Norwegia po raz drugi,
czyli los bywa przewrotny i zabawny,
a reniferów jak nie było, tak nie było…
Minęły dwa miesiące, odkąd wróciłam z Norwegii. Mentalnie
wciąż w niej byłam, wspominając wszystkie dobre rzeczy, które mi się
przytrafiły i czując ogromną wdzięczność dla Grażki, u której mogłam się
zatrzymać. W Warszawie robiło się buro i ponuro, zbliżał się listopad, czyli
najgorsze miesiące w roku, kiedy zamiast polskiej, złotej jesieni, mieniącej
się barwami na liściach, pogoda nam serwuje wilgoć, zimno, wiatr i co tam jej
wpadnie jeszcze do głowy. I wtedy nieoczekiwanie dostałam znów dar od życia. A
konkretnie zaproszenie od Znajomego do Norwegii, tyle, że tym razem w zupełnie
inne miejsce. Dziwnym zrządzeniem losu, planując urlop w styczniu poprzedniego
roku, podałam, że chcę mieć kilka dni wolnego w listopadzie. Zamierzałam na
spokojnie wybrać się do Bliskich na cmentarze. Tymczasem 1 listopada siedziałam
w samolocie lecącym na międzynarodowe lotnisko Oslo Gardermoen. Szarówka
Warszawy miała zostać w tyle. I została, bo na miejscu zastałam już prawie
zimę.
Już tego samego dnia, po przylocie i szybkim obiedzie,
wystartowaliśmy w kierunku parku narodowego Rondane Nasjonalpark. Ponieważ
założyliśmy sobie zdobycie jednej góry, osiągnięcie maksymalnej wysokości, do
jakiej mógł podjechać samochód, było dla nas sporym ułatwieniem. Już sam
podjazd pod górę jakieś 13 km, zakolami drogi, w zupełnych ciemnościach, gdzie
otoczyła nas ciasno mgła, a podłoże im wyżej, tym stawało się bardziej śliskie
i białe, było nie lada wyzwaniem. Przyznam, że miałam duszę na ramieniu. Duży szacunek dla Znajomego za stalowe nerwy i umiejętności trzymania w ryzach samochodu. Z ulgą
przyjęłam fakt dotarcia pod górski hotel, w którym zamierzaliśmy zanocować
przed wyruszeniem na podbój góry.
Poranek w Mysusæter powitał nas niebieskim niebem i słońcem.
Przy śniadaniu uświadomiłam sobie, że oto jestem drugi raz w Norwegii, czego
przecież nie mogłam sobie zaplanować wcześniej i że za moment znów zacznę
wizytę od gór J Miłe
uczucie rozlało się jak ciepła herbata, którą w siebie wlewałam. I tu pojawiło
się kluczowe słowo: ciepło. Przy takiej temperaturze, jaka panowała na
zewnątrz, każdy zdrowo myślący człowiek siedziałby w hotelu i grzał się przy
trzaskającym kominku. A tymczasem my, uzbrojeni w ciepłe ciuchy wyruszyliśmy w
kierunku surowego pustkowia, na którym nie było żywej duszy. I nawet tu, na tym
pustkowiu odnalazłam cudowny świat…
Rondane
Nasjonalpark to najstarszy park narodowy w Norwegii. Powstał 21 grudnia 1962 r.
To tu znajduje się dziesięć szczytów o wysokości powyżej 2000 m n.p.m.
Najwyższym szczytem jest Rondslottet (2178 n n.p.m.) z 700 m ścianą, stanowiącą
najwyższą przepaść w Rondane.
