Chwyć Łopatę,
czyli dzień cudów
we wczesnojesiennych
Tatrach Zachodnich
W Tatrach większość dróg mam przedreptanych, także w tych Zachodnich. Ale była jedna trasa, której w całości nie przeszłam, choć na jej punktach pośrednich byłam. Mowa tu o grani Łopaty, szczycie, który znajduje się idąc od Wołowca do Jarząbczego Wierchu. To dość długi i żmudny szlak, raz pod górkę, raz w dół, z nieznośnym rumoszem skalnym i przepaściami po obu stronach drogi.
Postanowiłam chwycić tę Łopatę i we wrześniu 2021 "zagrabić" czy też "wykopać" sobie kolejną porządną wyrypkę. Postanowione, przyklepane.
Wczesnym rankiem, czekając na przystanku na busik do Doliny Chochołowskiej, poznałam dwie sympatyczne Panie, które wybierały się w nieco inną trasę niż ja, ale przynajmniej przejście doliną zawsze jest przyjemniejsze w towarzystwie. Rozstałyśmy się przy schronisku, bowiem ja wybierałam się szlakiem zielonym w kierunku Wołowca. Dzień był piękny, słoneczny, choć na niebie pojawiały się ciemniejsze chmury. Po drodze minęło mnie zaledwie kilku piechurów. Przemierzałam ten szlak kilkanaście lat wcześniej i cieszyłam się, że idę już w stronę schroniska. Tym razem jednak podążałam w przeciwnym kierunku. Szłam nieśpiesznie, choć może powinnam, bo trasa długa i z pewnością męcząca, a nie chciałam schodzić po nocy, tym bardziej, że wydostanie się potem z Doliny Chochołowskiej graniczy z cudem. Jeszcze nie wiedziałam, że ten dzień będzie dniem cudów :)

Nie powiem, z lekką zadyszką wdrapałam się na przełęcz między Wołowcem a Rakoniem. Zrobiłam przystanek na trzy oddechy. W myślach wyrzucałam sobie kiepską kondycję. Za to widoki - wiadomo, tam zawsze są rewelacyjne, zwłaszcza na grań Rohaczy.
Wreszcie osiągnęłam wierzchołek Wołowca. Na górze wiało niemiłosiernie, że kaptur powędrował na głowę. Po pamiątkowej sesji foto i kontemplacji fantastycznych panoram z Wołowca, usiadłam na stoku, kryjąc sią za pryzmą ziemi od wiatru. I wówczas zdarzył się cud pierwszy ;) Usłyszałam głos Eli, poznanej rano na przystanku, która mnie doszła na szczycie. Z różnych, sobie tylko znanych względów koleżanki zmieniły plany, jedna zawróciła, a druga postanowiła mnie dogonić i zrealizować śmiały plan chwycenia za Łopatę ;) Rewelacja! Okazało się, że Ela jest świetnym kompanem. Całą, długą drogę na szlaku, aż do wieczora, przegadałyśmy. Miałam wrażenie, że znamy się od zawsze. Tacy poznani ludzie zawsze dodają mi skrzydeł. Wtedy Ela mi ich dodała, tak, że droga wcale się nie dłużyła.




Zjadłyśmy po czekoladce, upiłyśmy łyk herbatki i w drogę. Czekała nas wędrówka granicą Polski i jednocześnie pofalowaną granią pełną piargu pod stopami.
Każdy ruch na tym szlaku powoduje zwiększoną ostrożność. Łatwo tu poślizgnąć się i polecieć po trawiastych stokach w dół. Jednak gdy się człowiek nie śpieszy, to nagrodą są widoki. I to po stronie polskiej jak i słowackiej.

