O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi. Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

wtorek, 12 października 2021

Biebrza river - Podlasie z poziomu tratwy

 

Biebrznięty weekend,

czyli o tym,

jak oderwać się od cywilizacji

 


Magiczne Podlasie nie raz ukazywało mi swoje zalety, które wwierciły się w mój umysł, niczym kleszcz w skórę. Osiem liter, które jak tylko słyszę, od razu budzą uśmiech i natychmiastową chęć rzucenia wszystkiego i pojechania tam, gdzie dziko, nieturystycznie, a najlepiej gdzie świat zapomniał o takim miejscu. Czy w dobie galopującej techniki, technologii i wszystkiego „smart” wokół, można jeszcze całkowicie zatracić się w tym, co ten świat miał do zaoferowania, zanim my, ludzie, spróbowaliśmy przejąć nad nim kontrolę? Otóż można. I wspaniale to zrobić na Podlasiu. Zapraszam na kolejną jego odsłonę…
Jest 31 lipca 2021 r. Środek wakacji. Z samego rana mknę autokarem w kierunku magicznej krainy. Cieszę się jak dziecko. W tej radości towarzyszą mi z początku Kasia i Justynka, a potem jeszcze Jola ze swoim mężem i synem. To będzie nasz skład na całe dwa dni. Towarzystwo, które razem będzie jadło, spało, gadało i ciężko pracowało. Tak, tak, to nie taki sobie zwyczajny, relaksujący weekend. To ciężka harówka, ale my jeszcze o tym nie wiemy…
Nasz cel to Horodnianka. Malutkie miejsce, skąd wyruszymy na wielką przygodę. 


Camping w Horodniance. Domki na maty i śpiwory, zamiast namiotów - przynajmniej w razie deszczu nie trzeba suszyć namiotów :)

Czeka nas spływ tratwami. Ale nie na zasadzie płynę i podziwiam widoki a jakiś steward przynosi mi drinka z palemką. To spływ Biebrzą, dziką rzeką, a to oznacza ciągłą pracę. Ale przecież sama tego chciałam. Skoro chcę zasmakować prawdziwej przygody, muszę się nieco namęczyć.
Wyciągamy nasze bagaże z autokaru i niczym uchodźcy przemierzamy kilka metrów do punktu zbornego. Tam, przebieramy się w odpowiednie obuwie, bowiem woda będzie nam często chlupać w butach. Na szczęście trafiam chyba na najbardziej suchą tratwę. Podziwiamy też nasze „domki”, na razie z brzegu i zastanawiamy się jak co działa. 


Pierwszy rzut oka na to, co nas czeka...



Nasze pływające "domki" na całe dwa dni



Z Justynką i Kasią tuż przed początkiem przygody


Dostajemy szybką i krótką instrukcję obsługi, ostatnie pytania i … radźcie sobie sami 😉 Żeby było nam łatwiej (chociaż nie wiem, czy to akurat dobre słowo), wiążemy się po dwie tratwy razem. Na jednej mieści się sześć osób. Zatem teraz stanowimy 12 osobowy team, decyzje też muszą być podejmowane razem. Załoga drugiej tratwy okazuje się równie świetna, więc współpraca idzie bardzo dobrze. Początki jak zwykle do opanowania, ale po krótkiej chwili każdy wie, co robić.
Wcale nie jest tak prosto manewrować po krętej rzece tak dużymi tratwami, które ważą tyle, co autokar. Biebrza w powiecie sokólskim płynie dość leniwie, czasem ma się wrażenie, że się stoi. Żeby płynąć, trzeba się nieźle namachać. I już wiemy, że kobiety są od wioseł, którymi odpychają wodę, a mężczyźni od długich drągów, zwanych pychami, które pomagają odbić się od dna lub zarośniętego brzegu. Spróbowałam raz wziąć pych i nim operować. Woda mi go wypierała i nie mogłam go utrzymać, także jest to dosyć ciężka praca. A za zgubienie czegokolwiek na tratwie, płaci się mandat.


