Norwegia po raz pierwszy,
czyli nie
chwal dnia
przed zachodem słońca…
DZIEŃ 6: Piątek 1 września 2017r.
Po
ekscytującym dniu, spędzonym w Oslo, ten dzień miał być spokojny. Plany,
planami, ale wiadomo, jak to u mnie. Nie zawsze wychodzi…
Wstajemy z
samego rana. Grażka szykuje się na szkolenie, ja szykuję się do odwiedzin
miasta, które zobaczyłam tylko raz, jadąc z nią z lotniska. A że było ciemno,
to niewiele widziałam.
Pogoda dziś
jak żyleta, czy to nie mogło tak być wczoraj? Nie mogło.
Wysiadam na
czymś, co przypomina dworzec autobusowy. Jestem właśnie w Sandefjord, w mieście
leżącym w okręgu Vestfold. Miasto to odwiedzają często Polacy, którzy,
wykorzystując tanie linie lotnicze, przyjeżdżają tu nawet na jeden dzień,
bowiem niedaleko stąd znajduje się lotnisko Sandefjord – Torp.
Pierwsze swe
kroki kieruję do kościoła. To neogotycka świątynia z 1900 r. Ale oczywiście –
to już chyba taka tradycja – kościół jest zamknięty.
Wobec tego z
ulicy Kirkegata skręcam w lewo w Kongens gate, która doprowadza mnie do
przyjemnego skwerku – Byparken. Niewątpliwie jest to dobre miejsce do
odpoczynku. Brak zgiełku, choć ludzi trochę jest. Obok pomnika „Matka i Dziecko” Arne Durbana, który przedstawia matczyną miłość, dzieci mają plener
malarski. Przy skwerku
znajdują się budynki, z początku XX w.,
w których zdaje się, dawniej mieścił się bank, a teraz po prostu butiki.
Chłonę
chwilę klimat miejsca i ruszam dalej, w kierunku placu z fontanną – Chr. Hvidts
Plass, obok którego znajduje się kościół katolicki pod wezwaniem św. Jana
Chrzciciela. Oczywiście zamknięty – a jakże!
Niezrażona tym faktem przemierzam nieśpiesznie ulicę Kongens gate i skręcam w prawo, w Museumsgata. Jak łatwo się domyślić, chcę zobaczyć muzeum przyrodnicze.
Niezrażona tym faktem przemierzam nieśpiesznie ulicę Kongens gate i skręcam w prawo, w Museumsgata. Jak łatwo się domyślić, chcę zobaczyć muzeum przyrodnicze.
Hvalfangstmuseet
zostało otwarte w 1917 r. To jedyne w Europie muzeum wielorybnicze. Nie jest
duże, zwiedzających można policzyć na palcach jednej ręki. Cóż się dziwić,
dzień roboczy przecież. Tym lepiej dla
mnie.
Muzeum to specjalizuje się w zakresie wielorybów. Już na dzień dobry wita nas wielki waleń, wiszący u sufitu. Wystawa obejmuje też inne zwierzęta i ptaki, zamieszkujące tereny arktyczne. Całkiem miłe i sympatyczne miejsce, zważywszy na temat, którego dotyczy.
Muzeum to specjalizuje się w zakresie wielorybów. Już na dzień dobry wita nas wielki waleń, wiszący u sufitu. Wystawa obejmuje też inne zwierzęta i ptaki, zamieszkujące tereny arktyczne. Całkiem miłe i sympatyczne miejsce, zważywszy na temat, którego dotyczy.
Świetna tablica informacyjna: Język wieloryba waży tyle, co słoń, serce co duży samochód, a w naczyniach krwionośnych może zmieścić się człowiek, bo są tak szerokie. Czy wiedziałeś, że niebieski wieloryb jest najgłośniejszym zwierzęciem na ziemi? Jego wołanie może osiągnąć skalę 186-188 decybeli i więcej. Na szczęście wytwarza on dźwięki, których ludzkie ucho nie może usłyszeć. 130 decybeli to limit, jaki może tolerować nasze ucho.
