NORWEGIA PO RAZ DZIEWIĄTY,
CZYLI DUŚKA NA KRAŃCU ŚWIATA
Termin: 20 - 28 lipca 2024 r.
Uczestnicy: Mira, Marta, Mirek, Krzysiek, Michał i Duśka
Trasa opisana w poście:
23 lipca: Senja Camping - Kaperdalen Freiluft Museum - Skrolsvik Fort - Å - park narodowy Ånderdalen - Senja Camping
Nocleg: Senja Camping
Pokonana trasa 23 lipca: ok. 117 km samochodem i ok. 12 km pieszo
Dziennik z wyprawy, dzień 4:
Trudno uwierzyć, że to już czwarty nasz dzień na północy Norwegii. A tym samym teoretycznie połowa wyjazdu. Ale przecież ta wyprawa to nie tylko Nordkapp. To także malownicza Senja i właśnie zamierzamy ją spenetrować.
Pierwszy dzień na Senji rozpoczynamy od wizyty w opuszczonej zagrodzie Saamów. Mieszkał w niej jeden człowiek ze swoim inwentarzem. Miejsce to nazywa się Kaperdalen Freiluft Museum. O historii tego miejsca, a także o jego słynnym mieszkańcu, opowiada nam przewodniczka z muzeum, która przyszła tu na swój dyżur. Chyba nie spodziewała się grupy aż 6 osób. Muzeum jest czynne zaledwie w dwa dni w tygodniu, w poniedziałki i wtorki.

Kiedyś była tu osada, którą wyludniono po 1900r. i nazywała się Øver - Kaperdalen. Saamowie trudnili się wypasem reniferów. Mieszkańcy tej osady to potomkowie szwedzkich pasterzy reniferów, którzy zamieszkiwali na Senji pod koniec XVIII w. Zajmowali się także rybołówstwem, rolnictwem, eksploatacją lasów, rzek i gór. W końcu został tu jedynie ostatni Nikolai. Jego domostwo to ruina, ale gmina stara się pozyskać środki, aby przywrócić dawną świetność domowi. A znajduje się on w osadzie o nazwie Ner-Kaperdalen.



Sama postać Nikolaia Olsena Kaperdala jest dość ciekawa. Urodził się w 1905 roku, a gdy miał zaledwie 15 lat, zmarł mu ojciec. Wówczas chłopiec musiał wziąć większą odpowiedzialność za domostwo, do którego wprowadziła się także po latach jego żona. I choć Nikolai był ostatnim, który opuścił dolinę Kaperdalen, to jednak nieobce mu były techniczne nowinki. W 1929 roku kupił T-Forda i został pierwszym taksówkarzem na Senji. Wówczas mało kto posiadał też swój samochód, a autobusy nie jeździły jak dziś, nawet w miastach (umówmy się, miasta na Senji to nie jakieś wielkie metropolie ;) ).
Od lat temat Saamów, dawnych rdzennych mieszkańców Laponii, był spychany na margines. Dzieci Saamów to gorszy sort. Saamowie nie mogli też pełnić żadnych funkcji publicznych. Podobny los spotkał kiedyś Indian w Ameryce oraz Aborygenów w Australii. Dlaczego rdzenne ludy tak się w przeszłości traktowało? Na szczęście to się zmienia. Nikt już nie prześladuje Saamów. Ludność znów z dumą wywiesza swoją flagę. Nawet sam Król Norwegii przeprosił Saamów za norwegizację. Migracje jednak sprawiły, że zarówno Saamowie jak i Kwenowie mieszali się między sobą i teraz trudno jest wskazać stuprocentowego Saama. Ale oni już się nie ukrywają. Dochodzą do głosu i to jest dobre. Trzeba było młodszego pokolenia, by pokazać szacunek wobec inności. A dziś pozostaje wspomnienie o takim Nikolaiu, który mieszkał w chacie z brzozy...


W tym miejscu warto też dodać, że w 2024 roku, Europejską Stolicą Kultury zostało Bodø (czyt. Bude), gdzie uroczystość uświetniła nie tylko królowa Sonja, ale także ludność Saamów.





W chacie Nikolaia dochodzimy do wniosku, że jednak ludziom za wiele do szczęścia nie potrzeba, a tu, jak nigdzie indziej, prostota życia łączy się pięknie z naturą. Schodzimy nawet nad rzekę, gdzie Nikolai łowił ryby. Jest cicho i pięknie.


Wreszcie dziękujemy Pani przewodnik i wracamy na parking, by pojechać najdalej na zachód wyspy Senji.

Tym razem naszym celem jest opuszczona baza wojskowa w Skrolsvik. Fort Skrolsvik, znany również jako Fort Senjehesten został zbudowany w 1941 roku przez Niemców, którzy okupowali Norwegię. Dostał oznaczenie HKB 16./973 Senjehesten. (HKB czyli Heeres Küsten Batterie, to oznaczenie niemieckich fortów przybrzeżnych) Po wojnie fort przejęła Marynarka Wojenna Norwegii, a istniejące bunkry włączono jako część fortyfikacji Artylerii Nadbrzeżnej. W 1989 roku zamknięto bazę, podobnie jak i inne, które znajdowały się na tym obszarze, w związku z wybudowaniem nowej i nowoczesnej Meløyvær Fort na wyspie Krøttøya. Była to placówka, która była punktem strategicznym podczas Zimnej Wojny.








Wracając do Skrolsvik... Jest to miejsce z zachowaną jeszcze infrastrukturą. Z całą pewnością jest to gratka na fanów urbexu. Chodzimy pomiędzy bunkrami i zastanawiamy się jak to jest, że złomiarze jeszcze tego nie rozkradli. Patrzymy na wystające kable, dobrze zachowane działa, siedziska do obsługi sprzętu. Zastanawiamy się jak tu się ludziom żyło i pracowało. Poza bazą już tylko wody Andfjordu...