Już powiązani i czekamy w kolejce na start



Buty przebrane, uśmiech założony, a z góry lepiej widać ;)



Kasia przy wiośle



Duśka przy miotle.... tfu... przy wiośle ;)



Tak, tam byli ludzie, była cywilizacja, był internet... ale jakoś nam tego wszystkiego nie brak :)



Biebrza z dachu tratwy



Jest ok ;)



Justynka wzięła się za wielki pych. Nie jest łatwo, ale można z uśmiechem :)

 
Warto tu dodać kilka informacji. Organizator spływu zapewnia 1 namiot 2-osobowy, baniak z wodą pitną, grill i węgiel, a także butlę z gazem (dodatkowo płatne), koło ratunkowe i kamizelki ratunkowe. Do tego miotły, saperkę i łopatę, a także przenośną konstrukcję, zwaną „koziołkami” do zaspokojenia potrzeby, zwanej przez nas „dwójeczką”. We własnym zakresie trzeba mieć śpiwór, karimatę lub matę samopompującą, poduszkę i jedzenie, jakiś garnek lub patelnię. My wzięliśmy jedzenia cały zapas, jakbyśmy co najmniej jechali na dwa tygodnie a nie dwa dni.
Dystans, który był do pokonania to 10 km. Każdy z nas myślał, phi, co to jest. Ale już po pierwszym kilometrze ogarnia nas zdziwienie, że płyniemy dopiero kilometr. A zadyszka już jakby jest… Czas na tratwie płynie zupełnie inaczej.
Dolina rzeki Biebrzy to miejsce niezwykłe. Sama zaś rzeka jest spokojna, pozbawiona bystrzy, gwałtownych spadków czy wystających z niej głazów. Jest idealna pod spływy, także kajakowe. Wśród gęstej roślinności kryją się mieszkańcy rzeki. Owady, ryby, ptaki. Czasem wyrwą się z pluskiem czy trzepotem, a czasem siedzą spokojnie, jakby chciały powiedzieć, że są u siebie.


Lilie wodne, było ich sporo na naszej trasie



Gdzie ten Toliboski? Gdzie ten facet w białym garniturku? No gdzie, ja się pytam? :)



Cisza, spokojny nurt wody, szum sitowia i cykanie świerszczy... prawdziwa uczta dla duszy



Mieszkańcy Biebrzy



Słońce skrzyło się na wodzie


 Płyniemy leniwie kawałek po kawałku. Ponieważ nie ma po drodze punktów charakterystycznych czy wręcz tabliczek kierunkowych, ciężko określić ile już płyniemy. Naszym punktem odnośnym jest wieża kościoła w Sztabinie, która jest raz z prawej, raz z lewej strony. Nic dziwnego, Biebrza meandruje na tym odcinku pośród łąk, bagien, sitowia.
Jest ciepło, przyjemnie, nic nas nie goni. Wszystkie troski zostały w Warszawie. Nie mamy tu bieżącej wody, prądu, spłuczki do kibelka, ba, nawet kibelka nie mamy. Mamy lodówkę, którą jest dziura w podłodze tratwy. Nie ma głośnej muzyki, są odgłosy przyrody. Czujemy wszyscy, że to absolutnie wyjątkowy czas.


Ekipa z naszych braterskich tratw, jednym słowem ziomale z naszej wodnej dzielni :)



Nenufary są takie romantyczne...



Płyniemy, nic się nie dzieje... Relaks.



Żeby skręcić taką ciężką tratwą, trzeba się mocno namachać, a rzeka kręta



Dobra, nasi skręcili, to i nam się uda



I znów płyniemy po dzikiej rzece



Niebo odbija się w tafli wody



 A kuku! Foto: Justynka



I raz!... I raz!... I raz!... Jak na galerach. Tylko na galerach chyba nikt się nie uśmiechał :) Foto: Justynka


