O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi. Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

środa, 23 listopada 2016

Szklarska Poręba - wioska indiańska

Houk!
O życiu poza górami,
czyli o tym
jak zostałam Indianką

Włączam na chwilę telewizor. Bezwiednie przełączam kanały, skacząc po klawiszach pilota. Tu zabili, tam podpalili, tu strajkują, a tu się kłócą. Myślę sobie, normalnie Dziki Zachód. I właśnie wtedy nachodzi mnie myśl pierwsza: może by tak przypomnieć sobie serial z lat 90. XX w., dzięki któremu człowiek poznawał świat zupełnie inny od tego, który się miało na co dzień. Tak, to jest myśl godna jakiejś nagrody. Włączam komputer i zanurzam się w miasteczko Colorado Springs, tak pięknie przedstawione w serialu „Doctor Quinn. Medicine Woman”. Tak, zdecydowanie był to serial, który niósł za sobą wiele pięknych wartości, odnosił się do takich pojęć jak rodzina, miłość, przyjaźń, tolerancja, godność drugiego człowieka. Poruszał tematy, które i dziś wciąż są aktualne. Tym, którzy nie znają tego serialu polecam go sobie obejrzeć. Postaciami drugoplanowymi w tym filmie (choć w życiu na tych terenach grali najpierw pierwsze skrzypce) byli Indianie. Wiadomo, Krzysztof Kolumb nazwał tak tubylców, myśląc, że dopłynął do Indii. I choć w życiu Indianie wiele wycierpieli, biali ludzie uważali ich za dzikusów, to jednak była to społeczność, która miała (i ma, bo przecież wciąż istnieją na świecie) własną kulturę, religię i wysoko postawioną świadomość swych korzeni. Właśnie we wspomnianym serialu, gówna bohaterka, przedstawicielka wykształconej, napływowej białej rasy, korzysta z wiedzy i doświadczenia czerwonoskórych przyjaciół, by udoskonalać swój warsztat pracy lekarza. Te dwa, jakże odmienne światy przenikały się stopniowo. Warto popatrzeć sobie na Czejenów przedstawionych w serialu.


W obozie Indian, gdzieś w lipcu XIX w. :)



Indianki z plemienia Czejenów :)



Zachowana XIX w. fotografia przedstawiająca dwie Czejenki :)


I właśnie pojawia się myśl druga: przecież w ubiegłe lato zostałam Indianką! Heh, że też o tym zapomniałam J Ze względu na moje długie, ciemne włosy, wielokrotnie mówiono na mnie Pocahontas, choć w niczym nie przypominam w rysach twarzy Indianki z prawdziwego zdarzenia. No dobrze, może jej przydomek mnie z nią łączy o tyle, że oznacza „Małą Psotnicę” czy też „Łobuziaka”.
Będąc z Tusią w Szklarskiej Porębie, wybrałyśmy się do Indiańskiej Wioski. Cóż, może Karkonosze to nie Góry Skaliste, a Szklarka to nie Colorado Springs, ale kto by się tego czepiał. Warto zaznajomić się nieco z życiem Indian, choć za nic w świecie nie wiem z jakim plemieniem miałyśmy do czynienia. Wierzę, że byli to bardzo spokojni Czejeni.


Wiek XXI - indiańska wioska Canoe



Obozowisko w wiosce Canoe


To tu, w sercu gór, zapoznałyśmy się z Tusią z życiem w zgodzie z naturą. Dla cywilizowanych ludzi, spanie na skórach, odziewanie się w nie, spożywanie posiłku z kociołka nad ogniem, czy posiadanie kilku żon, jest nie do przyjęcia. No właśnie. A co dopiero ujeżdżanie koni, czy wydojenie krowy. Toż to zupełne szaleństwo. A zabawy dzieci, tak bez komputera? A co fajnego jest w rzucaniu kółeczkami czy strzelaniu z łuku? Otóż, gdy pozbędziemy się naszych dóbr cywilizacyjnych, okazuje się, że z prostych rzeczy potrafimy się spontanicznie ucieszyć jak z zaawansowanej technologii.



W labiryncie



Dojenie krowy, dobrze, że była spokojna i nie wierzgała kopytkami ;)



Mleko samo leci ;)



W indiańskim namiocie



Łapacze snów i inne amulety



W namiocie, który pełnił funkcję Domu Kultury :)



Zajęcia muzyczne



Na terenie obozowiska



Strzelanie z łuku


Co prawda sama wioska była jakby na wymarciu, więc umówmy się, że wojownicy wyruszyli za bizonami. Jak na koniec sezonu, organizatorzy nie za bardzo dbali o to, by coś samemu z siebie opowiedzieć. A szkoda, bo troszkę osób się tam kręciło.