Część grupy decyduje się przejść podziemnymi korytarzami. Wchodzimy w jednym miejscu, wychodzimy w drugim. Zdecydowanie trzeba tu mieć czołówki i bardzo uważać. Teren nie jest w żaden sposób zabezpieczony, więc chwila nieuwagi może kosztować nas sporo. Trzeba patrzeć pod nogi, ale i w górę, co by nie dostać w głowę wystającą lufą armatki.
Zatrzymujemy się chwilkę przy małej zatoczce. Przejrzysta woda aż kusi, żeby do niej wejść. Ale chociaż pomoczyć nóżki... oooo, jaki odpoczynek dla nich. Ale woda zimniutka ;) Michał i Krzysiek puszczają po wodzie kaczki z kamyków. To się nazywa beztroski urlop z wielką historią w tle.

W drodze do Skrolsvik Fort mijamy chyba najbardziej upiorny dom. Wszystkie szyby ma wybite jak w klasycznym westernie. Wygląda jak niezabrany stamtąd rekwizyt z jakiegoś horroru. Tymczasem toczyło się w nim normalne życie. Mieszkali tam Margit i Johan Frostad ze swoimi dziećmi, aż pewnego dnia w 1954 roku zarządzono ewakuację cywilów z tego obszaru.

Niestety przeszukałam internet, ale nawet strony norweskie nie wiele mi dały. Nie dowiedziałam się o tej rodzinie nic ponadto, co widnieje na tabliczce umieszczonej na opuszczonym domu. Jedynie to zdjęcie... ale ono też nie wiele mówi.

Źródło: www.geni.com
Z tej samej strony wyczytałam też, że: "...Senja Turlag zwróciła się do gminy Tranøy i wykazała zainteresowanie przejęciem wcześniejszego budynku mieszkalnego na terenie nieużywanego fortu Skrolvik w Senjehesten w Skrolsvik. Uważa się, że dom zostanie odrestaurowany i oddany do użytku jako chata turystyczna. Dom ten jest ostatnim domem, który stoi tam jeszcze przed wojną, kiedy Senjehesten został zajęty przez niemiecki Wehrmacht, a wszyscy, którzy tam mieszkali, zostali przymusowo przesiedleni. Należał do Johana i Margit Frostadów, a w Skrolsvice zawsze nosił nazwę „Frostad-huset”...."
Podejrzewam, że pewnego dnia postanowiono, że skoro ma to być obiekt wojskowy, mający swoje znaczenie w okresie Zimnej Wojny, to żaden cywil nie ma prawa widzieć, co się dzieje w bazie. A że dana rodzina mieszkała tam od zawsze, to przecież mało istotne. Ciekawa jestem dalszych ich losów, ale tu plączą się te same nazwiska, imiona, ale daty padają różne. Historia bywa zawiła...

Wracamy w stronę środkowej Senji. Krótki przystanek robimy w wiosce o najkrótszej geograficznie nazwie Å. Takich wsi o tej samej nazwie jest na świecie kolejno: 12 w Szwecji, 7 w Norwegii i 1 w Danii. Dla mnie to już druga taka miejscowość odwiedzona w Norwegii. Pierwszą było Å i Lofoten. Kto wie, może kiedyś odwiedzę je wszystkie? Robimy sobie obowiązkowo sesję zdjęciową przy tablicy z nazwą. Po czym ruszamy dalej.


Ostatnia atrakcja przewidziana na dziś to Park Narodowy Ånderdalen. Obszar całkowicie chroniony, stanowi obecnie 135 km2. Został założony w 1970r. i jest to dom naturalny dla hodowanych tu przez Saamów reniferów. W parku istnieje tylko kilka wyznaczonych szlaków, ale przy odrobinie szczęścia można zobaczyć tu pasące się zwierzęta. Niestety my jesteśmy akurat w innych metrach kwadratowych parku, bo spacerujemy po otwartych bagnach, a tych parzystokopytnych nie widzimy.




Ale i tak spacer po kładkach do jeziora jest fajny. Tylko kładki mogłyby być nieco szersze, a nie na szerokość damskiego buta. Po drodze mijamy tablice dydaktyczne o florze i faunie tego regionu. To niesamowite, że mała wyspa Senja ma swój park narodowy!
Mirek postanawia zaczekać na nas w wiacie turystycznej. My kontynuujemy wędrówkę.





Dochodzimy wreszcie do jeziora Åndervatnet. Niestety planowany obiad nad jeziorem zostaje pokrzyżowany przez deszcz, który spada nam zupełnie nieoczekiwanie. Zatem obiad jemy w otwartej hyttcie, w której okazuje się, że jest i kuchenka i butla. Wokół nas całe miasteczko namiotowe. Wyobrażacie sobie, żeby u nas można było biwakować w parku narodowym? A tu bez problemu każdy rozkłada się gdzie popadnie. Nawet na ścieżce prowadzącej jako szlak. No to akurat głupota, bo nie wiem, czy chciałabym, żeby mi turyści przechadzali się tuż obok ścianki namiotu i szarpali nieostrożnie za linki.

Przeczekujemy deszcz w hyttcie, a gdy trochę się przejaśnia wracamy tym samym szlakiem do pozostawionego na parkingu samochodu. I znów rozglądamy się za reniferami, ale te pasą się najwyraźniej gdzie indziej.


Pod wieczór, który tu jest jak środek dnia, wracamy na kemping do naszych namiotów.
To był cudny dzień...