Nie
tylko dla orłów,
czyli
wędrówka drugim odcinkiem Orlej
Perci
09.09.2020
r. cz. II.
Nie ma już odwrotu. Szlak tu jest jednokierunkowy. Skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B. Wiem co teraz mnie czeka. Patrzę na niemal pionową, północną ścianę Koziego Wierchu. Robi wrażenie znacznie większe, niż przy podchodzeniu z „Piątki”. Ale mimo tego, nie przeraża mnie. Raczej przyciąga niewidoczną siłą. Jest piękna.

Podchodzę do krawędzi skały. Muszę zejść wąskim kominem z klamrami do Koziej Przełęczy Wyżniej. Na szczęście są też łańcuchy. Zaczynam zejście i… w połowie drogi dostaję jednocześnie skurczu w obu stopach! Niewiarygodne! Skurcz to zawsze u mnie jest niekontrolowany ruch. A przecież jestem na klamrach i łańcuchach… Instynktownie przywieram ciałem do klamer. Wyglądam, jakbym właśnie dostała blokady. A tymczasem próbuję ruszać palcami u nóg, by ból ustąpił. Myślę tylko o tym, że jeden krok, napięcie mięśni i znów mnie złapie… Przepraszam czekających za mną turystów i uspokajam, że to tylko skurcze w stopach, a nie psychiczna blokada. Proszę o chwilę czasu, żeby mi przeszło. Na szczęście trafiam na wyrozumiałych ludzi. Mimo łykania magnezu oraz potasu, musiało mnie złapać akurat w takim momencie…
Powoli schodzę na przełęcz. Tam przepuszczam innych, dziękując za zrozumienie. Muszę chwilę ochłonąć, rozluźnić się, bo za moment czeka mnie wspinaczka na Kozi Wierch. No cóż, przyszło chyba pierwsze poważne zmęczenie na szlaku.
Wspięcie się na najwyższą górę, leżącą w całości w Polsce, nie nastręcza mi większych kłopotów. Już w połowie drogi na szczyt, zapominam o tym, co przed chwilą się stało. Kilka chwytów i podciągnięć i oto stoję znów na Kozim Wierchu. Radość przeogromna!
Wspięcie się na najwyższą górę, leżącą w całości w Polsce, nie nastręcza mi większych kłopotów. Już w połowie drogi na szczyt, zapominam o tym, co przed chwilą się stało. Kilka chwytów i podciągnięć i oto stoję znów na Kozim Wierchu. Radość przeogromna!

Tu zarządzam też dłuższy przystanek. Tym razem na kanapkę i herbatę. I cieszenie oczu widokami, które ponownie są dla mnie przepiękne. Kozi Wierch jest dla mnie łaskawy. Drugi raz się spotykamy i drugi raz pozwala mi podziwiać panoramę wokół siebie. To taka piękna nagroda za trud wspinaczki.
O tym co widać ze szczytu pisałam już przy okazji mojej pierwszej wizyty na tej górze. Z jednej strony prześliczny widok na całą niemalże Dolinę Pięciu Stawów Polskich, szczyty gór z Tatr Wysokich, w tym oczywiście Rysy, z drugiej całą drogę Orlej Perci od Zawratu przez Mały Kozi Wierch i Kozie Czuby, a na dokładkę majestatyczny szczyt Świnicy. Po odwróceniu się widok na Dolinę Gąsienicową, a także skaliste ściany Granatów.



