Sentymentalna
wyprawa,
czyli
Ogórkiem
na
prawy brzeg Warszawy
Czy to
normalne, że można wybrać się na wycieczkę do swojego miasta, w którym, nie
dość, że się urodziło, ale i mieszka non stop? W pierwszym odruchu można
odpowiedzieć, że nie. No bo po co? Przecież się to miasto zna, jak własną
kieszeń. Ale zaraz przychodzi myśl druga – czy aby na pewno? No właśnie… Moje
miasto, Warszawa, to duża metropolia. Wciąż przybywa ulic, następują zmiany w
nazewnictwie, komunikacji i wielu innych dziedzinach. Miasto żyje. Nie zawsze
wiem, gdzie jest dana ulica w mojej dzielnicy, choć potrafię wskazać inną, w
dzielnicy daleko leżącej od mojej.
W sobotę
tydzień temu, wybrałam się w sentymentalną podróż na warszawską Pragę. Dlaczego
sentymentalną? Bo podróżowałam „ogórkiem”, starym jelczem, którym w
dzieciństwie jeździłam po Warszawie, którym jako mała dziewczynka ze skórzaną,
małą, brązową walizeczką, jeździłam na kolonie poza miasto.
I jechałam ulicami
Pragi, słuchając ciekawych opowieści i anegdot, związanych z ludźmi, którzy tu
mieszkali, tworzyli oraz stanowili swoisty „koloryt” tej dzielnicy. I nagle
okazało się, że choć wiele razy przemierzałam niektóre z tych ulic jako młoda
dziewczyna, to niewiele wiedziałam na ich temat. I teraz nie jestem w stanie
przytoczyć Wam wielu z tych świetnych anegdot, opowiadanych przez warszawskiego
przewodnika. Grunt, że w słoneczną sobotę przeniosłam się do czasów PRL-u,
siedząc na bardzo miękkim siedzeniu z plastikowym wzornictwem wewnątrz
autobusu, w którym radośnie podskakiwał zawieszony na sznurku papier toaletowy.
Tak, tak, produkt wielce pożądany w tych czasach, co budzi wielką wesołość u
współczesnej młodzieży. Hałas przy ruszaniu i dym spalin dodał smaczku na
początek. Generalnie Ogórek był przedmiotem zainteresowania zachwyconych
turystów, którzy na każdym kroku wyciągali telefony i aparaty, by zrobić sobie
z nim zdjęcie.
Początek
wyprawy był na Placu Defilad. Ruszyliśmy z pełnym składem na pokładzie, spod
Pałacu Kultury i Nauki. Już sam dar ZSRR dla Warszawy budzi wiele kontrowersji.
Dla niektórych to symbol zniewolenia, poniżenia, wielkomanii, dla której trzeba
było wyburzyć istniejące kamienice, a przynajmniej to, co po nich zostało po
wojnie. Dla innych to wciąż jeden z symboli miasta, najwyższy budynek w
aglomeracji, miejsce pracy wielu ludzi oraz… kotów. Tak, tak. W PKiN, zwanym
popularnie Pekinem, na pełen etat są zatrudnione koty, które miesięczną pensję
pobierają w naturze, czyli karmie. O innych ciekawostkach tego obiektu może
opowiem przy innej okazji, bowiem miało być o Pradze.
Przekroczyliśmy
most Poniatowskiego, który był budowany w latach 1904-1914. I był czwartym,
stałym mostem w Warszawie. Dzięki niemu rozwinęła się Saska Kępa, będąca
terenem willi i gniazdem artystów, z których największą sławą cieszyła się, mieszkająca
tu Agnieszka Osiecka. Teraz wzrok bezsprzecznie biegnie ku nowemu obiektowi,
którym jest Stadion Narodowy, dawniej Stadion X – lecia Manifestu Lipcowego.
Powstały z gruzów Warszawy był areną sportowych osiągnięć i wielkich imprez
narodowych w czasach PRL-u. A potem zapomniany, zabiedzony stał się tłem dla
handlu, nie zawsze do końca legalnego, ale jednak lubianego przez mieszkańców.
No bo gdzie kupowało się płyty CD albo jeansy, jak nie na słynnym Jarmarku
Europa? Dziś obiekt znów wrócił na należne mu miejsce i gromadzi tłumy ludzi na
różnego rodzaju imprezach sportowych, naukowych czy rozrywkowych.
