Opowieść
o skrzywionym szczycie Tatr,
czyli jak góra
została symbolem całego kraju
Nie inaczej
ma się sprawa ze Słowacją. Tu, mimo, że kraj ma i większe i może piękniejsze szczyty,
to za swoją narodową górę przyjął szczyt o nazwie Kriváň (2494 m n.p.m.). I dziś będzie o tej górze właśnie.
Początek szlaku zielonego - widok przy Tatrzańskiej Drodze Młodości - Krywań już stąd prezentuje się zacnie
Kiedy zaczęłam swoje tatrzańskie
wędrowanie, Krywań był górą, leżącą daleko, na uboczu, zupełnie nie w tych
rejonach, które penetrowałam. Ale chodził za mną z roku na rok. Czy to, gdy
siedziałam na Kasprowym Wierchu i patrzyłam na jego czubek, czy to, gdy
śpiewałam pod nosem smutną piosenkę „Krywaniu, Krywaniu…” Wiedziałam, że kiedyś
do niego dotrę, ale skoro to się odsuwa w czasie, musi być tego jakaś
przyczyna. Dziś wiem, że ta wymagająca góra czekała na mnie, bym złapała nieco
doświadczenia i nauczyła się pokory. I nadszedł ten moment, kiedy mogłam
powiedzieć – oto jestem kochaniutki! A Krywań przyjął mnie z rozpostartymi
ramionami.
Nazwa szczytu wzięła się od jego kształtu,
ponieważ jego wierzchołek jest zakrzywiony. Można by powiedzieć, że całkiem
zadziornie. Jakby chciał powiedzieć, no chodź, nie krępuj się… No to poszłam w piękny,
wrześniowy dzień 2019 r.
Początek trasy zaczął się w punkcie o
nazwie Tri Studničky , co oznacza Trzy Źródła, bo faktycznie w tej okolicy
wybijają trzy źródła dobrej wody. Obrany zielony szlak według mapy miał zająć
około 2,5 h. Ja jednak szłam powoli, by rozkoszować się samym spacerem.
Kierunkowskaz przy Bývalá Važecká chata, zwaną Chatą Kapitana Rašu - schronisku, które spłonęło w marcu 1999 r. Na pamiątkę została mi w albumie ze zdjęciami, karteczka z pieczątką schroniska. Kamień upamiętnia narodowe wejścia na Krywań.
Początkowo trasa nie była specjalnie widokowa, wiodła polem pełnym chwastów, po
bardzo niewygodnym podłożu, pełnym wystających, sporych kamieni. Meandrowanie między
nimi było dosyć męczące. Potem weszłam w las, szłam po korzeniach, chwilami w
fajnym zielonym tunelu. Tu też zjadłam pierwszą kanapkę. Minęło mnie zaledwie
kilku turystów. Cisza i spokój działały kojąco.
Po jakimś czasie wyszłam na trawers Grúnika (1576 m n.p.m.) i zaczęły się widoki.
Otworzyła się przestrzeń. W dole zaczęła się rozpościerać Važecka dolina. A
Krywań mamił bliskością. Zmieniał kształt swojego wierzchołka. Już teraz nie wyglądał
zadziornie, a dostojnie. Minęłam Krivánską Priehybę (1740 m n.p.m.), zostawiając
ją nieco z boku, potem przeszłam trawersując Nižną i Vyšną Priehybę.
Widok w kierunku północno- zachodnim przez czubeczki Rohaczy w oddali aż po Bystrą (największe wzniesienie z prawej strony)
Już z
daleka pośród granitowych głazów dostrzegłam maleńką żółtą plamkę… To był punkt,
w którym zielony szlak łączył się z niebieskim, prowadzącym już na sam szczyt
Krywania. Rázcestie v Kriváňskom Žlabe. Byłam już na
wysokości 2120 m n.p.m.
