcza Jodłowa znów mnie wezwała ;)



W myśl zasady: uważaj o czym marzysz... znów powróciłam w to samo miejsce, co rok wcześniej



Tylko godzinka... Damy radę ;) Foto: Martyna



Początek czerwonego szlaku



Droga do Kapliczki św. Franciszka. Foto: Martyna


Szlak na górę nie jest trudny, nie ma sztucznych ułatwień, nie licząc schodów z kamieni i drewnianych poręczy. Ale po deszczach, czy opadach śniegu, należy uważać, gdyż kamienie potrafią być to złośliwe bestie ;) A jesienną porą, także liście są zdradliwe. W jednej chwili przyjemnie szeleszczą pod butami, a w drugiej lądujesz na siedzeniu po efektownym telemarku ;) Poza tym jest przyjemnie i miło.
Początek szlaku za kasą, to opisana już przeze mnie trasa do Kapliczki i Źródełka św. Franciszka. Kapliczka powstała najprawdopodobniej w XIX w., choć już od XVII w. istniała tu inna, także drewniana. Według podań, źródło ma właściwości uzdrawiające, zwłaszcza pomaga na oczy. Może dlatego, że wedle legendy, to tutaj pewna kobieta wylewała łzy po śmierci swojej siostry. Co ciekawsze, to woda w źródle ma stałą temperaturę i nigdy nie zamarza.


Źródło i Kapliczka św. Franciszka



To tu chadzał na wagary Stefan Żeromski - przyznaję, fajne miejsce wybrał...



Kapliczka św. Franciszka



Woda doprowadzona ze źródła do ujęcia ma ponoć magiczną moc... Foto: Martyna


Tuż za kapliczką droga wiodła nas po deskach, a potem nieco stromym odcinkiem ubezpieczonym barierkami i schodami z kamieni. Jedyny zgrzyt, jaki wówczas poczułam, to wcale nie moje kolana czy biodro, a biegacze, którzy rozgrywali jakieś zawody… No masakra jakaś, ładna sobota, ludzie powychodzili na spacer na szlak, a co chwila człowiek uciekał przed rozpędzonym maratończykiem. Aż strach pomyśleć, co by było, jakby któryś nie wyhamował na tych liściach… Przynajmniej niektórzy mówili słowo „dziękuję”, gdy schodziło się z drogi.


Magiczna Puszcza Jodłowa



Część szlaku ubezpieczona jest drewnianymi kładkami



Co czeka nas za zakrętem? Magia Gór Świętokrzyskich...



Czarownica...eee... znaczy czarodziejka (!) na szlaku ;)



Chyba najbardziej stromy fragment szlaku na Łysicę...



...I widok, gdy się nim schodzi...



Tu szumią jodły i buki



Nie wiadomo kiedy i tylko pół godziny zostało do celu


Nie pozwoliłam jednak, by te biegi przysłoniły mi radość ze spaceru. Wciąż miałam dobry humor, a i pogoda była wyśmienita, nawet zrobiło się ciut za ciepło w kurtce, która na dobre wylądowała przewiązana na biodrach J
Krok za krokiem szliśmy we trójkę ku naszemu celowi. Łysica jest w całości porośnięta lasem. Na szczycie jest więcej jodeł, natomiast niżej las jodłowy przetykany jest bukami, które na jesieni dają piękne kolory. Dzięki temu, nie odmawialiśmy sobie jesiennych zdjęć, tych poważnych i tych ciut zwariowanych ;)


Co widać pod nogami? Liiiśśśścieeee!!!



Co widać nad głową? Niieeebooo i drzeeewwaa!!!


I wreszcie dotarliśmy do punktu, w którym najlepiej widać, jak stoki góry pokrywają gołoborza (rumowisko skalne w górach). Niezwykłe zjawisko, występujące nie tylko w Górach Świętokrzyskich, lecz tu jako nazwa regionalna, „gołe – bez boru”. W lesie porozrzucane tuż pod szczytem głazy, też robią wrażenie, jakby diabeł przeleciał nad szczytem z workiem kamieni i tenże worek mu się  rozpruł, a kamienie wypadały gdzie popadnie.


Fragment gołoborza na stoku Łysicy



Jakby się kamienie diabłu wysypały...



Gołoborze na stoku Łysicy



Gdzie diabeł nie może, tam Duśkę pośle... oto jestem ;)


Kilka kroków i już byliśmy na szczycie Łysicy. Jej mniejszy wierzchołek (bo ma dwa) wynosi 612 m n.p.m. Jest to najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich, leżący w paśmie Łysogór i jednocześnie jest to najniższy szczyt w Koronie Gór Polskich. Łysica przez miejscowych zwana jest też Górą św. Katarzyny, a to ze względu na miejscowość Święta Katarzyna, rozlokowanej u jej stóp.
Według ludowych przekazów pod Łysicą istniała pogańska świątynia w miejscu, gdzie teraz znajduje się klasztor Sióstr Bernardynek, żeński zakon klauzuralny, istniejący wyłącznie w Polsce. Pisałam o nim przy okazji mojej zeszłorocznej wizyty na Świętym Krzyżu i właśnie w Świętej Katarzynie.
Na Łysej Górze, czyli inaczej na Świętym Krzyżu, według legend, miały swoje szabaty czarownice. Niewykluczone, że i na Łysicy miały swoje spotkania. Tego dnia z całą pewnością czarownica w mojej postaci odpaliła swoją wewnętrzną miotłę i przybyła w to urocze miejsce. Energia mnie rozpierała.