Pierwszy
przystanek zrobiliśmy pod fabryką czekolady, słynnym Wedlem. To najstarsza w
Polsce fabryka czekolady.
Założył ją w 1851 r. Karol Wedel i produkował
pierwszy produkt, jakim były karmelki śmietankowe. W 1855 r. sprowadzono
specjalną maszynę do walcowania masy słodowej i rozpoczęto produkcję czekolady
pitnej. Od tego czasu firma zaczęła się prężnie rozwijać. W 1876 r. nowym
właścicielem firmy został Emil Fryderyk Wedel, któremu ojciec Karol Wedel,
podarował fabrykę jako prezent ślubny. To dzięki niemu stworzono znak towarowy,
znany dziś podpis na wyrobach – E. Wedel. W latach 1927-1931 zbudowano
nowoczesną fabrykę na Kamionku, gdzie przeniesiono produkcję z poprzedniej
lokalizacji, po drugiej stronie Wisły. W czasie wojny firma prowadziła
produkcję na potrzeby Niemców (dzięki temu sprzedawcy czekoladek dostarczali
informacji o więźniach na Szucha czy Pawiaku), a po skończeniu wojny, w 1949 r.
nastąpiła nacjonalizacja przedsiębiorstwa. Teraz to była fabryka – Zakład
Przemysłu Cukierniczego 22 lipca. Po 1989 r. spółka w ramach prywatyzacji
przechodziła z rąk do rąk. Nadal produkuje wyroby czekoladowe, z których
najsłynniejsze są dwa, czyli torcik wedlowski i ptasie mleczko.
Symbolem firmy
jest chłopiec w czerwonym ubranku, siedzący na zebrze i trzymający 4 tabliczki
czekolady. To dzieło powstałe w 1926 r. na zlecenie Jana Wedla, spadkobiercę
rodzinnej firmy, a stworzone przez Leonetto Cappiello, nazywanego „ojcem
nowoczesnej reklamy”. Od 2004 r. zaczęły pojawiać się, wzorowane na tych
przedwojennych, pijalnie czekolady. I w firmowej, przyfabrycznej pijalni, zlokalizowanej
w dawnej warszawskiej rogatce, zostaliśmy uraczeni kubeczkiem czekolady na
gorąco. Parafrazując reklamę firmy, poczuliśmy dziecięcą radość ;)
I
pojechaliśmy dalej. Ale wciąż znajdowaliśmy się na warszawskim Kamionku.
Istniała tu
kiedyś w XI – XII w. osada Kamion lub Kamień. Na polach tegoż Kamiona miały
miejsce elekcje dwóch królów polskich: Henryka Walezego (1573 r.) i Augusta III
(1733 r.). Ten pierwszy uciekł z Polski potajemnie, by objąć tron we Francji.
Złośliwi powiadają, że król salwował się ucieczką przed ożenkiem z trzydzieści
lat starszą, brzydką Anną Jagiellonką. Dopadnięto go przy kapliczce w
Pszczynie, o czym pisałam w swojej relacji z tego miejsca. Warszawska Praga nie
zapomniała o tym królu, choć został on przedstawiony we współczesnej formie J
Dalej
przemieściliśmy się na krótki spacer po zupełnie nowym i nowoczesnym miejscu na
Kamionku. Mowa tu o Soho Factory. Jak nigdzie indziej, to tu znajduje się wiele
odniesień do przemysłowej części Warszawy międzywojennej, kiedy tereny wokół
Kamionka znaczyły się licznymi fabrykami i manufakturami. Dziś połączono tu
całkiem zgrabnie stare, zabytkowe budynki z artystyczną wizją nowoczesnego
miejsca użyteczności publicznej.
Dawniej były tu Zakłady Amunicyjne „Pocisk” z
bramą wjazdową. Obok, przy wjeździe bramnym na posesję nr 25, w obecnym budynku
KRUS-u, w latach 1917-1918, znajdowało się tajne mieszkanie Józefa
Piłsudskiego. Na terenie tym działała także Warszawska Fabryka Motocykli, gdzie
produkowano słynne motory WFM i skutery OSA. Miał być BĄK, ale źle się ponoć
kojarzył. Soho Factory to dziś biura, pracownie, sklepy, restauracje (m.in.