Po wyjściu
zachwycam się fajnymi, kolorowymi muralami na budynkach. Bo, choć zabudowa
Sandefjordu nie zachwyca i nie jest jakoś specjalnie wybitna , to trzeba
przyznać, że potrafi malunkami przyciągnąć wzrok. Moja interpretacja murali...
Jedną z
najładniejszych ulic miasta jest Bjerggata. To przy niej przycupnęły piękne,
białe, drewniane domki z końca XIX w. Nie odmawiam sobie przyjemności
pospacerowania tą uliczką. Jest cicho i spokojnie.
Zabytkową zabudowę ulicy psuje wieżowiec hotelu na końcu. Zaburza to moje poczucie estetyki. Łapię się na tym, że im domek mniejszy, tym dla mnie przytulniejszy. Chętnie zostałabym szczęśliwą posiadaczką takiego domku. Zaczynam przekonywać się do białego J.
Nagle w oczy rzuca mi się czerwona literka „T”. Ha, dobrze wiem, co ona znaczy. Stoję na początku szlaku, który zaprowadzi mnie na punkt widokowy Preståsen. Początkowo pokonuję liczne schody. Drzewa dają cień, choć słońce wcale nie pali mocno. Powoli dochodzę do ławek, a potem do skał, między którymi znajduje się punkt widokowy na miasto oraz zatokę, przy której skupia się życie.
Zabytkową zabudowę ulicy psuje wieżowiec hotelu na końcu. Zaburza to moje poczucie estetyki. Łapię się na tym, że im domek mniejszy, tym dla mnie przytulniejszy. Chętnie zostałabym szczęśliwą posiadaczką takiego domku. Zaczynam przekonywać się do białego J.
Nagle w oczy rzuca mi się czerwona literka „T”. Ha, dobrze wiem, co ona znaczy. Stoję na początku szlaku, który zaprowadzi mnie na punkt widokowy Preståsen. Początkowo pokonuję liczne schody. Drzewa dają cień, choć słońce wcale nie pali mocno. Powoli dochodzę do ławek, a potem do skał, między którymi znajduje się punkt widokowy na miasto oraz zatokę, przy której skupia się życie.
Sandefjord
to młode miasto, powstałe w okresie wielkiego boomu na polowania na wieloryby. Obecnie
to miejsce, z którego wypływają promy, które łączą Norwegię ze szwedzkim
Strömstad.
Sandefjord - widok z Preståsen w stronę stacji kolejowej i dworca autobusowego. Po środku wieża kościoła.
Nogi same
niosą mnie po wzgórzu i tym samym trafiam w absolutnie urokliwe miejsce. Po
środku parku odnajduję Brydedammen, dawną naturalną tamę z 1884 r., która miała
za zadanie wytwarzać zimą lód do cięcia go i eksportowania za granicę. Dziś
jest po prostu stawem, po którym pływają kaczki.
Siadam pod jedną z wiat. To dobre miejsce, żebym odpoczęła i zjadła drugie śniadanie.
Delektuję się chwilą. Co jakiś czas przebiega, obok ścieżką, jakiś biegacz.
Jest tak przyjemnie… Dzisiejszy dzień ma być takim leniwym. I jest!
Powoli
schodzę leśnym terenem w dół, ponownie na Bjerggatę. Znów cieszę oczy tymi
malutkimi, białymi domkami. Stąd mam już dwa kroki do przystani i portu.
Śliczny i całkiem zgrabny domeczek... Nie pogniewałabym się za taki :) I te zielone drzwi.... Ach...
Tu
zdecydowanie rządzą knajpki. Ale wśród nich odnajduję Bryggekapellet, czyli
pływający kościół, uważany za jedyny w Europie. W zasadzie to kaplica, która
może pomieścić ok. 30 osób. W sezonie letnim czynna jest ponoć codziennie, a
przez resztę roku, tylko raz w miesiącu, podczas mszy. Jednak teraz mogę ją
obejrzeć tylko z zewnątrz, natomiast do środka zaglądam jedynie przez okienko.
Pomnik przekupki - czyżby w hołdzie kobiet, które, by przeżyć, musiały sprzedawać to, co złowili na morzu mężowie?
