O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi.Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

środa, 13 marca 2024

Apetyt na Norwegię cz. 5.

                                              NORWEGIA PO RAZ SIÓDMY, 

             CZYLI JĘZYK TROLLA I INNE HECE


Termin: 02 - 09 września 2023 r.

Uczestnicy: Mira i Duśka ( Carlos i Cedric)

Trasa opisana w poście:

07 września:  Eidfjord - Vøringfossen - Bu - Voss - Gudvangen

Nocleg: Vang Camping w Gudvangen

Pokonana trasa 07 września: ok. 101 km autobusem, 10 km kamperem, ok. 107 km samochodem, trochę na pieszo


Dziennik z wyprawy, dzień 6:

Poranek cichy i spokojny. Ani wiatru, ani deszczu - fantastycznie! Zaczynamy go toaletą i śniadaniem. Na kempingu większość jeszcze śpi. My zwijamy namiot. Recepcja wciąż nieczynna, otwierają dopiero o 9.00. A my po 8.00 mamy już jeden jedyny autobus w kierunku naszej kolejnej atrakcji. Wypisuję więc, znalezioną w skrzynce kartę meldunkową, zaznaczam na niej jeden namiot, dwie osoby. Piszę maila do recepcji kempingu, że wkładam do skrzynki odliczoną kwotę za nocleg w torebce razem z kartą meldunkową, ponieważ wcześniej nie miałyśmy tu rezerwacji. Odpowiedź przychodzi dość szybko, że wszystko ok. Teoretycznie mogłybyśmy zwinąć się niezauważone, ale uczciwość nakazywała uiścić opłatę, choćby w takiej formie.
Łapiemy autobus nr 991 z centrum Eidfjord i jedziemy do pierwszego celu. A jest nim spory kanion z wodospadem Vøringfossen. W czasie naszej wyprawy, ze względu na kiepskie połączenia, po kolei zrezygnowałyśmy już z zobaczenia dwóch pięknych wodospadów. Tym razem chcemy choć jeden i to ten dość spektakularny. 


Idziemy obok mostu zbudowanego w 1915 roku


Wysiadamy po środku niczego. Z prawej zarośla, z lewej budowa... Ale z daleka widać już kładki nad wodospadem. Trzeba jednak obejść budowę. Uprzejmy kierowca koparki wskazuje kierunek. Razem z nami idzie młody turysta z Francji. 


Takie kładki są nad Vøringfossen Foto: Mira


Ciężko idzie się z dwoma plecakami, zwłaszcza pod górkę. Rzucam hasło, żeby zostawić bagaż na jednej, z postawionych przy kładkach, ławkach. Przecież nikt nie weźmie. Tak też robimy i już na lekko skaczemy po metalowych pomostach. Robimy zdjęcia zadowolone, że chociaż jeden wodospad "zaliczony". Radość z focenia zakłóca nam jedynie... autokar głośnych, japońskich turystów. Umówmy się, to starsi ludzie, mam szacunek do starszych, ale chodzą wolno całą szerokością i wydają z siebie takie decybele, że przy nich, to nawet wodospad jest cichutki. Moje uszy wystawiam w tym momencie na cierpliwość. 


System kładek nad wodospadem pozwala na oglądanie go z każdej niemalże strony



Nad Vøringfossen



Czy z jednej czy z drugiej strony wodospadu, widoki są dość spektakularne



Jedna z ławek wokół wodospadu. Na takiej "siedziały" nasze plecaki, gdy my radośnie biegałyśmy po kładkach ;)



Szkoda, że zdjęcie nie może oddać tego szumu wody...



Wodospad wpada do kanionu i dalej płynie sobie rzeczką Bjoreio ;)



Nie ma lekko, po schodkach w górę, po schodkach w dół



Pełnia życia...


Vøringfossen to 83 pod względem wielkości wodospad w Norwegii. Jest to też główna atrakcja na drodze łączącej Oslo z Bergen, choć pewnie po drodze znalazłoby się wiele innych, równie ciekawych. Całkowity spadek wody wynosi tu 182 m. Wodospad spada z hukiem do kanionu, nad którym zawieszone są kładki i pomosty. 