„Warszawa Wschodnia” Mateusza Gesslera), mieszkania w blokach, które zbierają
architektoniczne nagrody, a także Muzeum Neonów – pierwsze w Polsce.
Nie
zabrakło tu wątku kolejowego, ponieważ odkopano tory dawnej bocznicy
prowadzącej do działającej tu Manufaktury Lnianej i Jutowej „Juta”. Wszystko w
ładnej, ciekawej formie. I naprawdę można poczuć tu loftowy klimat. My jednak podążaliśmy dalej po Pradze.
Minęliśmy
dworzec Wschodni. Kiedyś miejsce bardzo zaniedbane, teraz mocno
zrewitalizowane.
A potem
przejechaliśmy obok Warszawskiej Wytwórni Wódek „Koneser”. To kompleks budynków
fabrycznych z końca XIX w., który świadczy o przemysłowej stronie Pragi.
Najstarsze z nich powstały w latach 1895-1897. Wytwórnia była jedną z
pierwszych, którą zelektryfikowano i wyposażono w najnowocześniejszą
technologicznie linię produkcyjną. Produkowała, do dziś znane na rynku, marki
wódek. W 2007 r. została zlikwidowana, a tereny pofabryczne planuje się
przekształcić w przestrzeń mieszkalną, biurową, handlową i kulturalną. Z
„Koneserem” wiąże się taka anegdota: latem 1915 r., wycofujący się z Warszawy
Rosjanie, dostali polecenie zniszczenia zapasów wódki. Wylali ją więc na ulicę,
a było tego kilka milionów litrów! Mieszkańcy biegali z wiadrami, miednicami i
garnkami, by odłowić nieco trunku płynącego rynsztokiem. No takie dobro, nie
mogło przecież się tak zmarnować. Ci, co byli bez naczynia, pompowali gorzałkę
wprost z ulicy do żołądka. Nieznany jest fakt odchorowań po takim piciu, za to
wiadomo było, że bardzo szybko cała ulica była „ubzdryngolona”, pijana znaczy
się. Ale nazwa Praga nie wzięła się wcale od pragnienia, lecz od słowa "prażyć", czyli wypalać, ponieważ, niegdyś samodzielne miasto, powstało na terenie wypalonego lasu.
Kamienica praska - albo wymieniali właśnie balkony, albo już poodpadały podłogi... Ale wygląda to bardziej na to drugie...
Praga to
także miejsce „szemrane”. Takie, w które nikt z porządnych mieszkańców ani tym
bardziej przyjezdnych, nie zapuszcza się bez potrzeby. Do niedawna takim
miejscem były Szmulki. Już w XIX w. Szmulowizna, jako część Pragi, była
otoczona z trzech stron torami kolejowymi. Dzięki temu warszawscy powstańcy, w
czasie wojny, mogli się tu ukrywać, bowiem nie zaglądali tu nawet Niemcy. A po
wojnie w żydowskich lokalach, zamieszkała uboga ludność, a same Szmulki okryły
się złą sławą. Nazwa Szmulowizna pochodzi od imienia właściciela tych gruntów
Szmula (Samuela) Jakubowicza Sonnenberga, zwanego Zbytkowerem. Był on
najbogatszym Żydem warszawskim, który jako kupiec i bankier, zbił majątek na
dostawach dla wojska rosyjskiego. W 1902 r. książęta Michał i Maria
Radziwiłłowie, wykupili te tereny, zwane wówczas Michałowem. Małżeństwo było mecenasami sztuki,
filantropami i fundatorami szkółek, schronisk a także kościołów. I właśnie oni
ufundowali Bazylikę Najświętszego Serca Jezusowego, kościół wybudowany w latach
1907-1923. Inicjatorką budowy była Maria
Radziwiłłowa, która od papieża Piusa X, dostała zgodę na budowę świątyni wzorowanej
na bazylice św. Pawła za Murami w Rzymie.
Wewnątrz, między nawą główną, a bocznymi, na
uwagę zasługują, rzędy granitowych kolumn korynckich. Zostały one wykonane dla
bazyliki św. Pawła za Murami w Rzymie, ale okazały się za krótkie. Wtedy to, po
promocyjnej cenie, odkupiła je Maria Radziwiłłowa w 1915 r. i oddała na budowę
praskiej świątyni. Jak nic, musiała mieć jakiś dostęp do współczesnego jej
Allegro albo OLX J.