A potem idę
na jeden z pomostów na przystani, gdzie zacumował pewien statek. Pomalowany na
szaro budzi moje pierwsze skojarzenie z marynarką wojenną. Nic bardziej
mylnego. To „Southern Actor”, czyli „Południowy Aktor” – była łódź do chwytania
wielorybów, a obecnie okręt – muzeum. Statek został zbudowany w 1950 r. dla
wielorybniczej firmy Christian Salvesen w Szkocji. Jej pracownikami było wielu
Norwegów, głównie z okręgu Vestfold. Po sprzedaży, jednostka trafiła do
Norwegii i dziś jest okrętem – muzeum, z siedzibą w Sandefjord. W 1995 r.
przeszedł gruntowny remont i może być czarterowany na wycieczki.
Tuż obok
znajduje się cargo dla promów Color Line. Idę na pomost i siadam na ławce.
Przez dobrych kilka chwil obserwuję załadunek samochodów na prom. Myśli kołaczą
się po głowie, z których zawsze wybija się jedna: jak to jest skonstruowane, że
nie zatonie? Syrena okrętowa wyrywa mnie z zamyślenia. Po chwili prom odpływa z
otwartą „paszczą”, która powoli się zamyka. Mam nadzieję, że w czasie tych
manewrów żaden samochód nie stoczy się do fiordu…
Z nadbrzeża
mam już blisko, by stanąć pod najbardziej znanym pomnikiem w Sandefjord.
To Hvalfangstmonumentet – pomnik wielorybników. Powstał w 1961 r. dla uczczenia
tych, co przecierali szlaki w branży wielorybniczej w XIX w. Pomnik,
zaprojektowany przez Knuta Steena, składa się z grupy rybaków w otwartej łodzi,
nad ogonem wieloryba. Wokół niego, w okręgu tryskają fontanny.
Obchodzę pomnik dookoła i wolnym krokiem kieruję się
ulicą Jernbanealleen na rynek.
Jak już się
przekonałam, rynki w miastach nie należą do kategorii „Wow”. Ot, zwykłe place.
I tu nie inaczej. Domy wokół, jakby przypadkowo postawione, ani spójne
kolorystycznie, ani architektonicznie.
I stojący, po środku niemalże, budynek, z dumną tabliczką, informującą, że to toaleta. Bardzo dobrze. Jakby mi się przydała. Podchodzę bliżej – no jasne, toaleta na monety. Wyszperane korony wrzucam jedną dziurką, drugą wypadają. Myślę sobie, coś robię nie tak, jestem w ukrytej kamerze, zaraz ktoś podbiegnie i powie – mamy cię! Zamiast tego podjeżdża trzech chłopców na rowerach i informują mnie, że ta toaleta jest zepsuta. No super, myślę sobie. Ale chłopcy widać biorą na siebie obowiązek gospodarza tego miejsca i uprzejmie wskazują mi McDonald’s. Pędzę zatem do krainy hamburgerów i od razu wpadam do toalety dla niepełnosprawnych, gdyż ponieważ takowa jest najbliżej wejścia. Z chwilą, gdy przekraczam próg, słyszę, jak drzwi się za mną zamykają z łoskotem. Zatrzasnęliście się kiedyś w toalecie? Mnie właśnie to spotyka. Biorę za klamkę, drzwi nie chcą się otworzyć. Próbuję przekręcić zamek pod klamką. Nic z tego. Napieram na te drzwi i myślę, jak niby miałby się stąd wydostać niepełnosprawny. Okna nie ma. Zaczyna być duszno. Myślę, dobra, zaraz mnie ktoś tu znajdzie, bo przecież co ileś tam kontrolują stan toalet. Patrzę na rozpiskę, a tu dwa wpisy, jeden w lipcu, drugi w sierpniu… mamy 1 września. Nie jest dobrze. Zaczynam pukać w drzwi i prosić o otwarcie. Moje działania wydają mi się jednakowoż tyle absurdalne, co śmieszne… Bo jak ja pukam, to równie dobrze ktoś też może zapukać dla śmiechu i sobie pójść. Zaczynam więc, walić w drzwi, jednocześnie majstrując przy klamce. Wreszcie jakaś litościwa dusza otwiera mi drzwi z zewnątrz kluczem. Pracownik tłumaczy mi, że trzeba było tym zamkiem pod klamką przekręcić w drugą stronę. Norweska logika – żeby otworzyć, trzeba zamknąć. Niebywałe! No nie wpadłam na tak proste rozwiązanie. W duszy śmieję się sama z siebie, ale wyskakuję na dwór, bo w zamkniętym pomieszczeniu zaczęło brakować powietrza. Teraz mam awersję do toalet na wszelkiego rodzaju szyfry, przyciski itp. J
Upojona nagłą wolnością, postanawiam wrócić do domu. Myślę, że może wysiądę na jednym przystanku i zrobię sobie spacer na plażę, o której mówiła mi wcześniej Grażka. Tak, to będzie ładny koniec dnia. Miał być leniwie spędzony i tak będzie. Jeszcze nie wiem, że ten dzień skończy się ekscytująco i zupełnie nieoczekiwanie.