Kanion, do którego wpada woda



Vøringfossen w pełnej krasie



Vøringfossen



Wodospad jest tak duży, że nie ma jak uchwycić go w całości



Wydaje się, że to niemożliwe, by woda z takim impetem spadała z płaskowyżu...



... a jednak robi to bardzo spektakularnie...



Vøringfossen



Jeśli masz lęk wysokości, nie patrz w dół ;)



Woda to żywioł, skąd tak pędzi i dokąd?



Z każdego ujęcia jest pięknie...



Choć zmęczenie widać na twarzy, to jednak jest to taki rodzaj uczucia, że dotarło się tam, gdzie się marzyło, że kiedyś pojedzie...



Nad rzeczką kładeczka ;)



Rzeka Bjoreio, wpadająca do kanionu



Spacer po kładkach nad Vøringfossen. Foto: Mira



Kładki z innej perspektywy. Foto: Mira









Parę razy mijamy się na drodze z parą młodych ludzi. Żadne z nas nie odzywa się, więc trudno ocenić skąd są. Kiedy po sesji foto wracamy do naszych plecaków, mija nas znowu para, a ja słyszę pytanie kobiety, skierowane do jej partnera: ciekawe jak się chodzi z takimi plecakami? Odruchowo odpowiadam, że czasem ciężko. Uśmiechamy się i znowu jest jak pogadać po polsku. Okazuje się, że para podróżuje samochodem i umawiamy się, że jak nie złapiemy stopa ( o autobusie możemy zapomnieć o tej godzinie), to oni podrzucą nas przynajmniej do Eidfjord. Ale jeszcze chcą tu pospacerować. Ok. Nam pasuje. Łapanie stopa to przygoda, zobaczymy co z tego wyniknie.
Wychodzimy na drogę i stoimy na przystanku. Nie mija pół godziny, jak zatrzymuje się kamper z Holendrami. Pytanie czy zabiorą nas do Eidfjord? Jasne, wskakujcie! I wszystko miło i fajnie, ale... sympatyczni ludzie nie dodali, że podrzucą nas jedynie do Øvre Eidfjord. Czyli tylko jakieś 10 km...
Nic to, jesteśmy wdzięczne, ale z plecakami musimy dygać na drogę i stanąć w miejscu, gdzie nie będzie zagrożenia. Znów łapanie jakiegoś auta, byle do przodu.


Gdzieś koło Øvre Eidfjord


I jak to mówią, głupi ma zawsze szczęście :) Bo po jakiejś pół godzinie zatrzymuje się auto z dopiero co poznanymi Polakami. W międzyczasie zmienili zdanie i jadą dalej w stronę Oddy, więc podrzucą nas do Bu. No rewelacja! Autko małe, wypełnione bagażami, ale we dwie wskakujemy na tylne siedzenie i mościmy nasze plecaki na kolanach i pod nogami. Wdzięczność jest ogromna. Po drodze rozmawiamy o podróżowaniu po Norwegii. Czas i droga mijają szybko. Dojeżdżamy do Bu. Żegnamy się z miłą parą i stajemy znów przy drodze przy Bu Terminal. W razie czego mamy tu autobus. 


Krajobraz przy Bu Terminal



Bu Terminal i most Hardangerbrua



Łapanie stopa ;)