Na szczycie Łysicy 



Na szczycie Łysicy



Kolejny szczyt w KGP na moim koncie :)



Radość moja była wielka!



Mówiłam, że tu wrócę ;)



Wspólnie zdobyliśmy szczyt! :)


Na szczycie znajduje się replika pamiątkowego krzyża z 1930 r. postawiona przez mieszkańców okolic.


Replika krzyża z 1930 r. Tabliczka pod krzyżem głosi: "Odnowiony krzyż na Łysicy w roku Jubileuszowym 1050 - lecia Chrztu Polski w podziękowaniu za wszelkie łaski i dary Nieśmiertelnemu Królowi Jezusowi Chrystusowi, Parafianie Świętej Katarzyny"


Darmo jednak wypatrywać widoków czy szerokich panoram z wierzchołka. Nie ma tu żadnej wieży widokowej, za to są ławki, by spocząć i posłuchać szumu Puszczy Jodłowej, która otula górę. Usiedliśmy i my…


Widok z Łysicy ;) Skalne rumowisko u stóp szczytu



Chciałoby się napisać: panorama ze szczytu... 



A tu sprawcy sobotniego zamieszania :) :) :)



Nasza trójka miała małą głupawkę na szczycie, bo zaiste to jakiś czarci szczyt jest... ;)


A kiedy troszkę odpoczęliśmy, obfotografowaliśmy wszystko co się dało, ruszyliśmy w drogę powrotną. Szlak wiedzie tak samo, więc znów mijaliśmy te same punkty, ale w pewnym momencie zachwyciło nas słońce, które ozłociło pięknie całe połacie opadłych liści w środku lasu. Nie odmówiliśmy sobie zabawy jak dzieci, wpadaliśmy w nie, szuraliśmy butami, podrzucaliśmy je do góry. Sesja zdjęciowa była tu nieodzowna, a cała nasza trójka bawiła się świetnie.


Dobrze jest usiąść na chwilę, odrzucić pośpiech, zmartwienia i troski i wsłuchać się w szum drzew 



Cisza...



Słońce i drzewa to wspaniali terapeuci



Sobotni relaks w lesie to strzał w dziesiątkę



Jaśnie oświecona... Foto: Martyna



I jeszcze jedno ujęcie, w końcu niecodziennie możecie zobaczyć, jak wypoczywa czarownica. To znaczy czarodziejka ;) Foto: Martyna



Dziś mogę być dzieckiem! Bo kto mi zabroni? Foto: Martyna



Kto powiedział, że na Łysicy trzeba zachowywać się jak dorosły? Otóż nie, trzeba chwytać dzień z dziecięcą radością. Foto: Martyna


Wreszcie dotarliśmy znów pod klasztor, ale zanim wsiedliśmy do samochodu, wybraliśmy się jeszcze na ciepły posiłek do pobliskiej restauracji. Byłam w tak cudnym nastroju… Żeby się nie rozleniwić do końca, zebraliśmy się i poszliśmy do samochodu. Przed nami była jeszcze jedna atrakcja tego dnia, ale opiszę ją w innym poście, ponieważ dotyczyła zupełnie innego tematu.


To już jesień, nie da się ukryć...



Łysica to dobry punkt, żeby nie poddawać się jesiennej depresji



Tablica przy restauracji poświęcona prekursorowi polskiej turystyki - Mieczysławowi Orłowiczowi. Napis na samym dole daje dużo do myślenia: "Każdy krajoznawca musi być turystą, bo bez podróży po kraju nie ma krajoznawstwa, ale nie każdy turysta jest krajoznawcą". (A Ty turysto? Jak dobrze znasz swój kraj?)



I druga tablica przy wejściu do restauracji, poświęcona Aleksandrowi Janowskiemu, który był założycielem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego



W restauracji spotkałam siostrę czarownicę, ale ze względu na RODO nie chciała ujawnić swej tożsamości ;) Acha, a lecąc nie wyrobiła się w drzwi... Ups...



Pamiątkowa foteczka: Martyna, Marcin i ja. Wszyscy zadowoleni, nikt nie ucierpiał ;) 


Na tę chwilę chcę serdecznie podziękować Martynie i Marcinowi. Dzięki Wam mam kolejny szczyt w Koronie Gór Polskich na swoim koncie, wróciłam w sympatyczne miejsce, miałam cudowny dzień i przede wszystkim super wspomnienia i pamiątkowe fotografie. Duża buźka za zapodanie hasła „rzuć wszystko i jedź z nami w góry”. I Wam wszystkim też życzę tego samego – rzućcie wszystko i jedźcie w góry. Na jeden dzień Łysica jest jak znalazł…

Hej!