Park jest siedliskiem stad dzikich reniferów (no taki pech, że akurat żaden się nie napatoczył), a także lisów górskich, małych gryzoni, orłów i kruków (te też pochowały się przed nami). Obszar parku zajmuje teraz 963 km² i mieści się w regionach Oppland i Hedmark. Po drugiej stronie drogi krajowej znajduje się inny park – największy w Norwegii – Jotunheimen, z najwyższym szczytem nie tylko Norwegii ale i Europy Północnej. Nazwa tego parku obiła mi się o uszy, przy okazji czytania biografii Wandy Rutkiewicz, jako, że nasza himalaistka kilkukrotnie wspinała się w górach Norwegii, właśnie w Jotunheimen. A w 1968 r. Wandzia (wówczas jeszcze Błaszkiewicz) razem z Haliną Krüger – Syrokomską przeszły razem, jako pierwsze kobiety, jedną z najtrudniejszych dróg na świecie, wschodni filar Trollryggenu (gdzie Rutkiewicz złamała nogę).
Park jest siedliskiem stad dzikich reniferów (no taki pech, że akurat żaden się nie napatoczył), a także lisów górskich, małych gryzoni, orłów i kruków (te też pochowały się przed nami). Obszar parku zajmuje teraz 963 km² i mieści się w regionach Oppland i Hedmark. Po drugiej stronie drogi krajowej znajduje się inny park – największy w Norwegii – Jotunheimen, z najwyższym szczytem nie tylko Norwegii ale i Europy Północnej. Nazwa tego parku obiła mi się o uszy, przy okazji czytania biografii Wandy Rutkiewicz, jako, że nasza himalaistka kilkukrotnie wspinała się w górach Norwegii, właśnie w Jotunheimen. A w 1968 r. Wandzia (wówczas jeszcze Błaszkiewicz) razem z Haliną Krüger – Syrokomską przeszły razem, jako pierwsze kobiety, jedną z najtrudniejszych dróg na świecie, wschodni filar Trollryggenu (gdzie Rutkiewicz złamała nogę).
Celem
założenia parku było przede wszystkim zachowanie dużego, ciągłego i wciąż
dziewiczego terytorium górskiego z ekosystemem wysokich gór oraz zapewnieniem spokoju
dzikim reniferom, dla których żółte porosty na skałach są pokarmem zimową porą.
Do tego dołączyła się ochrona siedlisk przyrodniczych, formy krajobrazu oraz
geologii terenu.
Tego dnia
nie było ani reniferów, ani orłów, ani nikogo, o kim można by powiedzieć – to
żyje! Z wyjątkiem takich dwojga, którzy na przekór zimnie, na przekór ślizgawki
na drodze, parli do przodu, niczym Rudy 102 pod Studziankami.
Droga niby
była prosta, w lato pokryta szutrem, teraz stanowiąca lodowisko, na którym
nogi same się rozjeżdżały. A kiedy schodziło się na bok, śnieg tylko z pozoru i
w niektórych miejscach był twardy. W pozostałych przypadkach wpadało się po
kolana w śnieżne zaspy. Taka rosyjska ruletka: przejdziesz – wpadniesz. Albo
leżysz na drodze. Powoli zaczęło to bardzo męczyć, ponieważ nie mieliśmy ze
sobą raków, co z pewnością ułatwiłoby nam wędrówkę. I gleba została zaliczona.
W takim stanie rzeczy zarządziliśmy jedynie spacer do schroniska. Skoro na prostej drodze męczyliśmy się z podłożem, to co byłoby po wejściu w stromizny i między kamienie… Woleliśmy nie ryzykować.
Droga szutrowa, która w lato jest całkiem przyjemna. W tle turystyczne hytty lub prywatne domki (nie jestem pewna)
Dobrej wycieczki! Życzy Państwowa Ochrona Przyrody :) I bardzo miłe jest to, że nie mając mapki, wiem, jakie szczyty mnie otaczają.
Pierwszy z prawej: Storonnden (2138 m n.p.m.), dalej Vinjeronden (2044 m n.p.m.) i w chmurach Rondeslottet (2178 m n.p.m.) Pierwszy z lewej: Verlrsmeden (2015 m n.p.m.)
W takim stanie rzeczy zarządziliśmy jedynie spacer do schroniska. Skoro na prostej drodze męczyliśmy się z podłożem, to co byłoby po wejściu w stromizny i między kamienie… Woleliśmy nie ryzykować.