Odtąd wiódł mnie szlak niebieski, który stąd na sam
czubek wyprowadza w 1h i 15 min. Tyle teoria, bo ja już niestety doliczam sobie
czas na przejście. W zasadzie od tej pory zaczynał się już bardzo wymagający
odcinek, pośród granitowych bloków skalnych, przez wyślizgane jak masło, strome
skały, przy których nie było żadnych zabezpieczeń ani sztucznych ułatwień. W
pewnym momencie schowałam moje kije – Bolka i Lolka, bo tylko utrudniały mi
wędrówkę. Teraz na prowadzenie wysunęły się ręce, które łapały za ostre
krawędzie skał. Chwilami szłam na czworakach. W górach każda metoda jest dobra,
byle człowiek czuł się pewniej. Razem ze mną szła Siostra Maria, którą
serdecznie pozdrawiam. Duchowe wsparcie jest niesamowicie ważne, zwłaszcza, że
okazało się, że jesteśmy rówieśniczkami, a mój duchowy stan był mocno
nadszarpnięty wydarzeniami tuż sprzed wyjazdu w góry. Potem okazało się, że
Siostra była uczestnikiem wycieczki większej grupy młodzieży z Wrocławia i na
Krywań szła już drugi raz. Obie weszłyśmy na szczyt i radowałyśmy się z tego
wyczynu.
Jamský Hrebeň, a za nim Kozi Chrbát. Na pierwszym planie z lewej Krátka (2375 m n.p.m.) i Ostrá (2351 m n.p.m.) Na ostatnim planie Gerlach (2655 m n.p.m.) i Kończysta (2538 m n.p.m.)
Po mniej więcej pół godzinie dotarłam na
szczyt Małego Krywania (2334 m n.p.m.). Już stąd widoki były świetne. Ale ten właściwy
zakrzywiony czubek wciąż był bardzo daleko. Szłam po Grzbiecie Pavlova, uważnie
stawiając kroki. Szlak trudny przede mną, właściwie już od nieco płaskiej
Krywańskiej Przełączki, czyli Daxnerovo sedlo. I ciągle pod górkę. Po drodze
mijałam się z tymi, którzy już ze szczytu schodzili. Jakże to miłe, kiedy
ludzie się uśmiechają i mówią, że dam radę, że już niedługo szczyt, że czuję
obecność drugiego górołaza jak ja…
Malý Kriváň (2334 m n.p.m.) - to ten z ludźmi na czubku. Ten właściwy Krywań jest z lewej strony i od tego miejsca dzieli mnie niecała godzina drogi na szczyt
I nagle podniosłam głowę i zobaczyłam
paralotniarza. Szybował prawie nad moją głową. Pierwsze słowo, jakie przyszło
mi na myśl, to wolność… Tak, myślę, że człowiek czuje się w takim skafandrze
jak ptak, który z góry może zobaczyć więcej. Czuje się wolny. Jego swobodnie
zataczane kręgi, zdawały się potwierdzać, że tam w przestworzach, ten człowiek
był wolny od wszystkiego, choćby od przyziemnych spraw, które czasem potrafią przygnieść.
Przez chwilę stanęłam i patrzyłam na niego i tak trochę pozytywnie zazdrościłam
mu tej wolności. Pogoda była tego dnia wspaniała, więc i widoki z lotu musiały
być nieziemskie 😉
I wreszcie krok, podciągnięcie,
dźwignięcie, przeskok i byłam u celu… Jakie szczęście przepełnia wtedy
człowieka, to trudno opisać. Stałam wysoko i w tym miejscu już wyżej się nie dało.
Krzyż na kopule szczytowej potwierdził mi, że oto byłam tam, gdzie przez tyle
lat pragnęłam być.
Najpierw wpisałam się w zeszyt, który odnalazłam w skrzynce,
a potem usiadłam na kamieniu i pozwoliłam szczęściu przelewać się przez moje
ciało.
