Wściekła Nanga Parbat,
czyli drugie podejście na Tarnicę
Za każdym razem, kiedy żegnam Stary Rok, a witam Nowy, to życzę sobie, by był on lepszy, dał mi więcej siły i radości. Tymczasem nadszedł 2021 rok, który choć zapowiedział się całkiem miło, to przeczołgał mnie przeokrutnie. I zdrowotnie i emocjonalnie. W szpitalu od pani doktor psychiatry (wybaczcie, ale nie napiszę od doktorki psychiatrki, bo te sztuczne feminizmy wręcz mnie wpieklają), usłyszałam, że mam skupić się na tym, co mi daje radość. A co daje? Oczywiście wyjazdy, najchętniej w górski teren. Mimo trudności w oddechem, już pod koniec lutego, postanowiłam pojechać w Bieszczady, celem złapania świeżego powietrza w płuca i próby powrotu do normalności. Nie wiedziałam jeszcze, że płuca to ja sobie prawie wyrwę, a to co się stało na chwilę przed wyjazdem, nie polepszy sytuacji. Witaj Nowy 2021 roku!
Wyjazd grupowy zaplanowany na 26 lutego, w piątek wieczór.
Normalnie stałabym pod szlakowskazem, ale to daje pogląd na to, jak duża warstwa śniegu leżała wówczas w górach
Zbliżenie na Wielką Rawkę (kiedyś doczeka się swojego opisu, oj działo się tam na jesieni tego samego roku :) )
Gdy po jednej stronie jest pasmo gór słowackich, po drugiej na horyzoncie majaczą góry ukraińskie. Jak miło, że polskie góry są jakby po środku ;)
We wtorek uczestniczę w pogrzebie Cioci mojego byłego Męża, którą bardzo lubiłam. Jest mi trudno, czuję się ciężka, przybita, ale taki los. Dla Cioci to już było wybawienie. Wieczorem, tego samego dnia, dostaję telefon, że rodzony Brat mojego Taty jest w ciężkim stanie w szpitalu. Jezu... Co za dzień. Kładę się spać z cichą modlitwą, żeby Wujkowi się polepszyło. Sama staram się polepszyć swój stan. W środę rano już wiem, że Wujek odszedł. Nagle, niespodziewanie. A przecież nie tak dawno rozmawialiśmy przez telefon... Szok. Przecież właśnie urodził mu się najmłodszy wnuczek. Nawet nie wiem, czy zdążył go zobaczyć. Smutek ogarnia mnie na całego. Przy nadziei trzyma mnie zaplanowany i opłacony wyjazd w piątek. W pracy informuję mojego szefa, że najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu wezmę jeden dzień urlopu, żeby jechać na pogrzeb, który będzie w rodzinnej miejscowości Wujka. W czwartek wieczorem pakuję plecak, żeby w piątek być już gotową do drogi. Jeszcze kaszlę, nie mogę się wyziewać, źle śpię, myśli kotłują się w głowie.
W piątek rano dzwoni moja Siostra i mówi, że pogrzeb będzie w sobotę... w tę sobotę. Jestem rozdarta wewnętrznie. Chciałam pożegnać Wujka, ale wyjazd mam już opłacony, nie znajdę nikogo na swoje miejsce. W końcu moja Siostra decyduje za mnie, że mam jechać w Bieszczady, bo Wujkowi i tak nie pomogę, a tu chodzi o mój powrót do normalności. Wiem, że ma rację, ale i tak jest mi niewypowiedzianie źle. Biorę jednak bagaż i stawiam się na miejscu zbiórki. Noc w autokarze zupełnie nieprzespana. Myśli zbyt były rozbiegane.
W sobotę około 6.00 stajemy na stacji benzynowej. Przebieramy się jak zwykle w górskie ciuszki, dokonujemy porannych ablucji i spożywamy pierwsze kawy i herbaty. Godzinkę z okładem później podjeżdżamy do Ustrzyk Górnych. Naszym celem jest Tarnica.