 Ktoś rzuca hasło, żeby zatrzymać się na „obiad”. Przed nami zatoczka z plażą, do tego zejście do toalet i sklep Leviatan w pobliskiej wsi. Można zrobić ostatnie zakupy na wieczór. Śmiejemy się, że to luksusowy wypad za miasto, taki „francuski”, miał być Leviatan, jest „le wiata”, gdzie już parę miejscowych ludków jest. No dobra, sklep też jest.
Cumujemy przy brzegu i schodzimy na ląd. Odpalamy butle i gotujemy swoje obiady. Ja i Kasia mamy obiady liofilizowane, a kiedy zalewamy je wrzątkiem, rozchodzi się zapach jak z indyjskiej kuchni. Wszyscy mlaskają z uznaniem, a my obie cieszymy się, że wpadłyśmy na taki pomysł. Po raz pierwszy też próbuję liofili. Wiem, że to dobry pomysł. I smaczny.
Godzinka odpoczynku wszystkim dobrze robi, część osób robi wycieczkę do sklepu, część kąpie się w rzece. Większość je, niektórzy drzemią. Czujemy wakacyjny spokój. I o to właśnie chodziło.


Obiad! Siedzą od lewej: Duśka, Jola, Justynka i Kasia



Jest cudownie! Chwila ulgi dla nóg, jest ciepło, ale woda zimna.
 
Pada komenda do zbierania się. Przed nami kolejne kilometry tego dnia do machania wiosłami. Najedzeni, wypoczęci, w świetnych humorach, zabieramy się znów do pracy. Spokojny plusk wody, po drodze piękne grążele i lilie wodne oraz taniec ważek tak wielkich i kolorowych, że aż szkoda, że one takie szybkie i nie da się zrobić fajnego zdjęcia. 


Taka jestem ważka



Grążel


Dzień upływa na rozmowach, zamieniamy się przy wiosłach. Ci, co akurat odpoczywają, robią zdjęcia ekipie i pejzażom. Krajobraz tu żaden do podziwiania. Zwykłe łąki, w dodatku na nich niewiele się dzieje. Ale to nie o spektakularne widoki tu chodziło. Tylko o bycie w naturze. To jak norweski styl, zwany Friluftsliv. (od słów fri – wolny, luft – powietrze, liv – życie). Czyli życie w przyrodzie lub wręcz bycie w niej. I na tratwach na Biebrzy to się pięknie sprawdza.


Nikt nie mówił, że będzie łatwo... Do wioseł i pychów przydają się rękawiczki



Biebrza raz jest wąską rzeką, mocno zarośniętą po obu brzegach, a raz szeroką rzeką, w dodatku "ze skrzyżowaniami", gdzie można się wymijać



Tu się trochę Biebrzy zarosło...



Roślinność nadbrzeżna



Szkoda, że zdjęcia nie pozwalają na oddanie dźwięków - świerszcze szalały w trawach, dla mnie to zawsze dźwięk lata...



Całkiem jak Amazonka... No trochę mniejsza ;)


Pomału szukamy jakiejś zatoczki, by zacumować nasze okręty na noc. I żeby nie zabarykadować całej rzeki. I co najważniejsze, by móc zejść na stały ląd za potrzebą. 


Słoneczko jeszcze przyświeca zza chmurek, ale czas pomyśleć o noclegu



Miejsce noclegowe nie jest takie oczywiste, musi być dobre zejście na ląd, a tu wszędzie spore trawy i chaszcze



Bocian na polu, po którym jeździł traktor


W końcu znajdujemy odpowiednie miejsce i związujemy się linami. Tworzymy na rzece „azjatycką wioskę”. Ustalamy, że na ląd schodzimy w lewo „na jedyneczkę”, w prawo z saperką „na dwójeczkę”.
Na tratwach tętni życie. Przygotowania do kolacji, ogarnianie pokładu, rozkładanie namiotów na dachach naszych pływających „domków”, na tym schodzi nam kilka ładnych chwil, wśród cykania świerszczy i kumkania żab. Spodziewałam się odgłosów ptactwa, ale jakby ucichły przez weekend. Czekamy na zachód słońca…


Azjatycka wioska, zwana "Mekongiem tratw" 