Kriváň (2495 m n.p.m.) jeszcze do 1793 r.
był uważany za najwyższy szczyt Tatr. Z chwilą, kiedy przyrodnicy, geolodzy zaczęli
odbywać piesze wędrówki i badać te tereny, okazało się, że jest jednak inaczej.
Mimo, że pierwsze wejścia były odnotowane w 1761 r. i 1770 r., ale nazwiska
zdobywców pozostały nieznane. Choć trudno nazwać ich zdobywcami, to byli
zapewne pracownicy kopalni złóż złota, które funkcjonowały na zboczach Krywania
już w XV w. Do dziś można gdzieniegdzie dostrzec wejścia do sztolni, które są
już częściowo zasypane. Przyjmuje się, że pierwszego wejścia z przewodnikami,
dokonał węgierski ewangelik, pastor, historyk i przyrodnik, Andreas Jonas
Czirbesz. Było to dokładnie 4 sierpnia 1772 r. A w 1805 r. dotarł na szczyt
Stanisław Staszic, polski filozof, społecznik, geolog, działacz doby
oświecenia.
Dolina Ważecka i szlak niebieski, którym będę schodziła w drodze powrotnej. Z lewej strony niebieska plamka Štrbskégo Plesa
I każdy kto tam dociera trwa w zachwycie. Ja
także siedziałam i mimo, że wiatr chciał skutecznie przewiać mi głowę, kurczowo
trzymałam się tej radości, że właśnie spełniałam swoje marzenie.
16 sierpnia 1841 r. słowaccy działacze
odrodzenia narodowego L’udovit Štúr i Michal Miloslav Hodža weszli na szczyt. I
od tego czasu Krywań jest celem narodowych pielgrzymek. Początkowo robili to
zwolennicy niepodległości, patrioci i ludzie słowackiej kultury, którym
niepodległy kraj leżał na sercu. Teraz robi to każdy, kto ma taką chęć, a
narodowe wchodzenie organizowane jest co roku, w okolicach 16 sierpnia. Jakoś
trudno mi sobie wyobrazić tłum ludzi na tym pięknym szczycie. Byłam we wrześniu
i mimo to, na kopule siedziało sporo ludzi, ale jeśli przyjąć, że wówczas na
szczyt może wejść jednocześnie po 500 osób… Chyba jednak wolałabym wtedy omijać
Krywań.
Tablica pamiątkowa wejścia L’udovita Štúra na Krywań, co zapoczątkowało "narodowe wejścia" na świętą górę Słowaków
Zakrzywiony szczyt stał się narodową górą
Słowaków w 1935 r. Pojawia się w ich hymnie, jest od 2009 r. na monetach 1, 2 i
5 eurocentów. Jego wizerunek jest też w herbie Słowackiej Republiki
Socjalistycznej. Przedstawia „wieczny ogień” na tle góry, a palący się ogień
był symbolem Słowackiego Powstania Narodowego w 1944 r. To dla naszych sąsiadów
święta góra. Jest tym samym, co dla nas Giewont. Krzyż na szczycie to znak
niepodległej Słowacji. I pamiątkowa fotka z krzyżem jest punktem obowiązkowym
po dotarciu na szczyt.
Widoki z Krywania są cudne. Nie mogłam się
zdecydować, na którą stronę patrzeć. Strzeliste góry Tatr Wysokich jednak
najbardziej przyciągały mój wzrok. Począwszy od Liptowskich Kop, przez cały
łańcuch polskich gór, skończywszy na Rysach, Gerlachu i innych wysokich
szczytach. Przy dobrej widoczności to czysta poezja. Jeśli przyjąć, że góry to
sanktuarium zbudowane wedle mody, to mamy tu do czynienia ze strzelistym
gotykiem. Proste, surowe formy przemawiały do mnie bardzo. Tego dnia dały ukojenie.