Okazuje się, że stoimy z niewłaściwej strony, choć logika podpowiada, że powinnyśmy stać tu, gdzie stoimy. Zatrzymuje się jeden Norweg i nas o tym informuje, gdy słyszy, dokąd chcemy jechać. Mira sprawdza mapę i faktycznie, autobus chcąc przejechać przez most i wjechać w tunel, musi kawałek pojechać w przeciwnym kierunku i zjechać z drogi. Ok, przenosimy się zatem na drugą stronę ulicy. Nie mija kilka minut, a na przystanek podjeżdża autokar z Japończykami z Vøringfossen. O nie.... Dobrze, że tylko zatrzymują się na chwilę podziwiać most i zrobić kolejkę do toalety. 
Znów zatrzymuje się przy nas miły Norweg, ale kończy się na pogawędce. W międzyczasie wymieniamy się smsami z Carlosem. Pyta, gdzie jesteśmy. Ja, że w Bu. Mówi, że on już jedzie w autobusie do Bu ;) Dobra, to jednak chyba pojedziemy dalej autobusem. 
W końcu podjeżdża autobus nr 990, a w nim uśmiechnięty Carlos. Siedzi i rozmawia z nowo poznanym kolegą. Powiedział mu, że będą jechać z dziewczynami z Polski :) Tym samym nasze stado powiększyło się o Cedrica rodem z Belgi :) Śmiechu mnóstwo. Carlos pyta nas o wodospad, który ostatecznie sobie odpuścił. Ach te norweskie wybory... 


Widoczki po drodze do Voss



Zero wiatru, więc symetria jest idealna



Po drodze do Voss - idealne odbicie lustrzane


Jedziemy niecałą godzinę do Voss. Tam mamy przesiąść się w kolejny autobus, docelowy do Gudvangen. Po drodze wymieniam się z Mateuszem smsami. Tym razem to Mateusz pyta gdzie teraz jesteśmy. Ja, że dojeżdżamy do Voss. On mi na to, że też jest w Voss. No to spotkanie na dworcu, ale mega szybkie, bo zaraz mamy autobus. W pierwszej chwili chłopcy nie wiedzą co się dzieje, bo nagle niknę w uścisku z Mateuszem. Dopiero przedstawiam ich sobie i dalej już rozmowa po angielsku m.in. o Gruzji, w której wszyscy byli. Kurka, ja też chcę! I gdyby nie przyjazd naszego autobusu, to pewnie stalibyśmy tak i gadali dalej. Żegnamy się i wskakujemy tym razem do autobusu nr 950, który w ponad godzinę zawiezie nas na koniec świata, a konkretnie do Gudvangen. Czuję, że po spotkaniu z Mateuszem, w ultra krótkim czasie, pozytywnie naładowałam swoje baterie. 
Wreszcie wysiadamy dosłownie pod samym kempingiem. Idziemy porozmawiać o noclegu. Udaje mi się, sympatycznemu Panu z recepcji, przekazać informację, że chcielibyśmy najpierw pójść zobaczyć lokalną atrakcję, bo jest czynna do 18.00. Pan pokazuje nam miejsce, gdzie możemy zrzucić ciężkie plecaki i z uśmiechem mówi, przyjdźcie później. 


Nasza miejscówka na dzisiejszy nocleg


Idziemy zatem na lekko i podziwiamy okolicę. Miejscowość wciśnięta w okoliczne góry, na końcu której wcina się Nærøyfjorden, odnoga najdłuższego fjordu w Norwegii Sognefjorden. Jest piękna pogoda. Po drodze przekraczamy Nærøydalselvę, rzekę, która płynie do ujścia fjordu. Zadzierając głowę do góry widzimy lecące z hukiem wodospady. Jest pięknie... (Tuż po naszym powrocie z Norwegii w okolicy doszło do obsunięcia zboczy po deszczach, przez co mieszkańcy zostali przez chwilę odcięci od świata. Wtedy nie mogliśmy tego wiedzieć, ale cieszę się, że nie stało się to w czasie naszego pobytu w Gudvangen.)


