Z głową ponad chmurami,
czyli spektakl na
wysokościach
Tegoroczny
pobyt pod Tatrami nie należy do specjalnie udanych z powodu pogody. Na tydzień
czasu, z czego dwa dni odpadają na podróże w te i we wte, 3 dni lało. Zamiar
zdobycia Koziego Wierchu od strony Orlej Perci zakończył się pod kominem Koziej
Przełęczy, dokładnie w tym miejscu, gdzie skończyłam opisywać zrobiony pierwszy
odcinek Orlej. Deszcz jaki nadszedł od Piątki usadził cztery osoby pod skałą z
nadzieją, że skoro przyszedł to i pójdzie. Z każdą chwilą jednak nadzieja
powolutku umierała. Kiedy już tylko się ledwie tliła, dwie osoby postanowiły
schodzić, w tym ja. Nie powiem co myślałam, kiedy na dole pogoda była całkiem
przyjemna i iście wakacyjna.
I kiedy po
dwóch dniach siąpiącego deszczu przyszedł mój ostatni dzień na jakiekolwiek
wycieczki, nie mogło być już mowy o wyjściu gdzieś daleko i mega wysoko. Po
przestudiowaniu mapy padło na spacer bez wyraźnego celu, ot, byleby tylko pójść
w te moje góry. Zaczęłam od Kuźnic, gdzie przez Kalatówki przebiłam się do Doliny
Kondratowej.
Pogoda nie zachęcała do wyjścia wyżej. Mleko siadło nisko nad
doliną. Widoki żadne. Nawet miśki gdzieś sobie poszły i nie było ich w ich
ulubionym miejscu. Był za to jeden pan, który po początkowej, miłej fazie
rozmowy, zaczął być nieco męczący z tym swoim narzekaniem, że po co to iść
wyżej, jak nic nie widać, a po co to iść… itd. Kiedy zapytałam, to po co idzie,
to stwierdził, że ot tak, bez celu, żeby się przejść. Zresztą nie on jeden tak
sobie szedł. Udało mi się pana gdzieś po drodze „zawieruszyć” i już sama w ciszy
mogłam się delektować samotnością. Zastanawiałam się co będzie, jak przebiję
się przez warstwę chmur. Czy będzie siąpić deszcz, czy mrok zalegnie na
dolinach, czy może pogoda się zlituje i zobaczę słońce?
Kiedy
mozolnie pokonywałam każdy kamienny stopień, w pewnym momencie odwróciłam się i
zobaczyłam Giewont, otulony mgiełką i białym puchem. W dole kłębił się biały
kożuch chmur. Niesamowite zjawisko. Jednocześnie z każdym krokiem w górę coraz
więcej było widać. Słońce oświetlało zbocza gór, chmury stopniowo się
rozchodziły i zostawały poniżej mnie.
Stanęłam na chwilę na Przełęczy pod Kopą
Kondracką (1863 m n.p.m.). Zastanawiałam się, czy objawi mi się kolejne Widmo
Brockenu. Ale niestety mimo chęci nie udało mi się zobaczyć świetlistej aureoli.
Ponieważ warunki
na górze były sprzyjające do dalszej wędrówki, poszłam po raz kolejny (nie wiem
już który) na Kopę Kondracką (2005 m n.p.m.). I tam usiadłam i dziękowałam Bogu
za swój upór w wyjściu w góry i za to, że teraz mogłam patrzeć przed siebie na
najwspanialszy spektakl w teatrze co prawda nie jednego widza, ale za to trzech
aktorów: Matki Natury, Pogody i Wiatru. Chmury dosłownie przelewały się między
szczytami, a to odsłaniając a to zakrywając poszczególne szczyty. W dolinach
zebrane mleko aż bulgotało w kotłach i co i rusz kipiało wylewając się po zboczach.
Co sekundę było inaczej. Magia. I po co było tak iść? No po co? No właśnie po
to. W życiu nie zobaczyłabym tego, gdybym zawróciła pod pułapem chmur. Czasem
warto wystawić głowę ponad nie.
Tatry Wysokie z widocznym dwuwierzchołkiem Świnicy ponad chmurami - widok na Przełęcz pod Kopą Kondracką
I tak trwałam w zachwycie. W międzyczasie
zjadłam kanapkę, wypiłam ciepłą herbatę z termosu i wciąż gapiłam się w ten
spektakl chmur. I siedziałabym tam długo, gdyby nie wiatr, który przepędzał nie
tylko chmury, ale i wędrowców, którzy co jakiś czas zmieniali się wokół mnie.
Wreszcie
podniosłam swe zacne cztery litery i ruszyłam granią w kierunku Małołączniaka
(2096 m n.p.m.) Tu znów na chwilę przysiadłam, tak bardzo nie chciałam schodzić
w ponure i ciemne chmury. Chciałam jeszcze nałapać tych zachwytów na zapas. Ale
wiadomo, nie da się.