W lewo chodzimy "na jedyneczkę", w prawo chodzimy z saperką "na dwójeczkę", konie podziwiamy z daleka ;)



Namioty rozstawione na dachach, zaraz czas na wieczorne biesiadowanie
 
I wszystko byłoby super, gdyby nie: 1. Traktor, którego właściciel postanowił akurat w sobotę obrabiać swoje pole, jeżdżąc z upodobaniem blisko rzeki i 2. Pierdyliard komarów i meszek, matek karmiących, które wyczuły w nas, spoconych, ruchomą stołówkę. O ile pan traktorzysta chyba skumał o co nam chodzi, że jednak chcemy ciszy i spokoju, a jego łąki w żaden sposób nie naruszymy, o tyle komary nie dały się tak łatwo przekonać, atakując nas z każdej strony. Cóż, wieczór to ich ulubiona pora aktywności, więc w ruch poszły wszelkiej maści specyfiki na latające dziadostwo, przekazywane sobie z rąk do rąk.
W końcu słońce postanawia iść spać, dając przy tym przepiękny spektakl na niebie, a my wszyscy łapiemy telefony do ręki, by porobić zdjęcia. To taka nagroda za pracowity dzień. Zastanawiamy się, czy jutro ruszymy rękoma, bo mam wrażenie, że zakwasy to nawet w zgięciach palców potrafią się zrobić. Chcąc chronić bolący łokieć, obciążam cały dzień lewą rękę. Obawiam się, że jutro będą mnie boleć obie… Ale cóż, jak Scarlett O’Hara – pomyślę o tym jutro.


Zachód słońca, darmowy spektakl w teatrze Natury



Liczyliśmy na bardziej spektakularny zachód, ale z tymi chmurami wyszedł taki trochę science-fiction



Na dachu tratwy



Słońce we włosach. Foto: Kasia



Obie z Kasią wystawiamy się do słońca



Że też nie można nałapać słońca na zapas...



Sesja foto z zachodem słońca. Foto: Kasia



Jeszcze chwila i zacznie się podlaska ciemność

 
I wreszcie nadchodzi pora kolacji, zaczyna się wspólne biesiadowanie po tratwach, odpalane grille skwierczą, czasem śpiewy daje się słyszeć, ale zaraz wybuchy śmiechu i mądrych Polaków nocne rozmowy. Zapalone świece czy czołówki stanowią jedyne światło na tratwach. Nad nami rozgwieżdżone niebo… Co za widok!
Komary odpuszczają, my szczęśliwi zajadamy się posiłkiem i delektujemy winkiem. Czuję, że jestem szczęśliwa. Tego trzeba mi było…


Kolacyjka ;) Po zasunięciu bocznych ścianek i złożeniu stołu, który wisiał na sznurku, robi się sypialnia, w której spały Jola i Justynka

 
Po kolacji sprzątamy nasz „salon”, bo po zasunięciu bocznych ścianek i złożeniu stołu, będzie to sypialnia dla Joli i Justynki. Panowie będą spali w naszym schowku, luku bagażowym, spiżarni i garderoby w jednym. Tu także rozłoży się kolejne deski, które w ciągu dnia, przytwierdzone są do ściany. 


Nasz schowek bagażowy, spiżarka, przebieralnia, garderoba, a po uprzątnięciu wszystkiego pod spód - sypialnia naszych dzielnych mężczyzn :)


Kasia i ja będziemy spać na dachu w namiocie. Po raz pierwszy mam okazję wypróbować moją matę samopompującą i śpiwór. Mycie się metodą „na partyzanta” nie jest proste, ale każdy sobie radzi i nie narzeka. Spacer po tratwach ze szczoteczką do zębów i ręcznikiem jest w tym przypadku czymś normalnym. Sprawę kąpieli przejmują mokre chusteczki, co Kasia nazywa „bułgarskim prysznicem” 😊 Zasypiamy w najlepszym hotelu na świecie, mającym miliony gwiazdek. Ostatnie spojrzenie na przepiękny granat nieba i migoczące gwiazdy i zasuwamy namiot. Mam nadzieję, że nie spadniemy z namiotem do wody 😉 Powoli cichną rozmowy, na Biebrzy zapada cisza, przerywana… chrapaniem sąsiadów. To był wspaniały dzień! Zmęczenie swoje robi i zasypiamy obie z Kasią.


