A niech
to Rohacze!
Czyli o
nieudanej wyprawie
na
słowacką Orlą Perć,
która
jednak była całkiem miła…
Jest takie powiedzenie, że jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz Mu o swoich planach. Jestem więcej, niż pewna, że Ten Na Górze rechotał w najlepsze, gdy oznajmiłam, że zamierzam w czerwcu 2023 r. zdobyć słowacką Orlą Perć. Rohacze już dawno są na liście moich szczytów do zdobycia (ustępują jedynie górze prania i prasowania w domu).
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. W czerwcu, w piątek, blisko północy, razem z takimi samymi zapaleńcami jak ja, załadowani plecakami, ruszyliśmy ku przygodzie. Było ładnie i ciepło. I słowo "było" jest w tym wypadku kluczowe. Bowiem, w sobotę, kiedy właśnie miałam zdobywać swój Everest słowacki, z nieba już o świcie siąpił deszcz. Oczywiście zmieszany z ciepłym powietrzem wytworzył mgłę. Zabawne, naprawdę. Temperatura po chwili też nieco spadła.
Wysiadłam z autokaru i jak cała reszta, musiałam dokonać wyboru. Coś trzeba było robić, nie uśmiechało mi się jechanie tylu kilometrów, żeby siedzieć w schronisku. Grupa rozeszła się jak babciny sweter. Doszłam do wniosku, że może i jestem nieco szalona, ale nie ryzykantka. Pchać się na łańcuchy i przepaście w deszcz i nic nie widzieć po drodze, bo mgła biała jak mleko... No nie. Kilku ryzykantów jednak poszło. I trochę żałowali potem, że widoków jednak nie było. A nie było, bo Generalny Hydraulik chyba nie dokręcił zaworka i strugi wody leciały za kołnierze. Dość, że tego dnia, wszyscy dotarliśmy do schroniska na nocleg, cali przemoczeni do przysłowiowej suchej nitki.
Ja postanowiłam iść w towarzystwie koleżanki Dorotki na spacer wokół Rohackich Stawów. Można poczuć wędrowanie, ale na bezpiecznej wysokości. Poza tym, szlak był mi kompletnie nieznany. Pomijając aurę, szlak nawet okazał się całkiem przyjemny. I choć to był czerwiec, to po drodze natknęłyśmy się i na duże płaty śniegu. I na kolejnych towarzyszy, którzy także porezygnowali ze swoich pierwotnych zamiarów.
Trasa rozpoczynała się przy schronisku Chata Zverovka i wiodła żółtym szlakiem do czerwonego.
I potem cały czas prosto asfaltem (jak do MOKA) przez Rohacką Dolinę, aż do kolejnego schroniska Ťatliakova Chata, w której na pocieszenie na stół wjechała kofola. Nie tak znów szybkie śniadanie, bo nikomu nie chciało się wychodzić na mżawkę i pora w dalszą drogę...
Co miłość stworzyła, to dobra wola niech zachowa... Deski z sentencją na pamiątkę utworzenia schronu nad Czarną Młaką (Tatliakowym Jeziorkiem) przez Alexiusa Demiana. Widoczny rok 1883, to początek turystyki na Orawie, wówczas zaczęto myśleć o zapuszczających się w góry turystach.
Tablica poświęcona Janowi Tatliakowi (1876-1946), inicjatorowi budowy schroniska, z którego pozostała narciarnia, służąca dziś za bufet
W: Dorota, wiesz, że jest już 11.08 a ten deszcz ani chwili nie przestał padać?
D: A co byś powiedziała, gdyby zaraz za rogiem okazało się, że jest pięknie i sucho?
W: Powiedziałabym, że pewnie ani chybi spie...łam się i umarłam.
No to w drogę!
Tym razem wchodzimy w Smutną Dolinę
Nie ma wątpliwości, zapłakana deszczem dolina naprawdę wyglądała na smutną... :)
Na szlaku
Ujęcie wody pitnej
Takie szlaki lubię
Warstwa zbitego śniegu
Taką oto głupawkę miałyśmy, gdy przedzierałyśmy się przez mokre kamienie, śnieg i wystającą kosodrzewinę. A mgła mlecznym welonem zasłoniła wszystko wokół. Nie pozostawało nic innego, jak skupić się na wiosennych tatrzańskich kwiatkach, które po drodze napotkałyśmy. Bo przyroda jest najfajniejsza!
