NORWEGIA PO RAZ SIÓDMY,
CZYLI JĘZYK TROLLA I INNE HECE
Termin: 02 - 09 września 2023 r.
Uczestnicy: Mira i Duśka oraz Carlos
Trasa opisana w poście:
04 września: Trolltunga Camping - Jezioro Bondhusvatnet - Lodowiec Buerbreen
Nocleg: na Trolltunga Camping w Odda
Pokonana trasa 04 września: ok. 42 km autobusem , ok. 18 km na pieszo
Dziennik z wyprawy, dzień 3:
Wczorajszy wieczór i spory wiatr dawał nadzieję na poprawę pogody. Ale nic z tego. Wprawdzie nie padało, ale gęste chmury spowiły góry wokół Oddy. Nieśpiesznie załatwiamy sprawę toalet, a potem śniadanie. Kamping powoli ożywa, każdy każdemu mówi dzień dobry, w każdym możliwym języku świata. To lubię...
Pakujemy potrzebne rzeczy w małe plecaki i idziemy do Oddy, na przystanek, złapać autobus jadący do Sundal. To miejscowość po drugiej stronie lodowca Folgefonna, oddalona jakieś 21 km od Oddy.
Większość trasy pokonywana jest tunelem. Kiedy dojeżdżamy do końca tunelu, widzimy mgłę... O nie... Przez chwilę mam jeden wykrzyknik w głowie. Jedziemy zobaczyć urocze miejsce i jęzor lodowca, a tu taka niespodzianka. Na szczęście to jakaś lokalna mgła, która rozrzedza się i pozwala jednak coś zobaczyć po drodze. Jednak aura jest bardzo deszczowa. Wysiadamy na przystanku Leite i kierujemy się między domami w kierunku naszej pierwszej atrakcji tego dnia.
A jest nią piękny zakątek w postaci Jeziora Bondhusvatnet. Kiedy zobaczyłam go na zdjęciach w internecie, natychmiast stał się moim celem. Jego szmaragdowe wody podczas słonecznej pogody, dają możliwość pięknych zdjęć, takich typowo instagramowych. Stacjonująca tam łódeczka dodaje uroku i sprawia, że na jednym zdjęciu nie można poprzestać. Dziś niestety o super fotach możemy zapomnieć. Ciągle kropi. Mimo wszystko idziemy najpierw asfaltem, potem drogą szutrową, przechodzimy przez zamykane bramki, po drodze robimy zdjęcia i jak zwykle rozmawiamy. Chyba ten nasz upór pomaga, bo przestaje padać. Słońce wiąż obrażone, ale jak nie cieknie za kołnierz, to już coś.
Wreszcie spacerem trafiamy w absolutnie fantastyczne miejsce. Wprawdzie chmury są nisko i nie widać lodowca, ale i tak jest pięknie. Topniejące wody lodowca zasilają wody jeziora, które położone jest na wysokości 190 m n.p.m. Bondhusvatnet to jedno z 450 tysięcy jezior, które ma w swoich zasobach Norwegia.



Dojście do niego nie sprawia żadnych problemów, często idą tam także rodziny z dziećmi. Dziś jesteśmy tam tylko my, w trójkę, jakaś para turystów i gdy kończymy swój pobyt tam, dochodzi dwóch młodych chłopaków. Jest cicho i pięknie. Sesja foto być musi. Z łódeczką i bez, z nami i bez nas. Z chmurami, bez słońca, ale za to z uśmiechem. Miejsce nas oczarowało i siedzimy tam dobrych kilka chwil.
Mając w planie jeszcze jedną wycieczkę tego dnia, powoli zbieramy się do pozostawienia tego miłego miejsca. Po prawdzie to również rozkład jazdy autobusów wyznacza nam porę powrotu.
Wracamy tą samą drogą, w Sundal czekamy chwilę na autobus, wcinamy kabanosy i mkniemy znów przez tunel, na drugą stronę lodowca. Po wyjeździe z tunelu wita nas słońce. Uśmiechy mamy szersze.
Zahaczamy o nasz kemping na toaletę i idziemy dalej pieszo na wędrówkę. Tym razem naszym celem jest zobaczenie lodowca od drugiej strony i podejście pod niego przez Folgefonna Nasjonalpark.
Początkowo droga wiedzie nas przez zabudowania, ale już z daleka widać cel naszej wędrówki. Mami bliskością, ale w rzeczywistości to dość ostre podejście, zabezpieczone linami, mostkami i łańcuchami.
Idzie się nam przyjemnie drogą w dolinie, w zasadzie po prostym, aż do parkingu oraz restauracji Buer. Po drodze przerwy na zdjęcia Jordalselvi, czyli potoku płynącego z lodowca i wpadającego do jeziora Sandvevatnet. Słońce przyświeca, jesteśmy radośni.