Współczesne Indianki wewnątrz tipi ;)



Przed tipi w obozowisku



Wódz plemienia Czejenów ;)



Instrumenty muzyczne


Choć więcej atrakcji miałyśmy z Tusią w wiosce, to o samych obrzędach i zwyczajach dowiedziałyśmy się więcej z tablic informacyjnych w Dinoparku. To kolejna atrakcja Szklarskiej Poręby, ale o niej opowiem kiedy indziej. Dziś skupmy się na życiu Indian.


Wejście na teren obozowiska indiańskiego w Dinoparku


Każde dziecko wie, że domem Czejena, Apacza czy Irokeza jest tipi. To namiot Indian Ameryki Północnej, zamieszkujących Wielkie Równiny. Zazwyczaj budowało się go z żerdzi, związywanych na górze. Dawniej żerdzie pokrywały bizonie skóry, a od XIX w. nieprzemakalne płótno, które „przyszło” wraz z białymi osadnikami. Tipi przeciętnej rodziny miało ok. 6 m średnicy, posiadało wewnątrz ognisko, z którego dym uchodził przez otwór w górnej części namiotu.
Malunki na namiotach pochodziły głównie ze snów i wizji, a także przedstawiały sceny walki, czym gospodarz mógł się pochwalić. Taka indiańska wersja facebooka. Ozdabianie w ten sposób tipi, wiązało się z religią. Dawni mieszkańcy Wielkich Równin wierzyli, że wzory na ścianach chronią ich przed nieszczęściem i chorobą. Symbole wymalowane na tipi były zrozumiałe dla Indian, ale niekoniecznie dla białego człowieka.


Tipi



Tipi należące do, niech będzie - Rączego Konia :)



Palenisko wewnątrz namiotu



Górna część tipi, przez którą uchodził dym z paleniska



Malunki na ściankach namiotu - scena polowania na bizona



Wewnątrz indiańskiego namiotu


U Indian wartością najwyższą była rodzina. Każde dziecko było przyjmowane jako dar. Niemowlętom ucinało się pępowinę i zasuszoną umieszczano w woreczku jako amulet, który chronić miał dziecko, zapewnić mu zdrowie i długie życie. Wkrótce też nadawano dzieciom imiona. Dziewczynki miały jedno imię i nie ulegało ono zmianie, nawet po ślubie. Chłopcy mieli kilka imion, które zmieniali pod wpływem doświadczeń życiowych lub wojennych osiągnięć. Każdy z członków rodziny miał ściśle określone obowiązki. Mężczyźni zajmowali się polowaniami i ochroną plemienia, kobiety dbały o dzieci i gospodarstwo domowe. Starsze dziewczynki pomagały matce, uczyły się rękodzieła a chłopcy przygotowywani byli do polowań i do walk z innymi plemionami.



Tablica opisująca codzienne życie Indian


Życie Indian kręciło się wokół zwierząt i skór z nich pozyskiwanych. To kobiety wykonywały najcięższe prace. Mężczyźni polowali lub wojowali, ale to kobiety zajmowały się skórami, wyprawiały je i ozdabiały. A nie było to łatwe zadanie, o czym można przekonać się, czytając opis na jednej z tablic. Nic więc, dziwnego, że każdy wojownik chciał mieć żonę.