Koniec dnia - był wspaniały. Jest za co być wdzięcznym...

 
Jest 1 sierpnia 2021 r. O poranku budzi nas odgłos jakiegoś ptaszka w sitowiu. 


Widok zaraz po przebudzeniu


Poza tym wszyscy śpią i na rzece panuje cisza. Kasia postanawia się porozciągać, a ja leżę i wpatruję się w niebo. Dziś są chmury, oby nie padało. Korzystam z ciszy i błogiego lenistwa. Niebawem nasz cygański tabor ożyje. Zaczną się wędrówki w krzaczki, krzątanie do śniadania.


Jeszcze cicho, wszyscy śpią... Niebawem nasza wioska ożyje.

 
Nikomu się nie śpieszy, jemy śniadanko wspólnie, każdy ma swoje poranne rytuały, jak kawa, ulubione płatki czy jak ja, herbatka z sokiem z malin z cytryną. Jedzenie na wolnym powietrzu ma w sobie jakiś urok, zwykła kanapka lepiej smakuje. Zwłaszcza jak posmaruje się ją życzliwością, przyjaźnią i odrobiną uśmiechu na dzień dobry. I kiedy pada hasło, że pora składać namioty i płynąć dalej, jakoś nikt się nie pali do tych zajęć. Tu jest tak fajnie…
W końcu zbieramy nasze graty i porządkujemy pokłady. I co okazuje się nie takie proste, opanowujemy sztukę składania namiotów, które składa się w koło i wkłada do pokrowca. Trzeba to ustrojstwo odpowiednio skręcić, połączyć linki i zapięcia, a namiocik sprężynuje w każdą możliwą stronę. I tak organizujemy sobie zawody na dachach, kto pierwszy złoży namiot. Nasza tratwa zajmuje zaszczytne drugie miejsce. W nagrodę mamy ciąg dalszy machania wiosłami 😊
Przepuszczamy płynące po rzece kajaki, w których ludzie uśmiechają się na widok naszej wioski, zwanej „Mekongiem tratw”. Rozwiązujemy swoje statki i odbijamy od brzegu. Znów płyniemy…


Przepuszczamy kajak



A potem przepuszczamy drugi kajak, co nie jest łatwe, bo zatrzymać tratwę w miejscu to nie takie proste



Gdzieś w oddali cywilizacja



Biebrza i kolejne jej kilometry



Ciężka praca przy wiosłach



Roślinność przy brzegu



Trawy na wietrze



Wielkie ważki

 
W okolicach południa cumujemy ponownie do brzegu, by odpocząć, zjeść to, czego zjeść się nie dało wcześniej, odpocząć, zrobić sesję foto, wykąpać się w rzece. Wiedząc, że w Biebrzy są pijawki, nie odważyłabym się zanurzyć całej w wodzie. Ograniczam się do włożenia nóg w piekielnie zimną wodę i od czasu do czasu macham w niej nogami, żeby przegonić potencjalnych krwiopijców. Nogi fantastycznie odpoczywają. A mnie przepełnia szczęście. Myślę, że jednak człowiekowi niewiele jest potrzebne do szczęścia. Tylko musi chcieć się na nie otworzyć.


Sesja foto z wiosłami :)



Przerwa w wiosłowaniu, głupawka na pokład!



Wioślarska brać :)



W czasie przerwy, nasze "okręty" wiązaliśmy linami

 
Znów płyniemy, wolno i leniwie. Krajobraz wciąż ten sam, w sumie nic nie widać, oprócz rzeki i zieleni wokół. Od czasu, do czasu, gdy stanie się na dachu, widać pozostałe tratwy, głównie dzięki tym wielkim pychom. Z każdym pokonanym kilometrem ciężej jest płynąć z dwóch powodów. Po pierwsze zakwaski po wczorajszym dniu wyszły, mimo rękawiczek na dłoniach, a po drugie, wiemy, że coraz bardziej przybliżamy się do końca naszej wspaniałej przygody na rzece.