Cisza i
pustka wokół rozsiały się jak dobre elfy. I jak zawsze miałam swoje sam na sam
z myślami. Przerywałam je jedynie na robienie zdjęć, bo w takich
okolicznościach przyrody nie można było ich nie robić. Góry jak magnes przyciągały
wzrok. I choć serce wyrywało się ku szczytom, to tym razem głos rozsądku
zdecydowanie zwyciężył.
Coś w rodzaju czortenu - miejsca, gdzie zostawia się złe moce przed wejściem do wsi, osady czy bazy. Jednak w Norwegii łatwiej myśleć, że kamienny kopiec, to zamieniony w kamień troll, który nie zdążył uciec przed promieniami słońca ;)
"Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba...", no może jeszcze bieli tych malowniczych szczytów
Od lewej: Verlesmeden (2015 m n.p.m.), potem fragment jeziora Rondvatnet i ostre zbocze Rondslottet (2178 m n.p.m.) w przybliżeniu
Od lewej: Verlesmeden (2015 m n.p.m.), potem fragment jeziora Rondvatnet i ostre zbocze Rondslottet (2178 m n.p.m.) widziane z drogi
Aż wreszcie
doszliśmy do zabudowań na końcu doliny rzeki o wdzięcznej nazwie „Ula”. Zresztą
jej szum słyszeliśmy prawie cały czas , podczas spaceru. Dopływa ona do jeziora
Rondvatnet, które ukazało się nam w swojej początkowej części.
Najbardziej popularny szlakowskaz - w tym miejscu można udać się albo na prawo, na najwyższe szczyty Rondane, albo w lewo na mniejsze, typu Veslesmeden (2015 mn.p.m.)
Zabudowania,
do których dotarliśmy, to schronisko Rondvassbu. Znajduje się ono na wysokości
1173 m n.p.m. Zostało zbudowane w 1903 r. przez Ola Gundersen Moen z Selsverket (ur. w 1863 r., zm. w 1951 r, w wieku 88 lat) i miało służyć jako prywatna przystań. Z biegiem lat pojawili się pierwsi turyści pukający i proszący o możliwość noclegu. Od 1929 r. należy do DNT, czyli Norweskiego
Stowarzyszenia Turystycznego. Dzięki bazie można wybrać się tu na całodniowe
wycieczki na pobliskie szczyty. W lato organizowane są rejsy statkiem na drugi
brzeg jeziora. A wieczorem można usiąść i podziwiając gwiazdy, napić się piwa i
wina, na które schronisko ma koncesję J. Niestety my byliśmy już po sezonie, więc mieliśmy
ciszę i spokój, gdyż schroniskowe zabudowania były pozamykane. Także jeśli
chodzi o napitki, musieliśmy się obejść smakiem i ostatecznie usatysfakcjonować
się ciepłą herbatą z termosu. I kiedy dopijałam resztki napoju, mój termos
odmówił współpracy i się zepsuł. Dobrze, że kiedy był już pusty.
Schronisko, na początku było jednym domkiem, a w miarę potrzeb i możliwości rozrosło się do małej osady
Szlak w kierunku najwyższych gór Rondane - łagodne podejście tuż za schroniskowymi zabudowaniami tylko z pozoru jest łatwe i przyjemne
Z lewej Veslesmeden (2015 m n.p.m.), z prawej Rondeslottet (2178 m n.p.m.) Między nimi jezioro Rondvatnet
Góry Rondane
to najbardziej suchy region w kraju i być może dlatego przyciąga turystów. Można
by siedzieć i wsłuchiwać się w ciszę, ale wiatr zrobił swoje. Zaczęły napływać
ciemne chmurki, wzmógł się też mrozek, wobec czego zaczęliśmy się zbierać do
powrotu. I znów mieliśmy przed sobą do pokonania ciężki, 6,4 km odcinek po
oblodzonej drodze.