Gmina Sandefjord i herb miasta do 2017r. Zaprojektował go Andreas Bloch. Przedstawia on statek wikingów jako symbol statku Gokstad, który został znaleziony w Sandefjord oraz wieloryba jako symbolu miasta, które słynęło jako główny port wielorybniczy.
Rynek miasta, choć właściwie to tylko plac i nie stanowi historycznego centrum miasta, które jest młode
I stojący, po środku niemalże, budynek, z dumną tabliczką, informującą, że to toaleta. Bardzo dobrze. Jakby mi się przydała. Podchodzę bliżej – no jasne, toaleta na monety. Wyszperane korony wrzucam jedną dziurką, drugą wypadają. Myślę sobie, coś robię nie tak, jestem w ukrytej kamerze, zaraz ktoś podbiegnie i powie – mamy cię! Zamiast tego podjeżdża trzech chłopców na rowerach i informują mnie, że ta toaleta jest zepsuta. No super, myślę sobie. Ale chłopcy widać biorą na siebie obowiązek gospodarza tego miejsca i uprzejmie wskazują mi McDonald’s. Pędzę zatem do krainy hamburgerów i od razu wpadam do toalety dla niepełnosprawnych, gdyż ponieważ takowa jest najbliżej wejścia. Z chwilą, gdy przekraczam próg, słyszę, jak drzwi się za mną zamykają z łoskotem. Zatrzasnęliście się kiedyś w toalecie? Mnie właśnie to spotyka. Biorę za klamkę, drzwi nie chcą się otworzyć. Próbuję przekręcić zamek pod klamką. Nic z tego. Napieram na te drzwi i myślę, jak niby miałby się stąd wydostać niepełnosprawny. Okna nie ma. Zaczyna być duszno. Myślę, dobra, zaraz mnie ktoś tu znajdzie, bo przecież co ileś tam kontrolują stan toalet. Patrzę na rozpiskę, a tu dwa wpisy, jeden w lipcu, drugi w sierpniu… mamy 1 września. Nie jest dobrze. Zaczynam pukać w drzwi i prosić o otwarcie. Moje działania wydają mi się jednakowoż tyle absurdalne, co śmieszne… Bo jak ja pukam, to równie dobrze ktoś też może zapukać dla śmiechu i sobie pójść. Zaczynam więc, walić w drzwi, jednocześnie majstrując przy klamce. Wreszcie jakaś litościwa dusza otwiera mi drzwi z zewnątrz kluczem. Pracownik tłumaczy mi, że trzeba było tym zamkiem pod klamką przekręcić w drugą stronę. Norweska logika – żeby otworzyć, trzeba zamknąć. Niebywałe! No nie wpadłam na tak proste rozwiązanie. W duszy śmieję się sama z siebie, ale wyskakuję na dwór, bo w zamkniętym pomieszczeniu zaczęło brakować powietrza. Teraz mam awersję do toalet na wszelkiego rodzaju szyfry, przyciski itp. J
Upojona nagłą wolnością, postanawiam wrócić do domu. Myślę, że może wysiądę na jednym przystanku i zrobię sobie spacer na plażę, o której mówiła mi wcześniej Grażka. Tak, to będzie ładny koniec dnia. Miał być leniwie spędzony i tak będzie. Jeszcze nie wiem, że ten dzień skończy się ekscytująco i zupełnie nieoczekiwanie.