Pola i łąki wokół



Dziś już mniej słońca, ale wciąż malowniczo



Sitowie mówi: zbiera się na deszcz...



Powoli płyniemy kilometr za kilometrem



Roślinność nadbrzeżna

 
W końcu widzimy nasz „port”, czyli miejscowość Czarniewo, w którym kończy się nasz spływ. Jest jeszcze czas na ostatni posiłek. A po nim zaczynamy sprzątać nasze tratwy, zamiatamy, wyrzucamy śmieci, wynosimy walizki i plecaki na stały ląd. Sprawdzamy każdy kąt, zostawiając tratwy tak, jak je zastaliśmy.


Nasz "port"



Czarniewo. Tu kończy się nasza przygoda...

 
Punktualnie o 17.00 stajemy przy swoich bagażach, by w zadumie uczcić minutą ciszy Warszawskich Powstańców. W pobliskim kościele odzywają się dzwony. Gdzieś w oddali słychać wycie syreny. Ciarki jak zawsze przechodzą przez moje ciało. Niesamowity moment.
Z Czarniewa podejmuje nas autokar, do którego musimy dojść z naszymi bagażami, polną drogą. Z daleka pewnie znów wyglądamy jak grupa uchodźców, która cały swój dobytek niesie na plecach lub ciągnie za sobą przez piaszczystą drogę. Z ulgą pakujemy wszystko do autokaru i sami dokonujemy na siedzeniach „bułgarskich pryszniców”, zmieniamy ciuchy i skarpetki na bardziej świeże. Ruszamy z chwilą, gdy niebo postanawia sobie popłakać. Całe szczęście, że nie zlało nas na tratwach.
Wracamy do Warszawy szczęśliwi, pogryzieni przez komary z pięknymi wspomnieniami, które zostaną ze mną na długo.
Z tego miejsca raz jeszcze dziękuję wszystkim uczestnikom spływu, mojej ekipie i weekendowej rodzinie z obu tratw, a przede wszystkim Kasi i Piotrowi z Mystictravel, którzy wpadli na pomysł zorganizowania tej szalonej przygody. Dzięki Wam mam cudne wspomnienia.
Warto jest czasem zatrzymać się w pędzie życia. Dokonać analizy, co bardziej jest mi potrzebne, wsłuchać się w swoje potrzeby. Oderwanie się od rzeczywistości, od mediów społecznościowych czy ekranów komputerów tylko wyjdzie nam na dobre. Nawet weekend wystarczył, by naładować swoje akumulatory na kolejne dni pracy w pędzącej stolicy. Ale o ile przyjemniej się do niej szło, gdy w głowie przewijał się film z dzikiego życia na rzece… Biebrza river… Kolejne fantastyczne miejsce na Podlasiu. Spróbujcie kiedyś takiej wyprawy, bo warto! Zostanie to z Wami na długo…

  

4 komentarze:

  1. Przeprawa takimi tratwami to musi być coś fajnego :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj :) To cudowna wyprawa, fantastyczne doświadczenie, ale też ciężka praca. Polecam taką formę spędzania wolnego czasu, jest potem co wspominać. Rozgość się proszę, na moim blogu, zapraszam serdecznie. Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Witaj Duśka.:)
    Jak nie góry to rzeka.:) Gdzie Cię to znowu Tuptusiu wywiało? :)
    Piękna przygoda w pięknych okolicznościach przyrody.
    Brawo Ty, brawo Wy.:)
    Moc pozdrowień posyłam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Basieńko :) No już tak mam, że zawsze mnie gdzieś nosi ;) No i wywiało mnie w wakacje na moje ukochane Podlasie, tym razem na tratwy. Było cudownie, opis nie oddaje przeżyć, jakie wszyscy mieliśmy. To był wspaniały weekend... Ściskam Cię mocno! Buźki!

      Usuń