Po raz pierwszy patrzyłam na Kasprowy Wierch, Giewont, czy ulubione Czerwone
Wierchy, od drugiej strony. Czułam ciepło w sercu. Z góry mogłam popatrzeć na zamkniętą
dla turystów dolinę Niewcyrki z pięknym Niżnym Teriańskim jeziorkiem.
Dolina Niewcyrki (Nefcerská dolina) i Nižné Terianske Pleso są zamknięte dla turystów. Obowiązuje tam ścisła ochrona przyrody
Widok na północno-zachodnią stronę - od Świnicy przez Orlą Perć, Kozi Wierch, Granaty aż do Wołoszynów - opisy poniżej
Jamský Hrebeň, Kozi Chrbát, a na dalekim planie Gerlach i Kończysta. Z prawej Štrbské Pleso wraz z miejscowością o tej samej nazwie
Na ostatnim planie, doskonale widoczne cztery Czerwone Wierchy: od lewej: Ciemniak, Krzesanica, Małołączniak i Kopa Kondracka, dalej Giewont (po środku najdalszego planu). Na pierwszym planie Liptowskie Kopy, a w dole Kôprova Dolina
Tak ciężko odróżniać szczyty, ale mimo wszystko wzrok sam leci w stronę strzelistych wierchów. Orla Perć wydaje się tu taka malutka...
Zbliżenie na Giewont i lubiany przeze mnie szlak od Kasprowego Wierchu przez Goryczkową Czubę aż do Kopy Kondrackiej
Płochacz Skalny to już chyba tylko z nazwy jest płochliwy, niestety ludzie przyzwyczaili ptaki do łatwego pożywienia...
Zbliżenie na Czerwone Wierchy - od lewej: Ciemniak, Krzesanica, Małołączniak i Kopa Kondracka. W tle królowa Beskidu Żywieckiego - Babia Góra
Trwałabym tak w zachwycie, ale podeszła do
mnie Siostra Maria z pytaniem, czy nie mam czegoś przeciwbólowego. Oczywiście,
że miałam. Oprócz środka na ból, użyczyłam także maści na stłuczone kolano,
jednej z uczestniczek wyprawy z Wrocławia. Niby prosty, ludzki odruch, a
zrobienie dobrego uczynku dla bliźniego, dało mi sporą dawkę energii, która przydała
się w drodze powrotnej.
Powoli zaczęłam schodzenie. Znów
pokonywałam te same kamienie, zjeżdżałam na siedzeniu przy gładkich skałach,
starałam się stawiać stopy w zagłębienia podłoża. W zasadzie to nie miałam
innego wyjścia, gdyż szlak jest tu tylko jeden. Ten sam, którym się wchodzi.
Minęłam Malý Kriváň. Zaraz za nim dogoniła
mnie Siostra Maria, w której towarzystwie schodziłam ze szczytu dalej. Potem nadciągnęła
młodzież, która okazała się przesympatyczną grupą, na czele z księdzem. Niby
każde z nas uważało, niby każde z nas było skupione, a i tak wszyscy
zboczyliśmy ze szlaku. Zamiast trzymać się go, wszyscy poszliśmy skrótem. Przedzieraliśmy
się więc, przez piarżysto – kamienne podłoże. Czułam, że moja uwaga jest bardzo
mocno napięta. Odetchnęłam dopiero przy rozwidleniu szlaków, przy Rázcestie v
Kriváňskom Žlabe.
Żółty punkcik wśród granitowych skał to połączenie szlaków zielonego i niebieskiego - Rázcestie v Kriváňskom Žlabe
Mogłabym wracać znowu zielonym szlakiem,
ale chciałam zobaczyć jak najwięcej, więc obrałam szlak niebieski, biegnący Važecką
doliną. Po jakimś czasie grupa z Siostrą Marią i księdzem usiadła przy szlaku
na posiłek. Zaopatrzona we wrocławskiego kabanosa i boże błogosławieństwo,
pożegnałam się z towarzystwem i dalej podążałam sama. Za mną zostawał Krywań,
który z tej perspektywy nie wydawał się taki stromy i wymagający. Pamiętam, że
takie samo skojarzenie miałam przy wchodzeniu na Kozi Wierch od strony Piątki.