I tu pojawił się całkiem miły odcinek zielonego szlaku, ponieważ przed nami, może nie w pełnej okazałości, ale jednak coś było widać, pojawiły się one... Roháčske Plesá. Wielkie, Drugie, Trzecie i Czwarte. Mówi się, że stawy są jak nasze w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Czy któreś piękniejsze? Nie wiem, trudno ocenić. W tym momencie cieszyłam się, że szło się raz w górę, raz w dół, ale najbardziej to mokro ;) Deszcz nie dawał za wygraną, w zasadzie już wszystko miałam mokre. Po obejściu trzeciego stawu nie wytrzymałam i musiałam zdjąć mokry podkoszulek i założyć suchą i cieplejszą bluzkę. To nic, że zanim weszłam na szlak prowadzący już do schroniska, znów byłam całkiem mokra. Choć przez chwilę było mi ciepło i ciut sucho. Pojawiła się też myśl, że przede mną norweska przygoda we wrześniu, więc chyba trzeba będzie zainwestować w specjalne spodnie przeciwdeszczowe. I jak się po czasie okazało, były przydatne w czasie wędrówek po górach Norwegii.
Wracając do Tatr... Wreszcie rozpoczęła się wędrówka niebieskim szlakiem, który klucząc wyprowadził nas do prawie ukrytego pośród kosodrzewiny i sosen Zielonego Stawu. I on naprawdę miał fantastyczny zielony kolor! W całym tym szarym dniu tylko staw i kwiaty dodawały nieco koloru. Oczywiście sesja foto być musiała. Nieważne, że ciuchy przyklejały się do ciała. Ten cichy i uroczy zakątek sprawił, że choć na chwilę przestałam myśleć o tej mniej przyjemnej stronie dzisiejszego wędrowania.
I tak idąc pomału, doszłyśmy do połączenia szlaków niebieskiego z żółtym. Tym samym weszłyśmy w Dolinę Zieloną. A w niej atrakcja w postaci Roháčskeho Vodopádu. Oczywiście zeszłyśmy dróżką, by zobaczyć wodospad. Przy takich obfitych deszczach huczało, aż miło. I spływająca woda o długości 23 m rozbryzgiwała się o kamienie, tworząc mokrą mgiełkę. Nam już było wszystko jedno.
Znów weszłyśmy na szlak, który powiódł nas do polany Adamcula, gdzie skręciłyśmy w szlak czerwony, którym doszłyśmy znów asfaltem do szlaku żółtego i dalej do naszej noclegowni.
Po wejściu do schroniska Zwierovki, każdy najpierw przebierał się w łazience w suche rzeczy, wybrane z bagaży z autokaru. Dopiero potem następowało meldowanie, rozlokowanie po pokojach czy domkach. Wielkie suszenie odbywało się gdzie się dało. Recepcja schroniska otworzyła nam suszarnię, gdzie każdy nadział na wieszak buty i kurtki i włączyła ogrzewanie. Teraz pozostało już zdobycie kuchni, która przyjmowała zamówienia na obiadokolacje. Oczywiście hranolki i prażony ser to mój zestaw absolutny na wypadach do Czech czy Słowacji. Potem herbatka, kofola i gry planszowe. Na koniec dnia Yenga, która wymaga myślenia strategicznego i ostrożności w dłoniach to było spore wyzwanie, bo palce nawet były zmęczone! :) Wreszcie koło 23.00 większość zniknęła w czeluściach swoich łóżek i zasnęła snem sprawiedliwego.
Po wejściu do schroniska Zwierovki, każdy najpierw przebierał się w łazience w suche rzeczy, wybrane z bagaży z autokaru. Dopiero potem następowało meldowanie, rozlokowanie po pokojach czy domkach. Wielkie suszenie odbywało się gdzie się dało. Recepcja schroniska otworzyła nam suszarnię, gdzie każdy nadział na wieszak buty i kurtki i włączyła ogrzewanie. Teraz pozostało już zdobycie kuchni, która przyjmowała zamówienia na obiadokolacje. Oczywiście hranolki i prażony ser to mój zestaw absolutny na wypadach do Czech czy Słowacji. Potem herbatka, kofola i gry planszowe. Na koniec dnia Yenga, która wymaga myślenia strategicznego i ostrożności w dłoniach to było spore wyzwanie, bo palce nawet były zmęczone! :) Wreszcie koło 23.00 większość zniknęła w czeluściach swoich łóżek i zasnęła snem sprawiedliwego.
