Uwaga,
czarownica leci!
Czyli
o jesiennej wyprawie
na Łysicę
na Łysicę
Kiedy ktoś daje
hasło „rzuć wszystko i jedź z nami w góry”, nie mogę przejść obok tego
obojętnie. I tak było w październiku, kiedy usłyszałam to, znów, jak rok
wcześniej, zupełnie nieoczekiwanie. Tym razem przyjęłam propozycję od Martyny i
Marcina, żeby w pewną, ciepłą sobotę wybrać się w Góry Świętokrzyskie, tak na
jeden dzień. I taka sobota nadeszła 26 października 2019 r. Data w sam raz na
odpoczynek po dość intensywnym miesiącu wstecz.
Rankiem
stawiłam się na umówionym miejscu, skąd mnie zabrali „organizatorzy” J.
Dalej jechaliśmy już w trzyosobowym składzie, bez przerwy rozmawiając, śmiejąc
się i po prostu ciesząc fajną wycieczką. Naszym celem była Łysica. Radość mnie
przepełniała wielka, bo od lat mam otworzony projekt Korony Gór Polskich, a
szczyt ten jest zaliczany do KGP. Dodatkowo rok wcześniej byłam u podnóża
Łysicy, ale nie miałam czasu, by pobiec na szczyt. Żałowałam i wówczas
myślałam, że kiedyś wrócę, nadrobić ten brak. Nie przypuszczałam, że nastąpi to
tak szybko, dlatego cieszyłam się wewnętrznie i jakbym mogła, to skakałabym jak
dziecko. Zachowałam się jednak jak na dorosłą przystało, jedynie uśmiech nie
mógł mi zejść z twarzy, a w sumie to nawet nie chciałabym, żeby schodził.
Droga
upłynęła dość szybko i wkrótce znaleźliśmy się w Świętej Katarzynie, pod
klasztorem Sióstr Bernardynek, z boku którego odchodzi szlak na szczyt. Powitał
nas chłodny wiatr… no tak, jesteśmy w kieleckiem ;) A tu zawsze wieje.
Chwila na ogarnięcie się do drogi i już witała nas Puszcza Jodłowa. Ta sama, którą rozsławiał Stefan Żeromski. Tym razem przybrana w jesienne barwy, szeleszcząca, błyszcząca w słońcu i mocno tajemnicza.
Chwila na ogarnięcie się do drogi i już witała nas Puszcza Jodłowa. Ta sama, którą rozsławiał Stefan Żeromski. Tym razem przybrana w jesienne barwy, szeleszcząca, błyszcząca w słońcu i mocno tajemnicza.
Szlak na
górę nie jest trudny, nie ma sztucznych ułatwień, nie licząc schodów z kamieni
i drewnianych poręczy. Ale po deszczach, czy opadach śniegu, należy uważać,
gdyż kamienie potrafią być to złośliwe bestie ;) A jesienną porą, także liście
są zdradliwe. W jednej chwili przyjemnie szeleszczą pod butami, a w drugiej
lądujesz na siedzeniu po efektownym telemarku ;) Poza tym jest przyjemnie i
miło.
Początek szlaku
za kasą, to opisana już przeze mnie trasa do Kapliczki i Źródełka św.
Franciszka. Kapliczka powstała najprawdopodobniej w XIX w., choć już od XVII w.
istniała tu inna, także drewniana. Według podań, źródło ma właściwości
uzdrawiające, zwłaszcza pomaga na oczy. Może dlatego, że wedle legendy, to
tutaj pewna kobieta wylewała łzy po śmierci swojej siostry. Co ciekawsze, to
woda w źródle ma stałą temperaturę i nigdy nie zamarza.
Tuż za
kapliczką droga wiodła nas po deskach, a potem nieco stromym odcinkiem
ubezpieczonym barierkami i schodami z kamieni. Jedyny zgrzyt, jaki wówczas
poczułam, to wcale nie moje kolana czy biodro, a biegacze, którzy rozgrywali
jakieś zawody… No masakra jakaś, ładna sobota, ludzie powychodzili na spacer na
szlak, a co chwila człowiek uciekał przed rozpędzonym maratończykiem. Aż strach
pomyśleć, co by było, jakby któryś nie wyhamował na tych liściach… Przynajmniej
niektórzy mówili słowo „dziękuję”, gdy schodziło się z drogi.