Wracam na
dworzec autobusowy. Czekam chwilę na autobus do Larvik. Kiedy podjeżdża,
wsiadam do niego i kontaktuję się z Grażynką. Śmieszna sprawa, bo idąc na tył
autobusu, nie zauważam Grażki, siedzącej z przodu J A Ona, pochłonięta
pisaniem do mnie, także nie zwraca uwagi na przechodzących ludzi J Wreszcie
ustalamy w jakim autobusie siedzimy i
wybuchamy śmiechem, odnajdując się wzrokowo. Co za dzień… No to razem wrócimy
do domu.
Graża
informuje mnie, że Jej Znajomy zaprasza nas na wieczorną przejażdżkę łódką.
Zgadzam się, choć nie bez cienia niepokoju. W końcu duża woda mnie przeraża,
nie umiem pływać. Ale coś w środku mówi mi „nie bój się głupia!” Decyzja
podjęta, zatrzasnęła się jak te drzwi w toalecie J.
Wracamy do
domu zjeść obiad i przygotować prowiant na wycieczkę.
Pod wieczór
podjeżdżamy do małej przystani.
Czekamy aż znajomi Znajomego ubiorą się w skafandry do nurkowania głębinowego. Razem pakujemy się na motorowy ponton. Mój strach przed wodą i szybkością tego środka transportu mógłby mnie sparaliżować, ale nakazuję sobie w duchu wyluzować się, co też czynię przybierając szeroki uśmiech na twarzy i jednocześnie podskakując wraz z całym pontonem na falach. Naszym celem jest wyspa Svenner, na której działa latarnia morska.
Czekamy aż znajomi Znajomego ubiorą się w skafandry do nurkowania głębinowego. Razem pakujemy się na motorowy ponton. Mój strach przed wodą i szybkością tego środka transportu mógłby mnie sparaliżować, ale nakazuję sobie w duchu wyluzować się, co też czynię przybierając szeroki uśmiech na twarzy i jednocześnie podskakując wraz z całym pontonem na falach. Naszym celem jest wyspa Svenner, na której działa latarnia morska.
Właściwie to
Svenner jest archipelagiem, znajdującym się poza ujściem fiordu Larvikfjorden.
Mniejsze wysepki Bølene, Strømsundholmen i Ferjeholmen w 2009 r. zostały uznane
jako rezerwaty ptactwa. Na wyspie Korpekollen zaś postawiono w 1874 r.
latarnię, która działa do dziś.
No to
poczuję się jak stary człowiek i morze… Co ja mówię, jaki stary? jaki stary? Starający
się chyba… Wczuwając się w rolę latarnika, wysiadamy z pontonu razem z Grażką,
by pozostać tu na kilka godzin. Panowie w tym czasie zejdą ileś tam metrów w głębinę,
do jakiegoś bliżej nieokreślonego wraku statku. Przezornie pytam, czy spisali
testament, co wywołuje u nich salwę śmiechu.
Wyspy
Svenner odkryto w lutym 1935 r., dzięki norweskiej wyprawie, dowodzonej przez
kapitana Klariusa Mikkelsena. To znaczy, wyspy istniały i były znane już
wcześniej, ale wtedy świat się o nich dowiedział. Mikkelsen zapisał dwie główne
wyspy w grupie i zastosował nazwę Svenner dla wszystkich wysp w pobliżu Sandefjord
w Norwegii. Dopiero w 1936-37 cała grupa wysp została szczegółowo opisana przez
Ekspedycję Larsa Christensena, a to dzięki zdjęciom lotniczym.
Teraz ja
przemierzam skały, by delektować się widokami. W małej zatoczce zacumowały
jachty i łódki. Zaciszne miejsce, by na chwilę pobyć tu z dala od pośpiesznego
życia w mieście. Dzień chyli się ku końcowi, więc odpalane są grille.
