O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi. Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

niedziela, 1 października 2023

Apetyt na Norwegię cz. 1.

      NORWEGIA PO RAZ SIÓDMY, 

CZYLI JĘZYK TROLLA I INNE HECE



Spełnianie marzeń, zwłaszcza tych z wysokiej numeracji na liście marzeń, jest zawsze przyjemne. Nie wiem, jak Wam, ale we mnie w tym momencie, gdy uświadamiam sobie, że oto właśnie jestem w miejscu, o którym marzyłam, przelewa się wtedy cała gama uczuć. Od radości, wzruszenia, spokoju, wreszcie satysfakcji.
Na początek kilka gorzkich słów... Ci, co mnie znają, wiedzą, że Norwegia jest moim miejscem na ziemi. Lubię tam wracać, choć kiedyś myślałam, że nie stać mnie na niego. Owszem, kraj jest drogi, ale koszty można zawsze obniżyć i cieszyć się fantastyczną przygodą. Niestety pojawiły mi się w rozmowach argumenty na nie. Ja rozumiem prawdziwe powody, ale czasem pojawiały mi się tak absurdalne, że przestałam nawet się tym przejmować. Na tych, co wciąż obstają przy wygodzie spania i podróżowania (mają oczywiście do tego prawo), niestety nie mam rady. Jeśli wolicie wydać więcej, ale za to spać w komfortowych warunkach, albo wolicie mieć zawodowego pilota wycieczki... cóż, płaćcie dalej, to Wasze pieniądze. Tylko nie mówcie mi potem, że Was nie stać.
Plan na wyprawę był już dawno gotowy, ale pandemia pokrzyżowała plany. Kiedy wszystko powróciło do względnej normalności, ruszyłam sama do Stavanger i na Preikestolen, choć pojawiły się głosy, że mi się nie uda. Udało. Zostały miłe wspomnienia. Pora było planować następne.


Duży plecak z namiotem gotowy do drogi ;)


Trolltunga, czyli popularna atrakcja w Norwegii była moim marzeniem, odkąd dawno temu zobaczyłam ją w gazecie, którą prenumerowałam, bo była o podróżach. I tego roku, miała stać się spełnieniem. Udział w szalonej eskapadzie zaproponowała mi koleżanka Mira, za co jestem Jej ogromnie wdzięczna, bo razem zawsze raźniej.
Zapraszam na szczegółową relację z wyprawy na norweskie fiordy. Może i Wam się zamarzy tam pojechać, będziecie więc, mieć gotowy plan... Ale ostrzegam, to twarde warunki wyjazdowe, dreptanie z ciężkimi plecakami, czasem przy niesprzyjającej aurze, noclegi i gotowanie czysto polowe, wspólne prysznice lub... ich brak. Jeśli backpackerski styl podróżowania jest dla Ciebie, to tym bardziej zobacz, co przeżyłyśmy. Jeśli wolisz inny styl swoich wyjazdów, przeczytaj, żeby porównać. Zapraszam...

Termin: 02 - 09 września 2023 r.

Uczestnicy: Mira i Duśka (oraz Mateusz i Carlos)

Trasa opisana w poście:

02 września: Warszawa - Gdańsk Wrzeszcz - lotnisko im. Lecha Wałęsy - Bergen - Bratland

Nocleg: na Bratland Camping niedaleko Bergen

Pokonana trasa 02 września: ok. 9 km taksówką, ok. 355 km pociągiem, ok. 1029 km samolotem, ok. 16 km tramwajem oraz autobusem (1 przesiadka)


Dziennik z wyprawy, dzień 1:


Budzę się o 4.00, kiedy jeszcze na zewnątrz ciemno. Szybka toaleta, dopakowanie ostatnich "przydasi", klucze w dłoń i w drogę. Duży plecak z namiotem na plecach i mniejszy z przodu. Oba wypakowane. Około 15 kg na sobie. Idę przez rozkopaną ulicę. Budowa tramwaju na Wilanów już mi bokiem wychodzi. Nie robią tego kawałkami, tylko cała dzielnica to jedna wielka budowa. Dochodzę na przystanek, gdzie już czeka kilka osób. Normalnie bym spała o tej porze w sobotę. Oni pewnie też, bo są z plecakami. Patrzę w dal, skąd ma jechać autobus. Ale nie, nie ma tak łatwo. Zacznijmy wyjazd z przygodami. Na jedynej jezdni coś się wydarzyło i widzę, jak stoi na sygnale policja albo karetka. To gdzieś w okolicach przystanku dalej. Nie ma szans, żeby autobus się tamtędy przecisnął. Tętno mi wzrasta, bo przecież czas płynie, a pociąg mi nie zaczeka. Wzywam na ratunek Ubera. W momencie, jak dostaję powiadomienie, że kierowca już po mnie jedzie, z innej strony wyjeżdża mój autobus. Szybki objazd, ale skoro już zamówiłam taxi... Bez dalszych przeszkód dojeżdżam do dworca Centralnego w Warszawie. Tam spotykam się z Mirą, która dojeżdża z Wołomina. Od tego momentu dzielimy los na dwie ;)


Razem z Mirą rozpoczynamy wspólną tygodniową przygodę...