Mamy na dziś do przejścia 12,5 km i 780 m przewyższenia. Ma być zapowiedziany lekki i przyjemny spacerek. I z początku tak jest. Mrozek lekko szczypie w nosy, śnieg skrzypi pod podeszwami. Jak zwykle grupa rozciąga się, każdy idzie we własnym tempie. Ja ostrożnie, żeby nie było zadyszki. Wciąż moje myśli krążą wokół Wujka.
Czerwony szlak powoli i mozolnie pnie się w górę, aż do słynnej Przełęczy Bez Nazwy (nazwa własna, bo ta przełęcz jest po prostu tylko przełęczą, nie posiadającą nazwy). Widoczność po wyjściu z linii lasu w zasadzie nie istnieje. Zadymka coraz większa. Szlak wytyczają czerwone tyczki. Zaczynamy zbijać się w kupki, bo w grupie raźniej.

Decydujemy się na wejście żółtym szlakiem na Tarnicę. Już wiem, że jestem na niej drugi raz i po raz kolejny Tarnica ma focha i nie pokazuje mi widoków, jakie mogłabym z niej zobaczyć. Albo mam pecha, albo ona mnie nie lubi. Mozolnie wspinamy się po schodach, które prowadzą na szczyt, tyle, że schody schowane są pod warstwą śniegu i lodu. Może i lepiej, bo wygodniej się wchodzi. Nie mniej jednak biżuteria wędruje na buty. Bez niej byłoby zbyt niebezpiecznie. Pod krzyżem na Tarnicy nie zabawiamy długo, pamiątkowe zdjęcie i chodu w dół. Wiatr przybiera na sile i teraz to zaczyna się nasza walka o przetrwanie. Od bezimiennej przełęczy schodzimy niebieskim szlakiem do Wołosatego.
Tarnica niczym wściekła Nanga Parbat próbuje wydrzeć nam płuca. Ciężko się oddycha, wiatr zatyka. Lodowe igły chłoszczą twarz, jeśli tylko na chwilę wystawia się ją spod kaptura. Widoczność zerowa.
Merylin Monroe śpiewała, że najlepszymi przyjaciółmi kobiet są diamenty. Ja mam je wszędzie: na kapturze, włosach, zimowych legginsach i nawet sznurkach od kurtki. Tylko dzięki temu, że twarz chowam pod dużym kapturem z futerkiem, nie mam ich na rzęsach. W tej chwili pragnę innego przyjaciela: ognia z kominka i kubka gorącej herbaty. Andrzej Zawada, kierownik naszych wypraw zimowych w Himalaje powiedziałby, że na górze wiał lekki zefirek. Ale dla mnie, tego dnia, rzeczywiście Tarnica była wściekłą Nangą Parbat. Próbowała nas zwiać, zasypać, unicestwić.
Chowam aparat do plecaka, bo jest już cały biały. Szkoda elektroniki. Uważnie stawiam kroki. Wyrównuję oddech. Mimo trudności jestem dziwnie spokojna.
Dopiero, gdy jestem już na ostatniej prostej, znów wracam myślami do Wujka. Ogarnia mnie dziwny stan: jestem w górach, jestem szczęśliwa, a jednak mi smutno. Pocieszam się, że mimo tej szalonej śnieżycy, nie miałam większych problemów z oddechem. Rozrzedzone górskie powietrze zawsze działa na mnie dobrze. Tym razem też zadziałało jak lek.
W Wołosatem czeka na wszystkich autobus. Na nocleg jedziemy do Zatwarnicy. W zasadzie wszyscy przysypiają podczas jazdy, powietrze i ciepło autokaru swoje zrobiło. Potem to już standardowo: rozlokowanie w pokojach, obiadokolacja, integracja przy planszówkach, wreszcie cisza na obiekcie.
Niedziela wita nas niebieskim niebem. Nie do wiary! Wczoraj szaro i buro, a dziś pogoda łaskawa. Tego dnia, po całkiem dobrym śniadaniu, celem jest spokojny spacer bieszczadzki Połoniną Wetlińską. Byłam na niej wczesną jesienią, teraz mam okazję przejść się zimą. Genialnie! Tym razem do przejścia mamy 12,1 km i 650 m przewyższenia.