Siedzę i delektuję się widokami. Odpoczywam. Potem „spaceruję” po szczycie, by porobić zdjęcia. Sporo osób siedzi na czubku. Jest pięknie…
Wreszcie nadchodzi moment zejścia ze szczytu. Choć chciałoby się jeszcze posiedzieć, to czas nagli. Przede mną długa droga. Kontynuuję więc, wędrówkę Orlą Percią. Wąska, kamienna ścieżka prowadzi mnie raz w górę, raz w dół. Przystaję co chwila, by złapać oddech i nałapać w pamięć te fantastyczne kadry. Ścieżka meandruje to w prawo, to w lewo, między skałami. Idąc krok za krokiem otwierają się co chwila nowe okienka „nad przepaścią”.
Zmęczenie daje mi się już nieco we znaki, ale przecież nie usiądę i nie zacznę płakać. Sama tego chciałam. W pewnym momencie wchodzę nieświadomie w górną część Żlebu Kulczyńskiego. Jest stromo i piarżyście, a nogi już trochę się trzęsą. Chwytam łańcuchy i powoli, bardzo powoli opuszczam się w dół. W głowie świta mi myśl, że schodzę, więc już niedługo. Staję przed skrętem czerwonego szlaku w prawo i dopiero widok 20 metrowego Kominka pod Czarnym Mniszkiem, uświadamia mi, że jestem w Żlebie Kulczyńskiego. O matusiu… mam się tam wspiąć??? Przecież ja miałam schodzić, a nie wchodzić. No tak, ale trasę wyznaczyłam do zielonego szlaku z Zadniego Granatu. A żeby tam dojść, trzeba pokonać wąski, niemalże pionowy kominek. Muszę chwilę przystanąć i oswoić się z tą ścianą.
Powoli podchodzę pod początek kominka. Czarny Mniszek rzeczywiście jest czarny. Wznosi się na 2178 m n.p.m. Chwytam mocno łańcuchy i zaczynam wspinaczkę. Eeee… nie jest tak źle. Tu uwaga jest bardzo wskazana. Czasami nie mam jak się wybić, bo nie wiem, jak postawić stopę. Boję się znów stawać tylko na palcach, żeby nie było powtórki z zejścia z Kozich Czub. Wystarczy mi emocji na ten dzień. A przecież jeszcze się nie skończył…
Ostrożnie pokonuję kominek i jestem szczęśliwa jak nie wiem co. Ale to nie czas i nie miejsce na okazywanie radości. Robi się późno. Wiem, że będę wracała po ciemku.
Ostrożnie pokonuję kominek i jestem szczęśliwa jak nie wiem co. Ale to nie czas i nie miejsce na okazywanie radości. Robi się późno. Wiem, że będę wracała po ciemku.
Po pokonaniu jeszcze kawałka Orlej Perci, trawersując zbocze Zadniego Granatu, dochodzę do rozwidlenia szlaków i skręcam na zielony. Dojdę nim prosto do Koziej Doliny i Zmarzłego Stawu. Najpierw jednak schodzę łatwym technicznie szlakiem, ale za to bardzo piarżystym, gdzie zmęczone wędrówką nogi próbują iść w dwóch różnych kierunkach. Och, kiedy już będzie ten staw? A kiedy to trudniejsze zejście do Czarnego Stawu Gąsienicowego? Pomału, myślę sobie. Stawiaj sobie małe cele.
Krok za krokiem schodzę coraz niżej. Słyszę nawoływania taterników w ścianach. Marzą mi się skrzydła, ale to nierealne marzenie. Wreszcie jestem i przy jednym stawie i drugim. Moment później stoję nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, w miejscu, gdzie zawsze jest najwięcej ludzi. Patrzę jak pięknie słońce resztką promieni otula szczyty gór. To kolejna nagroda za cały przepiękny dzień. Wdzięczność rozlewa się po moim ciele.
Drogę do Murowańca i dalej przez Przełęcz między Kopami, pokonuję niemal na pamięć. Chwilę przystaję na przełęczy, by spojrzeć na szykujące się do snu Zakopane. Błyskawicznie robi się ciemno. Wyciągam czołówkę i znów na pamięć idę przez ciemną Dolinę Jaworzynki. Najpierw ostro w dół, odliczam kawałki szlaku, zakręty, skały. Wreszcie idę już prawie po płaskim. Stopy pieką. Mięśnie się rozluźniają, choć wciąż w gotowości. Ciemność rozjaśnia tylko snop światła z mojej czołówki. Droga dłuży się niemiłosiernie. Pocieszające jest to, że za mną jeszcze idą ludzie. Widzę upragnione światła Kuźnic. Boziuniu… Doszłam…
Na parkingu nie ma żadnego busika do centrum. Wiem, że nawet jakby był, to i tak musiałabym „z buta” iść do domu od dolnych Krupówek. Decyduję się na taksówkę, zresztą jedną, jedyną, która akurat stoi z boku. Ta przynajmniej zawiezie mnie pod same drzwi. Jakby można było, to poprosiłabym od razu do pokoju na piętrze 😊.
Tym samym zakończył się mój drugi etap Orlej Perci. W porównaniu z tym pierwszym, uważam, że był dużo trudniejszy i bardziej męczący. Wymagał stałej uwagi, napięcia mięśni, siły w rękach. Ale pokonałam go. I jestem z siebie dumna!

W mojej wędrówce miałam towarzysza, ale z pewnych względów, nie chciałam o nim pisać. Na ten odcinek Orlej Perci, myślę, że towarzystwo jest raczej wskazane. Tak na wszelki wypadek. No i żeby móc wspólnie świętować swój sukces na szczycie i po zejściu z gór.
Zatem, do zobaczenia gdzieś, kiedyś na szczycie, albo na Orlej Perci…
Koniec cz. II
Hej!