Krywań - z tej perspektywy wcale nie wygląda na wymagającą górę, całkiem jak Kozi Wierch od strony Doliny Pięciu Stawów Polskich
Przez
kamieniste ścieżki, potem pole kosówek, aż wreszcie leśne ostępy, dotarłam do spotkania
szlaku z Tatrzańską Magistralą, czyli szlakiem czerwonym. A przy nich urokliwe i
jakby zapomniane Jamské Pleso.
I mogłabym dalej iść czerwonym szlakiem w
kierunku Štrbskégo Plesa, ale poszłam w odwrotną stronę, z racji pozostawionego,
na parkingu, samochodu. Szłam przez błocko, które zalegało po całej długości
szlaku, a także jego szerokości. Troszkę psioczyłam na drogę, na świat, na
siebie też. Czułam zmęczenie, ale takie pozytywne, dające porządnego kopa na następne
dni. Wieczorem zamieściłam na facebooku, na grupie, zdjęcia z krótkimi opisami
i ktoś bardzo ładnie ujął ten stan, że jest to takie zmęczenie, które pozwala
być „lepszym ja” na następne miesiące. I z takim zamierzeniem kończyłam ten
dzień.
Spełniłam swój sen o Krywaniu. W głowie
wciąż siedziała mi nuta góralskiej pieśni, którą Skaldowie wyśpiewali do słów
wiersza Kazimierza Przerwy – Tetmajera. I choć zazwyczaj smutny utwór grano
przy pożegnaniach górali, to ja tym razem śpiewałam ją sobie pod nosem całkiem
radośnie…
„ Krywaniu, Krywaniu wysoki!
Płyną, lecą nad tobą obłoki.
Tak się tocy moja myśl,
Jak łone…
Myśli moje, myśli nie spełnione.
Krywaniu, Krywaniu wysoki!
Płyną, lecą spod tobie potoki.
Tak się leją moje łzy,
Jak łone…
Hej łzy moje, łzy niezapłacone.
Krywaniu, Krywaniu wysoki!
Idzie łod cie, sum lasów głymboki.
A mojemu idzie zol,
Kochaniu,
Hej Krywaniu wysoki, Krywaniu.”
Krywań na długo zostanie w mej pamięci.
Góra wymagająca, stroma, mozolna do pokonania. Ale dałam radę. Bo jeśli się o
czymś marzy, to warto to spełnić. Mnie się udało…
Hej!
Przewspaniały post!!! Brawo, dałaś radę. Jaki uśmiech, jaki szczery uśmiech pełen miłości, zadowolenia a siebie, z otaczającego piękna. Tak czytałam, oglądałam zdjęcia i myślałam, że ja to nie dałabym rady. Potem tak pisałaś, że jednak zmieniłam zdanie. Może teraz nie dałabym rady, ale za jakiś czas tak. Jest, jak napisałaś na samym końcu. To bardzo budujący post, bardzo dużo wiary dodaje. Kocham góry, zachwycam się widokami, sama trasa bardzo mi się podoba. Jeny, jesteś bardzo silna i do tego dodałaś mi siły. Wracam dziś do jogi, no wracam. :) Z całego serca Ci gratuluję, dziękuję i podziwiam. Cieszę się, że spełniłaś marzenie, bo można, naprawdę można. Cały post jest przepełniony tylko dobrymi wibracjami. Wolność to ja czuję w górach i bardzo za nią zatęskniłam. Biorę się do roboty i również stopniowo spełnię swoje marzenia. Tulę całym sercem. :******
OdpowiedzUsuńDziękuję Agnieszko! Tak, czasem jest ciężko, problemy przygniatają, brak wiary w siebie i ludzi dołuje, świat się wali... Ale... no właśnie, ale mamy góry, które koją, dają power do działania, pozwolą wziąć się w garść i spełniać marzenia. I z całego serca Ci życzę, by i Twoje się spełniły. Trzymaj się ciepło! :)
UsuńWielki pokłon. Ręce same składają się do braw..