Widoki po
drodze były takie same, tym razem jednak z malowniczymi chmurami, które jedynie
straszyły deszczem. Słońce jednak nie dawało za wygraną i przebijało się przez
biały puch. Było cudownie…
Zjazd już samochodem, po oblodzonej drodze, do Mysusæter. Dopiero za dnia można było zobaczyć otoczenie krętej drogi, która wiodła od schroniska do drogi krajowej
Wreszcie
dotarliśmy do samochodu. Ostrożnie zjechaliśmy do drogi krajowej, rzucając
okiem na Ottę. Miasto to stanowi centrum turystyczne i narciarskie. A z racji
swego położenia między górami, jest świetną bazą wypadową na pobliskie szlaki.
Jadąc w
kierunku domu, kiedy zbliżał się już wieczór, odwiedziliśmy Lillehammer. Miasto
w okręgu Oppland, malowniczo położonym nad największym jeziorem w Norwegii – Mjøsa.
Oczywiście, choć nogi bolały, nie mogłam odmówić sobie wejścia na Lysgårdsbakken,
kompleks dwóch skoczni narciarskich. Wdrapaliśmy się więc, po 936 schodach na
samą górę, by zobaczyć widok jaki zazwyczaj mają skoczkowie, chociaż wątpię, by
podziwiali okolicę podczas lotu. Słońce zachodziło, pięknie malując niebo za wzgórzem.
A ja myślałam sobie, że oglądając barwne otwarcie i zamknięcie XVII Zimowych
Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer w 1994 r., nie przypuszczałam, że po 23
latach spełni się moje małe marzenie bycia w tym miejscu i w ogóle w Norwegii.
Ale jak widać, marzenia czasem się spełniają.
Dzień się
skończył. Góra, którą mieliśmy zdobyć, nadal pozostanie do zdobycia. Może
jeszcze kiedyś nadarzy się taka okazja. Kolejne dni przyniosły pogodę w kratkę,
tak, jak w życiu – czasem słońce, czasem deszcz. Ale o tym, kiedy indziej…
Norwegia to wciąż moje wielkie niespełnione marzenie. Twoje opisy, aż unoszą, energię czuję nawet na drugiej półkuli. Zatrzymałam się na dłużej przy tych białych malowniczych szczytach. Już nie wiem, gdzie świat się kończy, a gdzie zaczyna ale jest opętańczo piękny. Ściskam ciepło i życzę Ci wielu takich pozytywnych zaskoczeń.
OdpowiedzUsuńTeoretycznie w Norwegii byłam na końcu świata, ale czy to na pewno był koniec? No skąd, bo przecież zawsze znajdziemy sobie nowe końce ;) I masz rację, świat jest cudowny i jeszcze nie raz nas zaskoczy. Oby zawsze pozytywnie, czego życzę i Tobie na drugiej półkuli :) A Norwegia przecież jest tak blisko, więc co to dla Ciebie.... :) :) :) Buziaki.
UsuńDoprawdy robisz wrażenie. Norweskie góry to niesamowite miejsce. Niezadeptane ale z dobrą infrastrukturą. Takie schronisko to jak z bajki dla wędrowców.
OdpowiedzUsuńNie wiem jaki standard jest w tym schronisku, ale dla wędrowca byle dach nad głową i kawałek podłogi, to już są wyśmienite warunki :) A góry w Norwegii są rzeczywiście magiczne i bardzo chciałabym kiedyś tu wrócić, tylko tym razem w lato, kiedy będzie można wdrapać się na, chociaż jeden, szczyt. Pozdrawiam :)
UsuńPiękno surowej przyrody. I wędrówka na koniec świata. Marzymy o zobaczeniu Norwegii, chociaż niekoniecznie w tak ekstremalnej formie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Przyznam, że zwiedzanie w lato jest o tyle przyjemniejsze, że nie wieje mrozem w twarz :) Ale zimową porą wszystko jest bardziej wyraźne i takie surowsze... Ma to swój urok, tylko potem trzeba się mocno rozgrzewać ;) Ściskam :)
Usuń