Od 1931 r., zgodnie z wolą fundatorki, pieczę nad kościołem sprawują oo.
Salezjanie. Wieża kościelna, choć projektowana już przed wojną, wybudowana
została dopiero w latach 1998 – 1999. I jako pierwsza wymagała remontu… Z
pewnością wagę świątyni podkreślają wysokie schody, na których fotografowała
się już niejedna para młoda.
Tymczasem my
sprawnie i szybko zapakowaliśmy się w Ogórka i podążyliśmy w kierunku ul.
Kawęczyńskiej. Tam znajduje się zajezdnia tramwajowa, której budowę rozpoczęto
w lipcu 1923 r. I była to największa zajezdnia w przedwojennej Warszawie. W jej
skład wchodził też zabytkowy dziś, budynek administracyjno – mieszkalny dla
pracowników taboru tramwajowego.
I nagle
znaleźliśmy się na ulicy Ząbkowskiej.
Dziś ulica ta wypiękniała. Odnowiono
fronty kamienic. W jednej z nich, pod numerem 36 mieszkała dość barwna postać.
Był nią Wicuś Marynarz, czyli Wincenty Andruszkiewicz, były marynarz z łodzi
podwodnej, który miał najbardziej „szemraną” knajpę na ul. Brzeskiej. W czasie
okupacji handlował tam kaszanką, kiełbasą i bimbrem. Od niemieckich żołnierzy
skupował broń, na zlecenie organizacji podziemnej. Po wojnie, na bazarze
Różyckiego miał budkę – „Schron u marynarza”, gdzie bywali u niego i ludzie z
elity i ci z marginesu społecznego. Bywał u niego i sam premier Cyrankiewicz,
bo ważący ponad 200 kg Wicuś, miał towar pierwsza klasa. Złośliwi powiadali, że przy takiej wadze to nie dziwne, że łódź, na której służył Wicuś była podwodna. Od razu szła na dno. Ponoć dostał od władzy
ludowej ultimatum: albo będzie szpiegować i donosić, albo będzie zmuszony do
zamknięcia swej knajpki. Ten warszawski cwaniak miał swój honor. Wybrał
likwidację biznesu. Niestety nie wiem, co działo się z nim dalej. Umarł bodajże
w 1964 r.
A tu sam Wincenty Andruszkiewicz w swojej knajpie "Schron u marynarza". Źródło: www.repozytorium.fn.org.pl
No i
wreszcie dotarliśmy pod jedną z bram słynnego bazaru Różyckiego. Popularnego „Różyca”
założył pod koniec XIX w. warszawski farmaceuta, inwestor i działacz społeczny –
Julian Józef Różycki. Miał to być główny ośrodek handlowy Pragi. Na targowisku można
było kupić wszystko, przysłowiowe „mydło i powidło”. W czasie wojny np. broń i
amunicję lub towar pochodzący z niemieckich magazynów czy transportów. Po
wojnie – rzeczy niedostępne w ofercie sklepów państwowych. Dziś, choć jest
wciąż ostoją dawnego warszawskiego folkloru, niestety stracił na ważności.
Słynne gorące pyzy, sprzedawane przez kobiety spod pierzyny lub też warszawskie
flaki są do nabycia w knajpkach w okolicy, które przywołują klimat dawnego
PRL-u. Ale przecież to nie to samo.
Praga to nie
tylko fabryki i handel. To także strefa duchowa. Zdecydowanie prym wiodą tu
katedra praska, czyli kościół p.w. św. Floriana, ale także Sobór Metropolitarny
Świętej Równej Apostołom Marii Magdaleny w Warszawie. To cerkiew prawosławna,
wzniesiona w II poł. XIX w. na potrzeby
napływającej ludności rosyjskiej, osiedlającej się na Pradze. Ze świątynią tą
wiąże się taka ciekawostka, że 1 czerwca 1930 r. wzięli tu ślub Konstanty Ildefons
Gałczyński i Natalia Awałow. Nie wiem, czy wiecie, ale śluby w obrządku
prawosławnym są bardzo długie, a drużbowie muszą trzymać cały czas korony nad
głowami nowożeńców (strasznie niewdzięczna rola, bo ręce mdleją). I kiedy po
skończonej uroczystości goście myślami byli już na biesiadzie, srogo się
rozczarowali, bo ponoć państwo Gałczyńscy poszli się bawić do parku praskiego,
na terenie którego zlokalizowane jest zoo. Dziwna sprawa… Nie wiem, czy potem
ktoś się na nich nie obraził, bo raczej konwenanse w tych latach były
przestrzegane.