W pociągu do Gdańska Wrzeszcza dużo rozmawiamy i przysypiamy. Kiedy już zmieniamy pociąg na ten, który jedzie w kierunku Kartuz i docelowo dowiezie nas na lotnisko, okazuje się, że mamy przygód ciąg dalszy. Mira dostaje sms-a, że nasz lot opóźniony jest o dwie godziny. Zgrzyt, ale radość, że tylko opóźniony, a nie odwołany. Mimo wszystko cieszymy się na czekającą nas przygodę. 


Fotka przed wylotem. Ciekawe czy po 8 dniach podróżowania z plecakiem, nadal będziemy tak radosne ;)



Lew Hewelion na lotnisku w Gdańsku

W poczekalni czas upływa nam szybko, dzięki poznanemu Mateuszowi, który mieszka w Norwegii, w okolicach, gdzie będziemy się przemieszczać. Garść przydatnych informacji nigdy nie zaszkodzi. Mateusz wraca z Gruzji do domu w Norwegii. Tematów rozmów nam nie brakuje. Informacja o misach tybetańskich w bagażu robi nam przysłowiowy dzień. Śmiechu spora dawka. Dobrze to rokuje na naszą wyprawę.
Wreszcie otwierają bramkę. Zdajemy bagaże, potem odprawa nas samych. To zawsze jest jakiś dziki pęd, żeby nikt nie czekał w kolejce. Klucze, biżuteria, elektronika, płyny... a zdjąć trzeba buffka. Ok. Idę w skarpetkach przez brameczkę. Nie piszczę, ale celniczka zaprasza mnie na pogłaskanie papierkiem lakmusowym. No jasne, jak zwykle... Zostałam wylosowana z tej kolejki. Ja to mam szczęście. Mira przechodzi bezboleśnie :)


Też lubicie te taśmowe labirynty na lotniskach? ;)

Lot upływa nam całkiem miło. Trochę zdjęć przez okno, kilka zdań, muzyka na uszy i przymknięcie powiek. Zanim człowiek przyśnie, już jest witany na norweskiej ziemi. 


Pierwsza dokumentacja wyprawy ;)



Jeszcze nad Polską. Foto: Mira



Gdzieś w chmurach... Foto: Mira



Widmo Brockenu w czasie lotu. Foto: Mira



Szwecja to, czy już Norwegia? Foto: Mira



Łodzie na fiordzie. Pilot zakomunikował, że schodzimy do lądowania. Foto: Mira



Zachodnia Norwegia pod nami



Już coraz niżej...



 Nie sposób się nie uśmiechnąć... Foto: Mira



Już prawie niedaleko Flesland, gdzie zlokalizowane jest lotnisko. Foto: Mira



Witamy na lotnisku w Bergen. Foto: Mira



 Staniemy sobie obok szkockiej maszyny, a co ;) Foto: Mira



Dekoracja na lotnisku zwiastuje z czym będziemy się mierzyć ;) Foto: Mira


A więc, Bergen... zaraz, zaraz, widzimy napis ze znakiem zapytania... to znaczy Norwegowie nie wiedzą, gdzie mają lotnisko, czy to my doleciałyśmy nie tam, gdzie potrzeba? :) Odbieramy bagaże, na szczęście doleciały tam, gdzie my. Odnajdujemy się z Mateuszem, z którym jedziemy kilka przystanków tramwajem nr 1. My wysiadamy po pierwszy zakup. Potrzebujemy butli z gazem, a takowy dostaniemy w sklepie "Jula" po drodze. Tu mam okazję przećwiczyć swój norweski :) :) :) Sukces! Jest butla. Jeszcze tylko chleb w sklepie obok i mamy już wszystko, co trzeba. Kolejnym tramwajem nr 1 podjeżdżamy do Nesttun Terminal, by stamtąd złapać autobus nr 90, który dowiezie nas na kemping.


Jesteśmy w Bergen? :)


Autobus przyjeżdża chwilę po tym, jak wysiadamy z tramwaju, więc dość szybko się przemieszczamy. Oczywiście mam problem z płatnością za bilet przez aplikację Skyss. Nawet Mateusz nie wie dlaczego. Na szczęście bilety można nabyć u kierowcy i wystarczy zapłacić zwykłą kartą. Podróż trwa około 20 minut. Wysiadamy tuż pod samym wejściem na kemping.