A rano... nie do wiary! Hydraulicy znaleźli zawór, wodę zakręcili a Aniołki uprzątnęły ciemne i nisko zawieszone chmury. To się nazywa złośliwość losu. I to wtedy, gdy w planie było jedynie przejście na Grzesia i zejście do znanej mi Doliny Chochołowskiej. Na górze tej byłam już wiele razy, widoki znam, no czy nie mogło to być odwrotnie? No nie mogło. Cóż było robić.
Po śniadaniu, kiedy bagaże zostały załadowane do autokaru, każdy w swoim tempie ruszył w stronę Grzesia, czyli słowackiej Lúčna szlakiem żółtym przez Látaná Dolina. Znów z początku droga asfaltowa.
Po śniadaniu, kiedy bagaże zostały załadowane do autokaru, każdy w swoim tempie ruszył w stronę Grzesia, czyli słowackiej Lúčna szlakiem żółtym przez Látaná Dolina. Znów z początku droga asfaltowa.
Po drodze, po lewej stronie chwila zadumy na Cmentarzu Partyzantów Słowackich i Radzieckich. Trudne czasy, ciężki los. Dzięki Tym, co tam leżą, my dziś idziemy tędy bez obaw i całkiem roześmiane.
Szlak prosty, pogoda dopisywała, niby wszystko ok, ale Dorotka coś niedomagała. Chyba coś zaszkodziło. Ostatecznie ból żołądka popsuł Jej nieco wędrówkę. Dotrzymywałam Jej towarzystwa i pocieszałam, jednocześnie przeklinając się za brak stopera czy węgla w apteczce. A niby taka jestem zapobiegliwa... Dałam Dorotce jedynie nospę, ale dolegliwości były nadal odczuwane. Dobrze, że chociaż humor w miarę dopisywał.
Cmentarz Partyzantów Słowackich i Radzieckich. Tutaj, w 1944 r., w grudniu pochowano zaskoczonych partyzantów poległych w stoczonej bitwie z Niemcami w Dolinie Zuberskiej. Dawniej w tym miejscu stało schronisko, w którym mieścił się partyzancki szpitalik, a które Niemcy spalili.
W walce poległo 21 osób. Wobec obecności Niemców w okolicy, panujących mrozów oraz spaleniu magazynu żywności, partyzanci znaleźli się w tragicznym położeniu. Z pomocą przyszedł polski oddział TOPR, który podczas śnieżnej wichury w lutym 1945 r. przeprowadził przez granicę rannych oraz personel szpitalika przez Dolinę Chochołowską do Zakopanego.
Po malutku jednak doszłyśmy do rozstaju szlaków żółtego z zielonym. Teraz czasami wąska, zielono oznakowana dróżka prowadziła nas na szczyt Grzesia. Trochę ostro pod górę, ale robiłyśmy przerwy, kiedy była taka konieczność. Dużo rozmawiałyśmy, żeby odwrócić uwagę od bólu. Tym samym doszłyśmy do polany ze stołem na stoku Grzesia. Usiadłyśmy na chwilę, by odpocząć i rozkoszować się widokami ośnieżonych Salatynów.
Miały być Rohacze, a wyszedł jeno Grześ... W drodze na niego, oczy rozglądały się i za Ostrym i za Płaczliwym Rohaczem.
Moje miłości: Tatry, herbata z sokiem z malin i cytryną oraz norweski batonik Kvikk Lunsj. Czy mogło być wówczas coś lepszego? A w życiu!
Po pewnym czasie wdrapałyśmy się na Grzesia, gdzie złapałyśmy kilka fotek i zeszłyśmy w stronę schroniska na Polanie Chochołowskiej. Tu posiłek przed drogą, choć Dorotka tylko coś lekkiego, bo i tak miała żołądek wywrócony tył na przód. Herbatka jest dobra na wszystko. Mięta też. Zaaplikowałyśmy sobie po jednej na drogę przez dolinę.