Idziemy na
drugą stronę skał. Tam oglądamy piękny spektakl na niebie.
Zachód słońca jest wspaniały. Cisza miejsca, wewnętrzny spokój, jaki mnie ogarnia, a także malowniczość wyspy sprawiają, że czuję lekki smutek. To mój ostatni wieczór w Norwegii. Jutro, o tej porze, będę leciała do Polski. Nawet fakt, że pojutrze będę już w Zakopanem, nie przynosi radości. Tyle tu zobaczyłam! Póki co patrzę na kolory nieba i skał, na falującą wodę i przelatujące ptaki.
Zachód słońca jest wspaniały. Cisza miejsca, wewnętrzny spokój, jaki mnie ogarnia, a także malowniczość wyspy sprawiają, że czuję lekki smutek. To mój ostatni wieczór w Norwegii. Jutro, o tej porze, będę leciała do Polski. Nawet fakt, że pojutrze będę już w Zakopanem, nie przynosi radości. Tyle tu zobaczyłam! Póki co patrzę na kolory nieba i skał, na falującą wodę i przelatujące ptaki.
Wracamy pod
latarnię, zanim się całkiem ściemni. Kiedy latarnia rzuca światło marynarzom na
statkach, przypominam sobie film i książkę „Światło między oceanami”. Z tą
różnicą, że nie jestem na bezludnej wyspie.
Siadamy z Grażką przy ławie. Powoli ubieramy się w cieplejsze ubranie, wypijamy też ciepłą herbatę z termosu. Czekamy na transport na stały ląd. Czas wypełniają nam rozmowy, śmiech, ploteczki. Nie wiadomo kiedy i możemy oglądać rozgwieżdżone niebo i Drogę Mleczną. Pierwszy raz widzę gwiazdy na pełnym morzu, z dala od świateł metropolii. Jest pięknie, tylko trochę wieje zimny wiatr. Jakaś Norweżka pyta nas, czy wszystko u nas ok., a potem częstuje nas jakąś małą kanapeczką. Miłe i urocze J Woda delikatnie rozbija się o skały. Jej szum uspokaja. Zastanawiam się, czy w razie czego, kamizelka, którą na siebie włożę, da mi poczucie bezpieczeństwa, by przepłynąć swobodnie między skałami.
Światło latarni to pulsujące znaki, powtarzające się regularnie. Gdyby to był obrotowy snop światła, byłoby bardziej romantycznie :)
Siadamy z Grażką przy ławie. Powoli ubieramy się w cieplejsze ubranie, wypijamy też ciepłą herbatę z termosu. Czekamy na transport na stały ląd. Czas wypełniają nam rozmowy, śmiech, ploteczki. Nie wiadomo kiedy i możemy oglądać rozgwieżdżone niebo i Drogę Mleczną. Pierwszy raz widzę gwiazdy na pełnym morzu, z dala od świateł metropolii. Jest pięknie, tylko trochę wieje zimny wiatr. Jakaś Norweżka pyta nas, czy wszystko u nas ok., a potem częstuje nas jakąś małą kanapeczką. Miłe i urocze J Woda delikatnie rozbija się o skały. Jej szum uspokaja. Zastanawiam się, czy w razie czego, kamizelka, którą na siebie włożę, da mi poczucie bezpieczeństwa, by przepłynąć swobodnie między skałami.
Wreszcie
wracają nurkowie. Nieco zziębnięte pakujemy się znów na ponton. W czasie rejsu
patrzę w niebo. Jak na złość, nie spada żadna gwiazda. Trudno i tak mam jedno
marzenie na tę chwilę – dotrzeć w jednym kawałku na stały ląd jako żywy twór.
Kapitan, czyli Znajomy, korzystając z nawigacji morskiej, bezpiecznie
doprowadza nas do celu podróży. Chwila rozmowy i znów siedzimy w samochodzie.