Nie
pozwoliłam jednak, by te biegi przysłoniły mi radość ze spaceru. Wciąż miałam
dobry humor, a i pogoda była wyśmienita, nawet zrobiło się ciut za ciepło w
kurtce, która na dobre wylądowała przewiązana na biodrach J
Krok za
krokiem szliśmy we trójkę ku naszemu celowi. Łysica jest w całości porośnięta
lasem. Na szczycie jest więcej jodeł, natomiast niżej las jodłowy przetykany
jest bukami, które na jesieni dają piękne kolory. Dzięki temu, nie odmawialiśmy
sobie jesiennych zdjęć, tych poważnych i tych ciut zwariowanych ;)
I wreszcie
dotarliśmy do punktu, w którym najlepiej widać, jak stoki góry pokrywają
gołoborza (rumowisko skalne w górach). Niezwykłe zjawisko, występujące nie
tylko w Górach Świętokrzyskich, lecz tu jako nazwa regionalna, „gołe – bez boru”.
W lesie porozrzucane tuż pod szczytem głazy, też robią wrażenie, jakby diabeł
przeleciał nad szczytem z workiem kamieni i tenże worek mu się rozpruł, a kamienie wypadały gdzie popadnie.
Kilka kroków
i już byliśmy na szczycie Łysicy. Jej mniejszy wierzchołek (bo ma dwa) wynosi
612 m n.p.m. Jest to najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich, leżący w paśmie
Łysogór i jednocześnie jest to najniższy szczyt w Koronie Gór Polskich. Łysica
przez miejscowych zwana jest też Górą św. Katarzyny, a to ze względu na
miejscowość Święta Katarzyna, rozlokowanej u jej stóp.
Według
ludowych przekazów pod Łysicą istniała pogańska świątynia w miejscu, gdzie
teraz znajduje się klasztor Sióstr Bernardynek, żeński zakon klauzuralny,
istniejący wyłącznie w Polsce. Pisałam o nim przy okazji mojej zeszłorocznej
wizyty na Świętym Krzyżu i właśnie w Świętej Katarzynie.
Na Łysej
Górze, czyli inaczej na Świętym Krzyżu, według legend, miały swoje szabaty
czarownice. Niewykluczone, że i na Łysicy miały swoje spotkania. Tego dnia z
całą pewnością czarownica w mojej postaci odpaliła swoją wewnętrzną miotłę i
przybyła w to urocze miejsce. Energia mnie rozpierała.
Na szczycie
znajduje się replika pamiątkowego krzyża z 1930 r. postawiona przez mieszkańców
okolic.
Replika krzyża z 1930 r. Tabliczka pod krzyżem głosi: "Odnowiony krzyż na Łysicy w roku Jubileuszowym 1050 - lecia Chrztu Polski w podziękowaniu za wszelkie łaski i dary Nieśmiertelnemu Królowi Jezusowi Chrystusowi, Parafianie Świętej Katarzyny"
Darmo jednak
wypatrywać widoków czy szerokich panoram z wierzchołka. Nie ma tu żadnej wieży
widokowej, za to są ławki, by spocząć i posłuchać szumu Puszczy Jodłowej, która
otula górę. Usiedliśmy i my…
A kiedy
troszkę odpoczęliśmy, obfotografowaliśmy wszystko co się dało, ruszyliśmy w
drogę powrotną. Szlak wiedzie tak samo, więc znów mijaliśmy te same punkty, ale
w pewnym momencie zachwyciło nas słońce, które ozłociło pięknie całe połacie
opadłych liści w środku lasu. Nie odmówiliśmy sobie zabawy jak dzieci, wpadaliśmy
w nie, szuraliśmy butami, podrzucaliśmy je do góry. Sesja zdjęciowa była tu
nieodzowna, a cała nasza trójka bawiła się świetnie.