Za restauracją wchodzimy już w teren, który po obfitych opadach deszczu, jest nieco błotnisty. W ruch idą kijki. Przeskakujemy po kamieniach fragmenty, gdzie szlakiem płynie woda. Tu muszę dodać, że Carlos okazuje się prawdziwym gentelmanem. Podaje nam dłoń w miejscach, gdzie wycieczka może skończyć się w lodowatej wodzie.

Mozolnie wspinamy się krok po kroku. Trafiamy na pomosty, również te zawieszone nad wodospadami. Ruszające się kładki dodają smaczku wyprawie. Myślę sobie, że właśnie mam to, co lubię najbardziej. Ruch w naturze. Czyli norweska filozofia friluftsliv, co można tłumaczyć dosłownie jako życie na wolnym powietrzu (od słów "fri" - wolny, "luft" - powietrze i "liv" - życie). Kocham...
Kolejne metry do góry, łapiemy za liny i już jesteśmy na wypłaszczeniu. Fajnie, trochę odpoczniemy. Przed sobą mamy cudowną panoramę, w lewo rozciąga się nam widok na dolinę Buerdalen, na końcu której mamy Oddę, w prawo, pod słońce, widoczny jęzor lodowca. W tym punkcie spotykamy wesołą grupę Anglików, z którymi wymieniamy się sesją foto. Gdy przeglądam zdjęcia czy są ok, w aparacie widzę uśmiechniętego Anglika w kadrze. A to żartowniś! :)
Wspinamy się dalej, nie ma lekko. Po jakimś czasie, dodam sporym, Mira oznajmia, że tu siada i dalej nie idzie. Nie chce się zmaltretować przed wędrówką na Trolltungę. Stąd też widzi dobrze lodowiec i to wystarczy. Ustalamy zatem, że się rozdzielamy. Carlos, jako najszybszy idzie sam do lodowca, ja za nim nieco wolniej, ale także w przyśpieszeniu, jedynie do plateau, skąd widać dobrze jęzor lodowca.
Schodzimy tym samym szlakiem, więc po drodze będziemy się razem zbierać ;) Pędzę jednak, żeby Mira nie zmarzła w miejscu, w którym postanowiła zaczekać.
Po wielu podciągnięciach, wychodzę wreszcie na płaskowyż pod lodowcem Buerbreen. Drogę do niego przedziela rwący potok, ale dojście zapewnia ruchoma kładka. To wiem, dopiero z relacji Carlosa, który tam doszedł. Ja jednak ograniczam się do krótkiej sesji foto przed potokiem. Zdjęcia robimy sobie nawzajem z parą młodych Niemców. Pod słońce nie mogę dostrzec jak wysoko jest Carlos. Ale jest magia tego miejsca...
Buerbreen to odgałęzienie dużego lodowca Folgefonna. Małe ramię lodowcowe sięga doliny Buerdalen, ok. 6 km od Oddy. Lodowiec podzielony jest na dwie części, po dwóch stronach szczytu górskiego i wody obu, wpływają do rzeki Jordalselva, która z kolei wpływa do jeziora Sandvevatnet.
Na sam lodowiec możliwe są wejścia, ale jedynie z przewodnikiem. Tu wymagana jest już sprawność, umiejętność wspinaczkowa po lodzie oraz specjalistyczny sprzęt.