Pędzimy do domu. A tam, zamiast iść spać, wszak dochodzi północ, dopada nas
głupawka. Dzień kończymy drinkiem i rozmowami. Grubo po pierwszej w nocy
orientuję się, że właśnie oglądam film o jakiejś katastrofie lotniczej (hello,
jutro będę lecieć samolotem), w dodatku, po norwesku! I co jeszcze dziwniejsze,
wiele z tego rozumiem! Chyba czas najwyższy iść spać, bo coś zaczyna mi się
dziać z mózgiem J.
Cały dzień,
z założenia leniwy i bez jakiś szczególnych doznań, okazał się być ekscytującym
i radosnym. Po raz kolejny przekonałam się, by nie chwalić dnia przed zachodem
słońca. Zwłaszcza takim zachodem, jak na wyspie Svenner J.
Oj, ciężko
będzie jutro wyjeżdżać. Ale przecież, to jeszcze nie koniec mojej norweskiej
przygody…
C.d.n. …
Ale Duśka ekscytująca wycieczka. Przeczytałam Twoją relację jednym tchem. Zdjęcia super.
OdpowiedzUsuńHistorii z WC - nie zazdroszczę, ale kiedyś opowiem Ci o mojej, też ciekawa
Ciągle marzę o Norwegii, może kiedyś...
Moc buziaków!!!
Heh, te toalety.... :) A Norwegia mnie wciągnęła. Serio. Ja się stale zachwycam, ale pół roku temu przeszłam samą siebie ;) I chcę jeszcze i jeszcze... Na szczęście coś zostało do opisywania i dzięki temu mogę znów tam powracać myślami. Ściskam! :)
UsuńNo no piękna wyprawa, mnóstwo ciekawostek. Norwegia jest architektoniczną pustynią, jak się widzialo jedno miasto, to tak jak by wszystkie, jak się poznało jeden dom,to też tak jak by wszystkie.
OdpowiedzUsuńTe domki mają fajną konstrukcję. Drewniany szkielet, wypełniony wełną mineralną (dziś, onegdaj używali innych materiałów), szalowany z zewnątrz i od wewnątrz deskami. Wybitnie efektywne energetycznie, a przy tym proste i estetyczne, choć dalekie od artyzmu południa Europy.
Wiesz, myślę, że to może dlatego, że Norwegia tak długo była pod wpływami innych państw, że nie wykształciła swojego typowego stylu. Bo przecież drewniane domki są i w Szwecji i w Danii i w Finlandii, słowem to cała Skandynawia. Ale mimo to, bardzo mi się podobają i w każdym miejscu się nimi zachwycałam. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńŁadny post, jak zawsze u Ciebie opisany bardzo drobiazgowo. Te domki rzeczywiście prezentują się bardzo ładnie. Zwróciłem uwagę na jednakowe dachówki, to chyba jakiś wymóg, by domki były w jednym stylu i kolorystyce. Wieczór miałaś fascynujący, z pięknym zachodem słońca. Jak zwykle w takich przypadkach żal odjeżdżać, ale przecież już niedługo kolejne wycieczki i kolejne miejsca do zobaczenia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
A nie wiem, czy to taki wymóg, czy dawniej tylko jeden kolor był dostępny. Te domki są z końca XIX w. Zawsze żal mi wyjeżdżać z miejsc miłych, ale wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć ;) A plany są, oj są... Pozdrawiam :)
UsuńNorwegię mam dopiero w planach, na kolejne lata, więc bardzo chętnie przeczytałam tekst i zobaczyłam zdjęcia. Wszystko bardzo mi się podobało. Jestem ciekawa dalszej opowieści o Norwegii.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Będzie, będzie ciąg dalszy :) A Norwegię warto odwiedzić, choć na chwilę. Mnie wciągnęła ;) Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńDziękuję za wspaniały wpis! Wybieram się właśnie do Sandefjord na jeden dzień i Twój wpis to pierwszy sensowny, który znalazłam w internecie! :)
OdpowiedzUsuńWitaj! Bardzo mi miło. To znaczy, że moja praca ma sens. Mam nadzieję, że przywieziesz z Sandefjord pozytywne wspomnienia, czego życzę z całego serducha. Pozdrawiam serdecznie 😊
Usuń