Cerkiew Soboru Metropolitarnego Świętej Równej Apostołom Marii Magdaleny w Warszawie przy Placu Wileńskim, na którym stał kiedyś pomnik Braterstwa Broni, nazywany przez Warszawiaków pomnikiem "Czterech Śpiących". Monument postawiony w hołdzie poległym żołnierzom polskim i radzieckim zniknął w 2011 r. w związku z budową drugiej linii metra.
Nasz Ogórek
wjechał w obszar tak zwanej Nowej Pragi. To historyczna jej część, oddzielona
od Starej Pragi i Szmulek linią kolei petersburskiej. To najbardziej
zaniedbana, ale i najładniejsza część praskiej Warszawy. Okryta złą sławą,
gdzie w bramach kamienic można było znaleźć szczęście… szczęście, że wyszło się
okradzionym, ale cało ze spotkania z grasującymi tam bandami, menelami i cwaniakami,
którzy nie ruszali tylko swoich.
Spod brudnych i obdrapanych elewacji wystają detale architektoniczne - kiedyś były to piękne i ozdobne kamienice
Skład Towarzystwa Akcyjnego Przechowywania Mebli A. Wróblewski i spółka z 1883 r. Firma zajmowała się przeprowadzkami oraz magazynowaniem i przechowywaniem mebli osób wyjeżdżających za granicę.
Budynek przy ul. Strzeleckiej 11/13 to dawny pałacyk Ksawerego Konopackiego, założyciela Nowej Pragi. Mieszkał w części tego czworokątnego budynku razem ze swoją rodziną, a pozostałe pomieszczenia prawdopodobnie wynajmował. Dziś budynek czeka na renowację.
Zabytkowy, akurat remontowany budynek, świadczący o tym, że niegdyś było na Pradze pełno drewnianej zabudowy
Bareja Klub prowadzony jest przez kuzyna Stanisława Barei, tego samego, który w swoich filmach wyśmiewał absurdy Polski doby PRL-u
W antykwariacie po otwarciu szafy było słychać kultowe "Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu, niech żyje nam. To mówiłem ja Jarząbek" :)
Ale do dziś w kamienicach tych można natknąć
się na małe podwórka, które były świadkiem wielu wydarzeń choćby w czasie
wojny. Były tu msze polowe, zaprzysiężenia, przekazywanie wiadomości, wreszcie
powstańcze mogiły. W wielu takich podwórkach – studniach można spotkać
kapliczki, przy których się modlono, a które stawiano w podzięce za uratowanie
życia. Nowa Praga to też zespół kamienic i bazar A. Domańskiego i W.
Pachulskiego, gdzie stały budy, jatki i drobne sklepiki. Swą działalność bazar
zakończył w latach 70. XX w.
Na uwagę
zasługują na Pradze murale, które choć odrobinę rozjaśniają bure i obskurne
kamienice. Wnoszą w nie jakieś życie. To nie bazgrołki, a prace artystyczne.
Nie do końca wiem, co przedstawiają, ale nie pozostawiają obojętnym. Stoi za
nimi jakaś opowieść, historia. Ale to już na inne opowiadanie.
"Warsaw Fight Club" autorstwa Conora Harringtona. Mural powstał w ramach festiwalu Street Art Doping.
"Zabawa" autorstwa Ernesta Zacharevica. Mural powstał w ramach festiwalu Street Art Doping. Podobno podczas pracy, odwiedziła autora grupa Legionistów, sugerując, że na dziele powinna znaleźć się literka "L", symbol klubu, bo jak nie, to... Autor ugiął się pod pogróżkami i umieścił literkę na lamówce koszulki chłopczyka w niebieskich spodenkach :)
Pora wrócić na
lewobrzeżną Warszawę.
I tak
zakończyła się moja około 3 godzinna przygoda z Ogórkiem. Do sentymentalnej
wyprawy zaprosiłam Basię, koleżankę z pracy i w tym miejscu dziękuję Jej za
towarzystwo. Snujemy już kolejną ogórkową wyprawę. Kiedy będzie, to się okaże.