Szlak czasami mami. Wydaje się, że trzeba wspiąć się ostro pod górę, a kiedy jest się już pod wzniesieniem, pokonuje się go, nie czując większej różnicy. Innym razem trzeba się jednak mocno nasapać. Ale kiedy idzie się w dobrym towarzystwie, nic nie stanowi przeszkody. Przy miłych rozmowach czas płynął... A wraz z nim czuć było kilometry w nogach. Obydwie z Elą zastanawiałyśmy się które to wzniesienie jest tą sławetną Łopatą. Napotkany młody Słowak wskazał nam grań, którą właśnie trawersowałyśmy lekko bokiem. Tak myślałyśmy, ale nie byłyśmy pewne. Co za szkoda, że nie ma tam żadnej tabliczki szlakowej. Nie wiadomo skąd pochodzi nazwa Łopaty. Nie była to nazwa używana przez górali. Łopata wznosi się na wysokość 1957 m n.p.m. i tworzy trzy granie. Z każdej strony jest majestatyczna i bardzo ładna. Żeby pokonać szlak od Wołowca do Jarząbczego Wierchu potrzeba około dwóch godzin. Jeśli kondycja jest słabsza, trzeba doliczyć jeszcze trochę.


Na Jarząbczym Wierchu wzmógł się wiatr. W powietrzu czuć było nadchodzącą jesień. Pamiątkowe zdjęcia pod tabliczką i już szłyśmy w kierunku Kończystego Wierchu. Po drodze przebarwiała się kosówka a wrzosy nieśmiało zaczynały podnosić swoje łebki. Rude plamy sit skuciny pokrywały zbocza. Do tego dochodziła jeszcze piękna sceneria zachodzącego za chmurami słońca.

Krótki przystanek zrobiłyśmy sobie z Elą na Trzydniowiańskim Wierchu. Uwielbiam go za cudowną panoramę dookoła. Nigdy nie wiem, który widok jest ładniejszy.
Powoli zmęczenie nas ogarniało, ale humory wciąż się nas trzymały. Zaczęłyśmy powolne i mozolne zejście w kierunku Doliny Chochołowskiej. Zaskoczyło mnie, że szlak, który zazwyczaj kojarzył mi się z morderczym przeskakiwaniem przez korzenie kosówki, teraz był jakby "oczyszczony", co znacznie ułatwiało marsz. Kolejny "cud" tego dnia ;) W końcowym etapie zejścia schodzenie po tarasach, tworzących schody, jak zawsze mi się dłużyło a kolana dopraszały się zaprzestania tak niecnych na nich czynów. O kolejce "Rakoń" mogłyśmy zapomnieć, bo to już było po ostatniej godzinie jej kursowania.
Zamarzył mi się żurek na Siwej Polanie. Tylko czy cokolwiek będzie jeszcze otwarte? Same kanapki i ciepła herbata z termosu to nie wszystko. Zastanawiałyśmy się z Elą jak dojedziemy na kwatery, bo ostatnie busiki już szykowały się do noclegu. Marsz kolejne kilometry po asfalcie nie wchodził w grę. Za daleko, za długo, zbyt zmęczone nogi i ciało. Do tego zrobiło się już ciemno.



I wtedy zdarzył się kolejny cud... Na Siwej Polanie knajpka nie dość, że była otwarta, choć kuchnia już sprzątała po całym dniu lokal, to jeszcze dla nas dwóch odgrzano... żurek! Mój Boże, jak on wtedy smakował wybornie! Chwila odpoczynku, toaleta i ponowny zamysł co zrobić dalej. W takiej kropce jak my było jeszcze kilka osób.
I tego wieczoru znów zdarzył się cud. Jako ostatni kurs tego dnia, na Siwą Polanę obrał znajomy Pan z busika, którym nie dość, że rano przyjechałyśmy w Dolinę, to jeszcze powiedział, że mnie już kojarzy z kilku kursów. No anioł po prostu! Powiedziałam mu, że uratował nas z opresji dojazdu do domu, a za taką znajomość to już powinnam mieć kartę stałego pasażera. Humor nigdy nie jest zmęczony. Obie strony uśmiały się na takie zakończenie dnia.
Noga za nogą dowlekłyśmy się do skrzyżowania dróg, jedna skręciła do siebie, druga poszła dalej do siebie. Obiecałyśmy sobie z Elą, że następnego dnia wpadnie do mnie na herbatę, zanim na dobre wyjedzie z Zakopanego. I tak się też stało. Znów miałyśmy o czym rozmawiać, a teraz snujemy kolejne plany na nasze tatrzańskie wędrówki.
Czyż to nie był dzień cudów? Dla mnie tak. Kolejny raz przekonałam się, że napotkani ludzie mogą być dla nas albo sprawdzianem albo prezentem od losu. Ela to prezent. I takie prezenty bardzo lubię.
Hej!