Autokar wyrzuca nas w Brzegach Górnych. Stąd ruszamy czerwonym szlakiem. I znowu każdy w swoim rytmie. Dziś nastawienie mam nieco lepsze, choć czuję się jakaś wypluta. Na szczęście stale mam obok siebie towarzyszy wyprawy, jest z kim porozmawiać, a nawet się pouśmiechać.
Podejście z lodem, więc znów przyozdabiamy swoje zimowe treki. Wiatr jakby się nieco zmęczył wczorajszym, więc jest spokojnie. Z każdym krokiem otwiera się przestrzeń i pojawiają widoki. Tym razem przejrzystość powietrza jest dużo lepsza, skoro widzimy pasma po słowackiej i ukraińskiej stronie.
Po drodze robimy sobie postoje na zdjęcia. Słońce nieśmiało przyświeca, mi robi się chwilami gorąco. Zdecydowanie miejska kurtka nie nadaje się w góry. Ale jest pięknie. Śnieg, wiatr i mróz tworzą na gałęziach krzewów fantastyczne formy. Wystawiam twarz do słońca. To lubię...
Omijamy nieczynną kultową Chatkę Puchatka, która jest w remoncie. Kilka lat wcześniej siedziałam pod nią i popijałam herbatę z termosu. Teraz, jak skończy się remont, czy będzie to nadal kultowe miejsce? Zobaczymy.
Robię sobie zdjęcia przy szlakowskazach. Latem byłyby one wyższe ode mnie. Gruba warstwa śniegu umożliwia zdjęcia na nienormalnej wysokości, przez co mamy uciechę, bo czujemy się jak w świecie karzełków. Świat w tym momencie jest piękny.
Na Przełęczy Orłowicza siadamy na chwilę odpoczynku. Kanapki i herbaty idą w ruch. Twarze jak foki wystawiamy ku słońcu. Łapiemy naturalną witaminę D. I nagle słyszymy dziwny hałas. Przybliża się i już wiemy, że to klangor żurawi. Lecą majestatycznie w wielkim kluczu od strony Słowacji. Dają niesamowity koncert, a my wiemy, że wraz z ich pojawieniem przyjdzie wiosna. Po chwili nad nami przelatuje drugi klucz tych dużych ptaków. Taka niespodzianka tego dnia! Czuję wdzięczność, że mogłam to zobaczyć właśnie w tym miejscu.

Z Przełęczy Orłowskiego powoli schodzimy żółtym szlakiem do Wetliny. Zejście z roztopami, więc trzeba uważać. I tylko myśl, że trzeba wracać do domu psuje nieco nastrój. Zastanawiam się, czy wrócą mi duszności po powrocie do Warszawy. Na razie jestem tu i teraz. Wciąż w górach. Dziś już bez diamentów.
Schodzimy do Wetliny i śmiejemy się, że za daleko doszliśmy, bo na przystanku widnieje napis Manhattan. Tak to jest, jak człowiek idzie zamyślony...
W Wetlinie zjadamy szybki obiad na dworze (wymogi pandemiczne nie pozwalały zapraszać do środka) w postaci pierogów i ciepłego barszczyku. Najedzeni, zadowoleni i pragnący zostać jeszcze trochę w górach, posłusznie pakujemy się do autokaru. Przebieralnia przy autokarze to już standard, nie ma czasu na biegi do łazienki. No ale nie ma się co krygować, przecież oficjalnie jesteśmy na zjeździe rodzinnym, bo jak wiadomo ludzie gór to jedna, wielka rodzina.
Tym samym kończy się weekend, nieco smutny dla mnie, ale dzięki wyjazdowi działający jak lekarstwo, bo oddychałam spokojnie. Tlenoterapia zaliczona. Wiem, że z każdym miesiącem będzie mi już tylko lepiej. Wiem też, skąd wziął się mój problem z oddechem i co mam robić. Przede mną jeszcze długa droga, ale wiem, że dam radę. A góry mi w tym pomogą. Mimo początkowych obaw, czy nie za wcześnie na wyjazd, czy podołam, czy nie będzie ze mną problemu, udało się. Pokonałam siebie i własne słabości. Nie pokonałam jedynie Tarnicy. Ale kiedyś jeszcze na nią wrócę, by wyrównać rachunki. Tymczasem wracam do planów na kolejne wyjazdy.
Hej!