A póki co, zapraszam do odwiedzania Warszawy i spojrzenia na moje miasto z
zupełnie innej perspektywy. Zatem do zobaczenia!
Ach ta Praga ma swój klimat,wiele lat na niej spędziłem i jak patrzę na Twoje zdjęcia to mi się łezka w oku zakręciła.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńFajnie jest móc wrócić do przeszłości. Bo niby nic nie było, a mieliśmy wszystko... Ech, teraz to już ta łezka nam została ;) Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńREWELACJA!!!
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz jak bardzo się cieszę że do Ciebie trafiłam. Też jestem Warszawianką od urodzenia i cały czas w tym mieście mieszkam A na dodatek od wielu lat na Pradze /a właściwie to na Targówku, ale to też "rodzaj Pragi"/. A Warszawie / w tym "Obrzydliwej Pradze/ poświęciłam swoją ostatnią książkę pt:"Moje warszawskie zwariowanie".
A Tobie dziękuję za bardzo ciekawy tekst no i za całą tę podróż "ogórkiem". Też kiedyś takim autobusem jeżdziłam.
Serdecznie Cię pozdrawiam.
Witaj Stokrotko! Bardzo mi miło, że do mnie trafiłaś i mam nadzieję, że już zostaniesz. Zapraszam serdecznie do wszystkich wpisów, nie tylko o Warszawie, choć te, co jakiś czas, się pojawiają. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńŁezka w oku niejednej osobie się pewnie pojawiła podczas czytania i oglądania Twojego postu. Prawdziwa, sentymentalna podróż do lat 80-tych. Ja kiedyś, jeszcze pod koniec lat 70-tych przez trzy lata jeździłem do Warszawy w czasie wakacji i po miesiącu pracowałem na różnych budowach. Pamiętam Pragę, Bazar Różyckiego, te odrapane kamienice. Bardzo klimatycznie przybliżyłaś mi dzisiaj tamten czas. Ogórkami jeszcze jeździłem, ale były też na ulicach nowe Jelcze Berliety.
OdpowiedzUsuńŚwietny post, pozdrawiam serdecznie.
Nowe Jelcze! Pamiętam, były bardzo kanciaste w stosunku do opływowych ogórków :) Ale pachniały wyglądem taką europejskością :) :) :) A sama Praga jest bardzo klimatyczna, jednak jej zła sława trochę powstrzymuje mnie przed chodzeniem po tych obskurnych kamienicach samej. Ale wiem, że w nich jest najfajniej, klatki schodowe są jeszcze z dawnych lat, przepiękne, rzeźbione. Może kiedyś się odważę :) Z kimś :) Serdeczności! :)
UsuńNostalgii do PRL nie odczuwam żadnej, starym jelczem pewnie bym się przejechał, ale gwoli przygody, nie dla wspomnień.
OdpowiedzUsuńNatomiast zwiedzanie swojego miasta praktykuję często i choć Tarnów to odrobina w porównaniu z Warszawą to przecież stale coś ciekawego znajduję.
A ja przeciwnie, mam sentyment do tych czasów, bo choć było ciężko, to jednak człowiek był bliżej człowieka. Przygody też różne bywały, a że jechałam po ulicach, po których przemieszczałam się jako młode dziewczę, to i wspomnienia wróciły.
UsuńWarto jest zwiedzać swoje miasto, zawsze można odkryć coś nowego. Pozdrawiam :)
W takich chwilach można poczuć się jakby się mieszkało w czasach gdy tego typu pojazdy były czymś nowoczesnym i eleganckim. Super wycieczka. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńOj tak :) Wspomnień czar. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńŚwietny post Duśka, pełen niezwykłej historii. Dziękuję za tyle doznań.
OdpowiedzUsuńA takim ogórkiem jeździłam do liceum...
Moc uścisków!
Basieńko, ja to tylko "liznęłam" temat, przewodnik tyle opowiadał, że nie byłam w stanie wszystkiego spamiętać i powtórzyć. Część opowieści była mi znana, bo przecież jestem Warszawianką, ale fajnie było powrócić do czasów beztroskich podróży ogórkiem :)Liceum powiadasz...jakby wczoraj :) :):)
Usuń