Zaczynam schodzenie. Staram się być szybka, ale śliskie kamienie tego nie ułatwiają. Myślę wciąż o Mirze, bo czas dla nas obu inaczej się odmierza. Jest też popołudnie, więc słońce powoli będzie się obniżało. Dochodzę do miejsca, gdzie widziałyśmy się ostatni raz. Miry nie ma. Ok, myślę sobie, pewnie trochę zmarzła i schodzi w dół. W końcu Ją dogonię. Ale z każdym krokiem w dół, pojawia się natrętna myśl, że może Mira skoczyła na chwilkę w krzaczki, a ja w tym samym momencie przeszłam niezauważona. I gdy wróci w to samo miejsce, będzie dalej tam czekać... A ja już na dole... Zaczynam się troszkę niepokoić, bo pędzę w dół, a Miry wciąż nie widzę. Komórki oczywiście w takich momentach nie mają zasięgu. Złośliwe... Słyszę, jak za mną ktoś zbiega. Odwracam się, a to Carlos. Fajosko. Mówi mi, że widział mnie przy potoku. A ja pytam, czy widział po drodze Mirę. Carlos odpowiada, że myślał, że jest ze mną. Ustalamy, że Carlos popędzi w dół i zobaczy czy Mira jest przy parkingu. Jeśli jest, zostanie z nią i zaczekają na mnie, a jeśli nie ma, to wróci. Perspektywa ponownej wspinaczki mało radosna, ale w końcu chodzi o naszą Mirę.

Idę znów sama, a gdy dochodzę do bramki, widzę krowę (to jednak chyba był byczek) po tej samej stronie bramki. Stoi i czeka, aż ktoś mu otworzy. Mam dylemat, czy powinnam go przepuścić przez bramkę. W końcu one po to są, by zwierzęta nie przechodziły na szlak. Ale on już jest na szlaku! I patrzy na mnie... Nie wiem z której strony przyszedł. Postanawiam zostawić go za bramką, właściciel na pewno go znajdzie.
Idę już prosto na parking. Z daleka widzę Mirę i Carlosa siedzących przy ławie na parkingu. Czuję ulgę. Jest tak, jak myślałam, zimno swoje zrobiło, dlatego Mircia postanowiła schodzić. W końcu wiedzieliśmy, że innej drogi nie ma i na pewno się zobaczymy. Siedzimy jeszcze chwilę wcinając resztę kabanosów. To była prawdziwa wyrypka górska. Każdy na swój sposób zadowolony i usatysfakcjonowany. Każdy doszedł do swojego miejsca. Nawet słońce stanęło na wysokości zadania.
Wracamy już prostą drogą do naszego kempingu. Nogi trochę bolą, ale grunt, że jest radość.

Na kempingu oczywiście najpierw obiadokolacja z tego, co pod ręką w plecaku i zasłużony odpoczynek. Siedzimy pod wiatą i rozmawiamy. Carlos postanawia jutro pojechać w jeszcze jedno miejsce w okolice Sundal, a my we dwie z samego rana w drogę na Trolltungę. Czeka nas jeszcze przepakowanie plecaków. Dogadujemy się z naszą Polką na recepcji, że małe plecaki zostawimy w suszarni, skąd przeniesie je do kantorka. Odbierzemy w dniu następnym, jako, że mamy zamiar zanocować w górach. Zawsze to mniejszy ciężar do niesienia. Ale musimy zastanowić się, co zabrać ze sobą, a co zostawić. Rano, bez śniadania i zbędnego marudzenia musimy zwinąć namiot. Logistyka musi być dobrze opracowana.
Dzięki miłej Rodaczce (nie pamiętam, jak miała na imię, Ola?) na recepcji, udaje się nam zabukować autobusy do parkingu P2 Skjeggedal i z powrotem w dniu następnym. Ułatwi to nasz start, bo autobus podjedzie pod bramę kempingu. Zbierze ludzi i w drogę. Dla nas układ doskonały.
Najedzeni, spakowani, usatysfakcjonowani tym dniem wpełzamy do naszych śpiworów.
Odnotowuję, że ktoś z wielkim, jak apartamentowiec namiotem, rozbił się tuż obok nas i jakby nieco wysunął przed szereg, przez co zasłonił pełen widok na jezioro. No ma szczęście, że jutro z rana nas tu już nie będzie.
Obawiam się płaczu maleńkiego dziecka, dobiegającego z namiotu z drugiej strony. Na szczęście dziecinka zasypia zanim i ja zamykam oczy. Mnie nikt nie utula, z wyjątkiem śpiworka. Jutro idę spełnić swoje wielkie marzenie! Marzenia senne urywają mi świadomość, zatem dobranoc!
Ciąg dalszy nastąpi...