Gudvangen otaczają masywne olbrzymy, z których spływają liczne wodospadziki



Nærøydalselva - rzeka, która płynie przez Gudvangen



Nærøydalselva. Foto: Mira


Naszym oczom ukazuje się... Viking Valley, czyli Wioska Wikingów Njardarheimr. To teren złożony z ok. 20 budynków, gdzie czas się zatrzymał. Wikingowie  Njardarheimr żyli tu tysiąc lat wstecz. Ale gdy przekroczy się progi wioski, to tak, jakby nadal tam żyli. Głupio chodzić pomiędzy Wikingami w sportowym ubiorze :) 


Wejście do świata Wikingów



Miejsce, gdzie można poczuć i doświadczyć życia w średniowiecznej wiosce. Foto: Mira


Dostajemy bilet wstępu w postaci stempla na dłoni. I spacerujemy pomiędzy domostwami, w których tętni życie. 


Bilecik wstępu :)


Domy zbudowano tu w oparciu o wiedzę o budownictwie z czasów Wikingów i z materiałów pozyskanych z okolicy. Można zwiedzać z przewodnikiem lub bez. Dowiedzieć się czegoś o codziennym życiu mieszkańców wioski, o sposobach podróżowania, wierze w bogów, kuchni i rzemiośle oraz rozrywce czy ubraniach. Od ponad 20 lat odbywał się tu targ Wikingów, a w jego miejsce utworzono w 2016 r. stałą wioskę. Pierwszą jej część otwarto w 2017 r. Nazwa Njardarheimr pochodzi od słowa: "dom poświęcony bogu północy Njordowi". To 1500 m² obszaru pełnego historii.


Czy przy takim widoku nie ma się wrażenia cofnięcia w czasie?



Typowa łódź Wikingów, która służyła zazwyczaj do połowów ryb



W wiosce Wikingów



Ach to rękodzieło... 



Wieczorem część budynków już się zamykała



Palenisko w chacie, może mieszkał w tym domostwie kowal, który robił metalowe ozdoby lub sprzęty potrzebne do życia



Choć skóry wydają się milutkie i cieplutkie, to jednak mam taką nieodpartą myśl, że w tych chatach musiało od nich śmierdzieć. Jednak pościel, to pościel...



Czyżby magiczny kociołek? :)


Można tu spróbować swych sił w rzucie toporem, strzelaniu z łuku, lub wypleść wianki albo zrobić tradycyjny tatuaż. Ja zostaję nową Lagerthą Lothbrok, bohaterką serialu "Wikingowie". Powiem Wam, strzelanie z łuku do celu nie jest prostą sprawą. Bo, gdy myślę, że mam cel na oku, strzała mknie w innym kierunku. Ale trafiam w tarczę chociaż ;) Chłopcom idzie podobnie. Masa śmiechu przy rzucaniu toporem. Niby proste w teorii, w praktyce topór nijak nie chce się wbić w ściankę. W kolejnej chacie słyszymy tradycyjny śpiew Wikingów. Jakaś prastara pieśń wykonywana przez kobietę o tak miłym głosie, że na chwilę stajemy i słuchamy. 


Przygotowanie dzielnego Wikinga  Cedrica do rzutu toporem :)



Leci topór rzucony przez odważnego Wikinga Carlosa :)



Sprzęty ćwiczebne, jedna tarcza jakby nieco bardziej doświadczona w boju ;)



Uczymy się z Cedricem poznawać tajniki strzelania z łuku. Oj, nie jest to prosta sprawa...



Lagertha Lothbrok w wydaniu Duśki :) Do jelenia nie strzelę, choćby był tylko na obrazku :)



Narzędzia Wikingów do obrony własnej. I tak, takie hełmy nosili wojownicy, nie takie z rogami. Foto: Mira








Po wiosce oprowadza nas też przewodnik, ale ciężko nam zrozumieć co mówi. Jego angielski nie jest najlepszy, a wplecione w to zdania po norwesku zbyt  trudne dla mnie do zrozumienia. Przy wełnie, pozyskiwanej z owiec z zagrody, można dowiedzieć się, że farbowanie tkaniny na niebieski kolor było pożądane u kobiet, bo kojarzyło się z królewskimi szatami, a kolor różowy był cennym kolorem, bo oznaczał wysoki status społeczny. Także i tu potwierdza mi się to, co słyszałam już wcześniej, że Wikingowie nie nosili hełmów z rogami. To wyobraźnia poniosła twórców filmów o tych wojownikach. Rogi najzwyczajniej w świecie przeszkadzałyby im w zamachnięciu się toporem, czy sięganiu po strzały. Ale na ekranie prezentują się wybornie. 