I jeszcze jedno ujęcie, w końcu niecodziennie możecie zobaczyć, jak wypoczywa czarownica. To znaczy czarodziejka ;) Foto: Martyna
Kto powiedział, że na Łysicy trzeba zachowywać się jak dorosły? Otóż nie, trzeba chwytać dzień z dziecięcą radością. Foto: Martyna
Wreszcie
dotarliśmy znów pod klasztor, ale zanim wsiedliśmy do samochodu, wybraliśmy się
jeszcze na ciepły posiłek do pobliskiej restauracji. Byłam w tak cudnym
nastroju… Żeby się nie rozleniwić do końca, zebraliśmy się i poszliśmy do
samochodu. Przed nami była jeszcze jedna atrakcja tego dnia, ale opiszę ją w
innym poście, ponieważ dotyczyła zupełnie innego tematu.
Tablica przy restauracji poświęcona prekursorowi polskiej turystyki - Mieczysławowi Orłowiczowi. Napis na samym dole daje dużo do myślenia: "Każdy krajoznawca musi być turystą, bo bez podróży po kraju nie ma krajoznawstwa, ale nie każdy turysta jest krajoznawcą". (A Ty turysto? Jak dobrze znasz swój kraj?)
I druga tablica przy wejściu do restauracji, poświęcona Aleksandrowi Janowskiemu, który był założycielem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego
W restauracji spotkałam siostrę czarownicę, ale ze względu na RODO nie chciała ujawnić swej tożsamości ;) Acha, a lecąc nie wyrobiła się w drzwi... Ups...
Na tę chwilę
chcę serdecznie podziękować Martynie i Marcinowi. Dzięki Wam mam kolejny szczyt
w Koronie Gór Polskich na swoim koncie, wróciłam w sympatyczne miejsce, miałam
cudowny dzień i przede wszystkim super wspomnienia i pamiątkowe fotografie.
Duża buźka za zapodanie hasła „rzuć wszystko i jedź z nami w góry”. I Wam
wszystkim też życzę tego samego – rzućcie wszystko i jedźcie w góry. Na jeden
dzień Łysica jest jak znalazł…
Hej!
Piękna wyprawa i śliczne zdjęcia. Pozdrawiam i zapraszam do mnie. Ewelina.
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie! Pozdrawiam serdecznie, jak masz chęć, zostań na dłużej, albo na zawsze ;)
UsuńPiękne wspomnienia łączą się z terenem Gór Świętokrzyskich, ale zdjęcia nie nadają się do publikacji. Dziękuję, że dzięki Tobie te wspomnienia ożyły. Jeśli chodzi o ciszę, myślę że chyba cierpimy na jej brak. Pozdrawiam werdecznie
OdpowiedzUsuńNo to teraz mnie mocno zaintrygowałeś tymi zdjęciami... :) :) :) Co tam się musiało dziać? Ale było pięknie i dobrze, skoro takie są wspomnienia.
UsuńCisza to faktycznie towar mocno deficytowy w wielkich miastach. Dobrze, że czasem udaje się wyskoczyć tu i ówdzie ;) Pozdrawiam cieplutko!
Nie chodzi o to co się działo, chociaż była to nasza podróż poślubna na rowerach ale o to, że zdjęcia są na kliszy i trochę już wyblakły.
UsuńWow! Podróż poślubna na rowerach! Czad!!!! Koniecznie zeskanuj te zdjęcia i zrób wersję elektroniczną. W odpowiednim programie wyciągniesz nieco ostrość i kolory. A jaka frajda będzie! Może na którąś rocznicę ślubu jakiś wspomnieniowy post powstanie? Ale by się poczytało i pooglądało, uwielbiam takie zdjęcia... Ale rower - normalnie mi zaimponowałeś! :) P.s. Ukłony dla Małżonki ;)
UsuńDziękuję. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńNo cóż ja jestem ewidentnie krajoznawcą. Mam świadomość że to brzmi nieskromnie, ale taka jest prawda - samo "sportowe" zaliczanie tras i wierzchołków interesuje mnie najmniej.
OdpowiedzUsuńMam podobnie, bo już celem nie jest dla mnie sam szczyt, a droga jaką pokonuję. Wydaje mi się, że tym razem, na Łysicy, byłam szczęśliwa idąc, niż już na samym szczycie, choć radość z kolejnej zdobytej góry była wielka. Ale jestem już na takim etapie, że cieszy mnie wszystko po drodze, więc chyba też zaczynam być krajoznawcą ;)
Usuń