Jeszcze kilkanaście lat temu, ta kapliczka znajdowała się w gęstym lesie - w dole widoczna droga w Dolinie Chochołowskiej
Ale zanim w nią weszłyśmy, na chwilę pokręciłyśmy się pomiędzy góralami, którzy w swych regionalnych strojach przybyli na odpust św. Jana. W kapliczce św. Jana niedaleko schroniska odbyła się uroczysta msza i teraz mnóstwo Podhalańczyków kręciło się w okolicy schroniska. Nad Chochołowskim Potokiem słychać było rżenie koni, biały śpiew górali oraz czuć było ogniska z pieczonymi nad nimi kiełbaskami. Żadnego kiczu, tandetnych pamiątek, wrzasku turystów. Piękna celebracja święta w folkowych strojach. Niestety przed nami była jeszcze droga przez najdłuższą dolinę w Tatrach, więc niechętnie weszłyśmy znów na szlak.
Po drodze, ze względu na stan Dorotki, załapałyśmy się na ciuchajkę, którą zjechałyśmy prosto na Siwą Polanę. Tam, już czekał na wszystkich autokar. My jeszcze miałyśmy czas na przebranie się, założenie lżejszych butów i chwilę pogawędki z innymi pod parasolami jednego z punktów gastronomicznych. Każdy wymieniał się przeżyciami, planami, opowieściami. Czekaliśmy na zebranie się wszystkich uczestników wyjazdu. Zupełnie nie czułam w tamtym momencie, że za chwilę będę wracać do szarej rzeczywistości. Było cudownie...
Czas jest jednak nieubłagany i po tym, jak ostatni piechurzy dotarli pod autokar, zarządzono odwrót i już mknęliśmy w stronę Warszawy. Mimo wszystko warto było być przemoczonym dzień wcześniej, ale przynajmniej oddychało się świeżym powietrzem. I na chwilę zapomniało o tym, co na nizinach.
Może kolejne podejście na Rohacze zrobię w tym roku. Ale tym razem o swoich planach nie powiem Temu Na Górze. Nie chcę Go rozśmieszyć... ;)
Czas jest jednak nieubłagany i po tym, jak ostatni piechurzy dotarli pod autokar, zarządzono odwrót i już mknęliśmy w stronę Warszawy. Mimo wszystko warto było być przemoczonym dzień wcześniej, ale przynajmniej oddychało się świeżym powietrzem. I na chwilę zapomniało o tym, co na nizinach.
Może kolejne podejście na Rohacze zrobię w tym roku. Ale tym razem o swoich planach nie powiem Temu Na Górze. Nie chcę Go rozśmieszyć... ;)
Hej!
Przypomniałaś mi naszą wycieczkę do rohackich stawów. Widoki też mieliśmy ograniczone za sprawą mgły, ale przynajmniej nam tak nie padało. Szliśmy w odwrotną stronę, więc wodospad mieliśmy zaraz na początku wędrówki. Smutna dolina nawet w słoneczny dzień sprawia ponure wrażenie, a co dopiero przy takiej pogodzie, ale Twoja uśmiechnięta twarz od razu poprawia samopoczucie. Życzę Ci udanej eskapady na Rohacze w tym roku.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
Oj, wtedy tak, ten deszcz był uciążliwy, ale mimo wszystko była wewnętrzna radość, że jestem w moich ukochanych Tatrach. A czy w tym roku wybiorę się tam ponownie? Jeszcze nie wiem, nie mówię na głos, bo to jak ze zdobyciem Rysów, jak tylko mówiłam, że tam idę, od razu pogoda zmieniała się w zupełnie nie tym kierunku, co bym sobie życzyła. Dlatego mówiłam, że to szczyt na "R". Z Rohaczami chyba będzie tak samo, też są na "R" :) :) ;) Uściski! :)
UsuńMimo słabej pogody, na zdjęciach widać radość bycia w górach ;) Jakoś tak już musi być, że gdy ma się wolne i planuje wyjazd, pogoda jakoś się psuje, mimo że wcześniej była idealna. To jest specjalnie ;)
OdpowiedzUsuńPrawda? Też widzisz tę zależność! :) :) :) Na szczęście nie zawsze się sprawdza, ale grunt to zachować odpowiedni wyraz twarzy, skoro pogoda jest bez ;) Pozdrawiam serdecznie :)
Usuń