Zdecydowanie mój sportowy strój tu nie pasuje... :)



Zupełnie inny świat...



Susząca się wełna



A tu producenci i dostawcy wełny ;)



W tej chacie usłyszeliśmy pieśń śpiewaną w dawnym języku Wikingów. Powiem Wam - magia...



W wiosce Njardarheimr



Wyposażenie jednej z chat



Rękodzieła ciąg dalszy...



To, co jest w wiosce fajne, to fakt ciszy. Nie ma nachalnej muzyki, nawet takiej typowej dla Wikingów. Można kontemplować teren również bez grupowych wycieczek i ocierania się jednych o drugich.



Trofea wojowników



Pogawędki pomiędzy budynkami



W chacie jarla... Nasz przewodnik po wiosce ;)



Runy - pismo, którym posługiwali się Wikingowie



Strategiczna gra Wikingów



Całkiem jak zgrabny kadr z filmu. A to rzeczywistość Proszę Państwa ;) 



Norwegowie to miły naród, a Wikingowie to naprawdę przyjazny lud... Naprawdę :) :) :) 



Ups... Przyłapana na buszowaniu przy stoisku z biżuterią... Foto: Mira



W wiosce nie brakuje miejsca, by się czegoś napić i coś zjeść. Pracownicy nie mogą jednak używać współczesnych kubków czy talerzy. Również plastikowych kubeczków jednorazowych. Foto: Mira



W wiosce można urządzić sobie imprezy, np. zaręczyny czy ślub, urodziny, imprezę integracyjną dla firm. A wszystko to w duchu Wikingów...



Co robi Wiking, gdy jest zmęczony? Po prostu śpi na trawie... Foto: Mira



Metafora, skąd bierze się wełna... Foto: Mira


W Viking Valley można nabyć także rękodzieło, w końcu Wikingowie byli także kupcami. I właśnie przy stoisku z wyrobami z gliny oraz przy koralikach spotykamy... Polaków. 
Okazuje się, że Iza oraz rodzeństwo z Olsztyna, pracują tu już od wielu lat. Zresztą rodaków jest tu więcej. Mira w żartach pyta się, czy my na pewno jesteśmy w Norwegii :) Chwila rozmowy z przesympatyczną Izą i proponuje nam Ona po swojej pracy, małą wycieczkę na punkt widokowy Stegastein, który odrzuciłam robiąc plan, ze względu na słaby dojazd oraz czas. Nie muszę dodawać, że gdy słyszysz propozycję, która jest dla Ciebie dobra, nie wahaj się ani chwili ;) Mówię Izie, że nas jest czworo, na co słyszę, że ma samochód siedmioosobowy, więc jeszcze rodzeństwo z Olsztyna pojedzie, bo tak to jest, że przez tyle lat byli tak blisko, a tej atrakcji nie widzieli. No i super! Złożymy się na paliwo w ramach podziękowania.  Tłumaczę naszym towarzyszom, że pojedziemy samochodem na fajny punkt widokowy. W zasadzie to śmieję się, że ich porywam. Oczywiście Carlos i Cedric zgadzają się, więc umawiamy się z Izą, że za pół godziny, to jest punktualnie o 18.00 będziemy czekać pod bramą wioski. Carlos idzie pogadać z poznaną Koleżanką z... Chile, a więc rodaczką Carlosa. Witamy się z Nią i zostawiamy z Carlosem, a same za chwilę idziemy z Cedrickiem na spacer nad brzeg Nærøyfjorden. Jest piękne późne popołudnie. 


Drewniany mostek nad Nærøydalselva



Teren niedaleko wioski Wikingów. Stąd można popłynąć w rejs po fiordzie.