Recepcja kempingu Bratland



Podział na kempingu na miejsca pod namiot lub kampera

 
Zmęczenie trochę daje o sobie znać, ale trzeba zakwaterować się na jedną noc. Marzy się nam jedzonko i ciepły prysznic. W recepcji najpierw mówią, żebyśmy sobie wybrały miejsce i rozbiły namiot, a potem przyszły się zameldować. Nam pasuje. Wybieramy zatem wydzielone żywopłotem miejsce. Zbliża się wieczór, więc meszki atakują. Co za ustrojstwo. Spray na to załatwia sprawę ewentualnych pogryzień. Wiemy już, że namiot musimy zamykać bezwzględnie.


Miejsce wybrane, powinno być ok, tylko te meszki...



Debiut mojego namiotu :)



Do recepcji niedaleko, do pryszniców też ;)

Po zameldowaniu się, wykupieniu karty na ciepłą wodę (4 minuty!) pod prysznicem, idziemy jeszcze na mikrospacerek nad jezioro Grimevatnet. Jest cicho i pięknie, ale głód trochę się wkrada w naszą świadomość i żołądki.


Tak sobie myślę, że recykling jest ok, ale ja to bym sobie jeszcze na tym rowerze pojeździła :)



Grimevatnet wieczorem...



Jezioro Grimevatnet



I to się nazywa święty spokój...


Nadchodzi pora, by przygotować sobie posiłek złożony z losowo wyciągniętej z plecaka torebki z liofilizowaną żywnością. Od razu mówię, to nie jest żadna rzecz w proszku, na zasadzie sztuczności. To pełnowartościowy posiłek, który w procesie gotowania został pozbawiony wody. Dlatego, żeby posiłek wrócił do swojej objętości i smaku, należy go zalać wrzątkiem. Smakuje wybornie! Je się z torebki, którą po zjedzeniu wyrzuca się, a myje jedynie widelec. Prosto i niewiele trzeba. Jedynie dostępu do prądu i czajnika, albo garnka do zagotowania wody.


No i tym razem ryż z szynką ;)


Kiedy siadamy sobie w pokoju wypoczynkowym, żeby zjeść, wywiązuje się miła pogawędka z innym bacpackerem. I tak poznajemy Carlosa z Chile. Odtąd, w zasadzie prawie cały czas będziemy się trzymać razem. Gadamy tak sobie i nawet nie wiedzieć kiedy, robi się późno. Jak dla kogoś, kto wstał bardzo wcześnie i ma ponad 18h na nogach to trochę dużo. Idziemy więc, obczaić kartę na prysznic. Pierwszy jest na zimno. Myśląc, że już piknięcie kartą na wejście uruchomi nam czterominutowy dostęp do ciepłej wody, pierwsza leci pod prysznic. A tu zimna woda... Jakoś żadna nie zauważa drugiego czytnika... Jednak chyba jesteśmy zmęczone :) 


Kemping Bratland. Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy, że ten pomarańczowo - szary namiot należy do Carlosa, naszego towarzysza wyprawy :)



Niby ostrzeżenie dla wjeżdżających na kemping, ale i my zwalniamy na dziś ;)

Dobra, pierwsze koty za płoty, jutro będziemy mądrzejsze. Z tą myślą mówiąc sobie i Carlosowi dobranoc, wskakujemy do namiotu i niczym koty mościmy sobie spanko.
Gdzieś wyżej chodzi jakiś agregat. Jest trochę szumu i nie mogę zasnąć. 


No i dobranoc się z Państwem :) Foto: Mira

Myślę o zatyczkach do uszu, ale nawet nie wiem, kiedy odpływam w objęcia Morfeusza. Mój namiot debiutuje w terenie. Oby się sprawdził. Pogoda nie jest zbyt zachęcająca. Jutro znów dzień z plecakami na grzbiecie. Taki trochę logistyczny. To ostatnie, o czym myślę przed zaśnięciem...


Ciąg dalszy nastąpi...

6 komentarzy:

  1. Ale ciekawa relacja, czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg. Pozdrawiam serdecznie. Ewa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj! Relacje będą. Bo wciąż we mnie ta wyprawa żyje i na gorąco chcę spisać wszystko. Być może będę przetykała opowieść innymi wpisami, ale zachęcam do śledzenia wszystkich postów zarówno bieżących jak i archiwalnych. Dobrego dnia! Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
  2. Tak się zaczyna prawdziwa przygoda. Kiedyś też tak podróżowaliśmy ale nie do Norwegii, bo to było prawie niemożliwe w tamtych czasach. Chętnie więc poczytam o dalszych przygodach. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Nie każdy miał paszport. Pamiętam to uczucie, gdy pierwszy raz trzymałam w ręku swój pierwszy paszport, a na koncie miałam ponad 20 lat. Teraz wystarczy dowód 😁 A podróżowanie z plecakiem nadal fajne...tylko bardziej czuje się całe ciało 🤣 Pozdrawiam serdecznie ☺️

      Usuń
  3. Podziwiam i gratuluję wyprawy :) Ryczę duuuużo wrażeń :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Wpisy kolejne będą, pewnie trochę poprzetykam je innymi miejscami. Ale wspomnienia wciąż żywe ;) Serdeczności!

      Usuń