OdpowiedzUsuńDzięki Artur! Satysfakcja po zdobyciu była wielka, zmęczenie nie miało znaczenia. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńWitaj Duśka!
OdpowiedzUsuńZ wielką przyjemnością przeczytałam twój post o Krywaniu, bo przywołałaś moje cudowne wspomnienia z wędrówki na ten szczyt w sierpniu ubiegłego roku. Podobnie jak Ty mieliśmy tak wspaniałą pogodę oraz w drodze powrotnej zapędziliśmy się zapewne w ten sam skrót, co Ty. Moje refleksja jest jednak taka, że szlak mógłby być lepiej oznakowany. Kiedyś również opublikuję na blogu moje wspomnienia z tej całodniowej wyprawy. Twoja relacja to przepiękne zdjęcia i ciekawy, dokładny opis. Skoro łączy nas miłość do Tatr - to jesteś już przeze mnie obserwowana. Trafiłam do Ciebie po raz pierwszy, ale wiem, że będę gościć regularnie.
Z górskim pozdrowieniem... Anita
Witaj Anitko!
UsuńBardzo się cieszę, kiedy moja praca, wspomnienia czy zdjęcia wywołują uśmiech na twarzy czytelnika posta. Miłe wspomnienia to nie motyle, zostają z nami na zawsze. Zostań zatem na blogu, rozgość się, czytaj do woli, inspiruj.
Ślę górskie pozdrowienia - hej! :)
Z wielka przyjemnością najpierw przeczytałem post, a potem pooglądałem zdjęcia w większym wymiarze. Prawie poczułem się, jakbym sam wspinał się na tę górę, tak szczegółowo opisałaś każdy etap tej wycieczki. Góra na pewno wymagająca i nie łatwa do zdobycia, wymagająca skupienia się na szlaku, ale też wynagradzająca poniesiony trud wspaniałymi widokami.
OdpowiedzUsuńGratuluję Ci Dusiu, a może Wando (?) zdobycia Krywania i czekam na kolejne ciekawe miejsca, które odwiedziłaś podczas tej wyprawy.
Pozdrawiam serdecznie :)
Zdecydowanie wolę Dusiu :) Jakoś formy Wando nie lubię, choć to poprawna odmiana, za to myślę, że Duśka skraca dystans ;)
UsuńCo do Krywania, to rzeczywiście góra jest wymagająca, zwłaszcza pod koniec wspinaczki. I choć nieco mozolnie się szło, to jednak radość tam, na górze - nie do opisania. Długo na siebie kazał czekać, ale wreszcie mam go! :) Do tego pogoda była tego dnia super.
W czasie tygodnia na Słowacji udało się jeszcze wejść dwa razy wyżej i oczywiście podzielę się moim szczęściem na kartach bloga. Zresztą już na facebooku na bieżąco były relacje dla tych niecierpliwych ;) Zapraszam i jak tylko znajdę chwilę, to obiecuję, że wpadnę i do Ciebie na bloga (nawał obowiązków zawodowych teraz mi to wyklucza), zresztą w te wakacje przez chwilę byłam w Twoim mieście, ale o tym za jakiś czas ;)
Ściskam ciepło! :)
Miejsce faktycznie legendarne. Bardziej charakterystyczne niż Gerlach. lubię Vychodną i taki jeden pensjonat w niej, bo jak się budzę to widzę właśnie Krywań.
OdpowiedzUsuńKrywań ma jakąś magię w sobie. Przyciąga turystów z całego świata. Żałuję, że dopiero teraz tam się znalazłam. Ale i radość mnie przepełnia. Pozdrawiam serdecznie Maćku! :)
Usuń