Punkt widokowy na odnogę Sognefjordu, czyli Nærøyfjorden



Chwila odpoczynku nad fiordem



Nie ma to, jak poczuć się dzieckiem :)  Foto: Mira



Mirci też się udzieliło ;) Foto: Mira


Wreszcie Iza kończy pracę i jeszcze w swoich średniowiecznych ciuszkach zabiera nas w podróż nad kolejną odnogę Sognefjordu, tj. nad Aurlandsfjorden. W jedną stronę to około 35 km. Po drodze rozmawiamy o Polsce, o pracy, o radościach i rozterkach życia na emigracji. Czasem przechodzimy na angielski, żeby nasi Chłopcy nie czuli się obco w samochodzie zdominowanym przez Polaków ;)
Zatrzymujemy się na chwilę na poboczu i wychodzimy na sesję foto. Jak cudnie! Cykamy zdjęcia, ogólnie radośni jak pasikoniki na wieczór. 


Aurlandsfjorden w kierunku Undredal



Aurlandsfjorden w kierunku Flåm



Jest pięknie. Nie przypuszczałyśmy, że tu trafimy...



Aurlandsfjorden



Z przecudną kobietą Izą nad Aurlandsfjorden



Widok na Aurlandsfjorden, z cyklu "jeszcze raz popatrzę". Foto: Mira


I nagle podjeżdża obok kamper, a w nim dwóch Hiszpanów. Też chcą zdjęcia. Carlos w swoim żywiole, już ma nowych kolegów :) Też może pogadać po hiszpańsku. Koledzy dowiadują się, że jedziemy na Stegastein. To oni też pojadą za nami. Nasza ekipa ma już przez chwilę 9 osób ;) 


 Zdjęcie jak z folderu reklamowego, ale przysięgam, takie były wtedy kolory o zachodzie słońca. Znany punkt widokowy na Stegastein. Foto: Mira


Na punkcie zbyt wielu osób nie ma, więc i kolejki na zdjęcia. Podziwiamy widok na Aurlandsvangen, na domki i poletka wokół, na góry dominujące nad fiordem Aurlandsfjorden. Na platformie stoi para z malutkim dzieckiem. Dziewczynka troszkę jakby popłakuje. Więc gadam do niej po polsku, a maleństwo zaczyna się śmiać. Okazuje się, że para jest z Paryża :) Robię im zdjęcia, a mała cały czas mnie zaczepia i się śmieje. Nie do wiary, że jeszcze przed chwilą coś jej nie pasowało ;)


Aurlandsfjorden ze Stegastein. Widok na Undredal.



Aurlandsfjorden ze Stegastein. Widok na Aurlandvangen.



Stegastein



Nasza ekipa :)



Fotka na pamiątkę ;)



Na Stegastein. Foto: Mira








Cudowne chwile kiedyś muszą dobiec końca. Trzeba wracać, w końcu porzuciliśmy plecaki na kempingu. I zjeść by się przydało... Zbieramy się do samochodu, żegnając z kolegami z Hiszpanii. Carlos wsiada jako ostatni, ucieszony, że dostał hiszpańskie mięso na kolację. Normalnie jaja :) 
Iza podrzuca nas pod sam kemping. Jesteśmy Jej wdzięczni. To był naprawdę fajny pomysł. Ściskamy Ją mocno i życzymy spokojnego powrotu do domu. Robi się coraz ciemniej.


Nasz domek na kempingu Vang, te budynki na wprost to kuchnia i toalety



Śmiałyśmy się, że to domki dla trolli, ale jak chłopcy będą niegrzeczni, to zameldujemy ich tutaj :)