Czas ulatywał jak te mgły, więc niebieskim szlakiem
zaczęłam schodzić po Czerwonym Grzbiecie. Niesamowite uczucie, kiedy idziesz i
nie widzisz szlaku przed sobą ani miasta w dole. Idziesz w białe mleko.
Humor
mi dopisywał mimo wszystko. Wiedziałam, że przede mną w Kobylarzowym Żlebie czekają
mnie łańcuchy. Na szczęście mało ludzi było na tym szlaku. Cisza, spokój i
niestety znów mgły i nisko zawieszone chmury. Ponura sceneria, aż poczułam
nagłą tęsknotę do tych prześlicznych widoków na górze.
Szlak z kamienistego zmienił
się w wytyczoną ścieżkę leśną, po której szłam całkowicie sama. Znak to był dla
mnie niezawodny, że jeszcze trochę i znajdę się na Przysłopie Miętusim (1189 m
n.p.m.) Lubię to miejsce. I rzeczywiście po pewnym czasie doszłam do znanej mi
ławy. Byłam samiuteńka.
Usiadłam przez chwilę, by odpocząć i nacieszyć się
ciszą. Pojawili się turyści, na szczęście nieinwazyjni, znający się na górskiej
kulturze. Zwyczajowe dzień dobry i zaraz do widzenia, bowiem powędrowałam
dalej Doliną Małej Łąki.
A u jej wylotu,
jak zwykle kiepskie połączenie z miastem. No nic, trzeba było zaatakować drogę
z buta. Ruszyłam więc, w kierunku miasta, ciesząc się pobytem pod Tatrami.
Następnego dnia miałam wyjechać w inne góry i z jednej strony cieszyłam się bardzo
na nieznane, ale z drugiej strony smuteczek mi się przyczepił, jak zawsze, gdy
muszę opuszczać moje ukochane góry. Zdecydowanie dzień nie zapowiadał się dobrze,
ale okazał się genialny w swej prostocie. Bo dla mnie to już nie szczyt jest
celem, a droga. A ta była dziś piękna.
Zatem do
zobaczenia na kolejnych szlakach!
Hej!
świetna trasa, ja swoje opieram o https://przewodnik-po-gorach.pl/
OdpowiedzUsuńJa swoje trasy opieram na czytaniu map. Jeszcze się nie zawiodłam. Proszę, następnym razem, przedstaw się. Dziękuję i pozdrawiam :)
UsuńOj Tuptusiuu, Ty chyba już przetuptusiałaś wszystkie szlaki w Polsce i nie tylko. Tak trochę niebezpiecznie iść w "mleko", kiedy nie widać drogi...
OdpowiedzUsuńWidoki zapierają dech. Jesteś niesamowita. Szacun!
Moc buziaków!!!
No coś Ty! Wiesz ilu jeszcze nie przetuptałam? :) :) :) Tę drogę znam, zresztą w Tatrach czuję się dziwnie bezpieczna, oczywiście w granicach rozsądku. Idąc powoli chmury ustępują, więc widzę jak idę. Gdyby mleko było bardziej gęste, kto wie, czy nie zostałabym niżej... Uściski! :)
UsuńBardzo fajnie sobie powspominać jak to się kiedyś maszerowało tym szlakiem choć pogodę mieliśmy o niebo lepszą:) Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńZ jednej strony można powiedzieć, że owszem, szczęściem jest dobra pogoda na szlaku, a z drugiej, jakby było słońce jak lampa, nie byłoby tego spektaklu na wysokościach. Czasem chmury się przydają ;) Pozdrawiam :)
UsuńZawsze warto wyjść na ponad chmury.
OdpowiedzUsuńPewnie, że warto, choć czasem rozsądek musi dyktować warunki. Bo bezpieczeństwo najważniejsze. Serdeczności! :)
UsuńTo jeden z najpiękniejszych momentów w górach, gdy wybierając się na trasę marzysz, żeby przynajmniej nie padało, a potem wychodzisz ponad warstwę chmur i cieszysz się jak dziecko, że widzisz słońce i te wszystkie cudowności, które stworzył Bóg. Piękne zdjęcia i Twój opis przeniosły mnie do miejsc, które bardzo miło wspominam. Wspaniała wycieczka.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
Jak niewiele nam potrzeba, żeby obudzić w sobie dziecięcą radość. Wystarczy nieco słońca :) Cieszę się, że moje wspomnienia obudziły te dobre u Ciebie. Fantastycznie jest tak przenosić się w czasie i miejscu, dzięki naszym opisom. Buziaki! :)
UsuńI takie wycieczki "w mleku" z zaskakującym widokiem ze szczytu są dla mnie najlepsze :) Potrafi mocno poprawić humor gdy idzie się tylko w szarych chmurach, czasem w siąpiącym deszczu wcześniej.
OdpowiedzUsuńPiękne widoki.
No to prawda. Idąc, nie sądziłam, że takie widoki zobaczę, a tu proszę, taka niespodzianka :) Pięknie było, ale bardzo wietrznie.
Usuń