Idziemy do Pana na recepcji, tłumaczę co i jak, mówimy, że cztery osoby, trzy namioty, a Pan tak patrzy na nas i mówi: wiecie co, jest chłodno, rano namioty będą mokre, to ja Wam dam domek w cenie namiotu. Chwila naszego zdziwienia, a sympatyczny Pan prowadzi nas do wspomnianego lokum. Patrzymy, a tam domek z czterema łóżkami, w tym dwa w oddzielnym pokoiku. Odruchowo pytam chłopców po polsku, czy zgadzają się być z nami w domku. Carlos patrzy na mnie i mówi: english, please :) A potem dużo śmiechu. Wszyscy bez barier wyrażamy zgodę na wspólny nocleg. Wiecie co najbardziej wszystkich ucieszyło? Wygodne i przede wszystkim suche łóżko :) Panowie oddają nam pokoik, sami będą spali w salono-sypialni. Co za radość na koniec dnia. Znosimy nasz dobytek, zaczynamy ogarniać kolację. Yuppi! Zjemy wreszcie przy normalnym stole, siedząc na krzesłach, jak normalny człowiek, znaczy się turysta ;) Carlos gdzieś znika. Okazuje się, że poznana w Wiosce Wikingów Koleżanka z Chile, również nocuje na tym kempingu. Żartujemy, że być może będziemy nocować w piątkę w domku. Jednak wraca sam i od razu jest bardziej wesoło. Na stół wjeżdżają nasze "obiadki", a Mira wyciąga zapas kabanosów. Smak ich podchodzi obu naszym Kolegom. Wiadomo, polska kiełbasa zawsze robi dobrą robotę. I zaczynamy wieczór, który obfituje w salwy śmiechu. 
Kiedy żołądki się zapełniają, pora na ciepłe herbaty i słodycze. I zabawę. Podajemy jakieś słowo w angielskim i tłumaczymy na swoje języki, czyli polski, hiszpański i niemiecki. O matulu, ile śmiechu przy tym. Już wcześniej tłumaczyłam obu jak to jest z odmianą naszych słów. Zmiana końcówek dobija :) Poza tym Chłopcy próbują po polsku wypowiedzieć pewne słowa, ale dla nich wszystko brzmi jak "szyyy, czyyyy, ziiii" :) :) :) :) :) Okazuje się też, że w każdym kraju istnieją takie rymowanki na tę samą literę, na zasadzie "Król Karol kupił królowej Karolinie, korale koloru koralowego". Tłumaczyłam to potem na angielski, też była kupa śmiechu :)


Nasz domek, zamiast ciasnego namiotu. Och, gdyby tak zostać tu przez parę dni...



Kąt, w którym spali chłopcy i nasza maciupka sypialenka



Salon, jadalnia, kuchnia i częściowo sypialnia chłopców ;) Zaraz stół będzie cały zajęty przez nasze jedzonka.


Dochodzi północ, a jutro trzeba rano wstać. Tak więc, niechętnie, ale z perspektywą ciepłej pościeli, idziemy na wieczorne ablucje i jak to się mówi: siusiu, paciorek i spać. Kiedy już obie z Mircią zamykamy drzwi na dobranoc, wciąż słyszę jak Chłopcy rozmawiają, tym razem motywem przewodnim jest malaria. W końcu po pewnym czasie muszę jak matka, pognać dzieci do łóżek ;) Wołam krótko - Guys, go sleep! :) W odpowiedzi słyszę śmiech i odzew, ok, good night! I ciszę... przerywaną pochrapywaniem Carlosa :) 


Kartka informacyjna w damskiej łazience: Pamiętaj zamknąć drzwi, kiedy jest ciemno na zewnątrz. W przeciwnym razie jutro będzie tu milion owadów ;) Foto: Mira


To był wspaniały dzień, pełen pozytywnych emocji. I ludzi, którzy zawsze są wartością dodaną: Mira, Carlos, Cedric, Mateusz, Iza i inni napotkani na drodze w tym dniu. Zasypiam z myślą, że to będzie chyba najlepszy dzień wyprawy. Choć ona się jeszcze nie skończyła i kto wie, co przyniosą kolejne dni. Dociera do mnie, że pojutrze skończy się ten wspaniały sen. Ale jeszcze nie chcę o tym myśleć. Zasypiam...



                            Ciąg dalszy nastąpi...