Opis wyprawiania skór


I tu dochodzimy do konkretnego wydarzenia w życiu Indian. Większość uroczystości odbywała się latem. Chłopcy w wieku 17-18 lat mogli już samodzielnie polować. Mogli też starać się już o rękę wybranej dziewczyny. Musieli jedynie udowodnić, że będą mogli utrzymać rodzinę. Podarki dla ukochanej w postaci wojennych łupów czy upolowanej zwierzyny nie były rzadkością. By przypodobać się przyszłym teściom, młodzieńcy zakradali się do wrogich plemion i wykradali konie, które oczywiście potem przekazywali w darze rodzinie wybranki. Od kobiet „upatrzonych” na żony, wymagało się pracowitości. Rola swatów przypadała krewnym lub szanowanym członkom plemienia. Jeśli prezenty zostały przyjęte, młodzi mogli zamieszkać razem w ich nowym tipi. I na tym polegały zaślubiny. Proste, prawda? Indianie znali też pojęcie rozwodu. Wyglądał on mniej więcej tak: żona wystawiała spodnie i łuk męża za tipi. I koniec, po małżeństwie. To jednak zdarzało się rzadko. Małżeństwa raczej trwały do przysłowiowej grobowej deski.
Indianie korzystali też z szałasów potu. Ta konstrukcja z wierzbowych witek, pokryta skórami i kocami, miała za zadanie oczyszczanie organizmu z toksyn ale i oczyszczanie w sensie religijnym, duchowym. W małym dołku kładło się rozgrzane kamienie, lało na nie wodę. To tworzyło gorącą parę. Taka indiańska sauna.


Szałas potu


O zwyczajach czerwonoskórych mieszkańców można by pisać długo, bo też z każdą informacją coraz bardziej wciągałam się w świat, gdzie świszczały strzały. Jednym z nich był pogrzeb.
Ubrane w najlepsze ubranie ciało wojownika było malowane, przystrajane i zszywane w bizonią skórę. Wystawione na działanie słońca ulegało rozkładowi na wysokim podeście, tak, by dzikie zwierzęta nie mogły go dosięgnąć. Do podestu przyczepiano amulety i tarczę wojownika, a jego dobra rozdawano rodzinie. Po śmierci nie można było wymówić imienia zmarłego a wdowa zazwyczaj obcinała włosy. Po jakimś czasie wyjmowano czaszkę wojownika i układało się ją w kręgu z innymi, gdyż koło było symbolem wyobrażającym świat i kosmos.


Pogrzeb wojownika


W wiosce indiańskiej napatrzyłyśmy się na różne łapacze snów, a więc amulety, które według wierzeń ludów indiańskich miały za zadanie przepuszczać jedynie dobre sny a zatrzymywać mary nocne. Dziś to popularna pamiątka z rezerwatu. My jednak wróciłyśmy z Tusią bez magicznych paciorków, ale za to z głową pełną wrażeń.
Warto poczytać trochę o jakże odmiennej kulturze, jaką przedstawiają sobą Indianie. Jeśli kogoś nie stać na wyjazd do prawdziwego rezerwatu w USA, może się wybrać do indiańskiej wioski w Szklarskiej Porębie. Będzie taniej i bliżej, a przy odrobinie wyobraźni i z dobrym kompanem, na pewno weselej.


A może by tak przenieść się w czasie do Ameryki z XIX w.?


P.s. Może macie jakiś pomysł na nadanie nam indiańskich imion? J

12 komentarzy:

  1. Racja jedna żona potrafi dać w kość, a kilka... masochizm, już zresztą Salomon (który nota bene Indianinem nie był) pisał na ten temat ;)

    A wioska indiańska to ciekawa propozycja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewien człowiek powiedział mi, że nie chce wziąć kolejnej żony, bo za nią idzie teściowa :) Nie wiem czy indiańskie teściowe były takie, jak większość zięciów twierdzi :) Ale warto wybrać się do miejsc, gdzie można się tego dowiedzieć. Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
  2. Fajna odskocznia od tych współczesnych dramatów. Indianie zawsze mnie fascynowali. I już nie trzeba zbierać na bilet do USA:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to duża zaleta, bo USA daleko ;) A tak poważnie, to troszkę bym ożywiła tą wioskę, żeby to było miejsce, w którym rzeczywiście można się czegoś dowiedzieć, posmakować, pobawić się. Żeby odwiedzając Indian poczuło się prawdziwie, że przeniosło się w czasie. Ale to taki mój idealny świat...

      Usuń
  3. A cóż to za piękne dwie Indianki? Jakby znajome :-) Pozdrawiam serdecznie i buziaki. Za moich czasów to był wspaniały Winetou i Apanaczi...... Super wypad, szczególnie dla Tusi i nie tylko. I te zdjęcia w sephii..... Serdeczności. Bietka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, efekt zamierzony. A z Tuśką zawsze mamy jakieś przygody, mam nadzieję, że po latach będzie to wspominać z radością i nutką sentymentu :)

      Usuń
  4. Odpowiedzi
    1. Dziękuję ślicznie i zapraszam do innych wpisów. Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
  5. Interesująca relacja. Zaraz przypomniały mi się książki czytane za młodych lat. Dużo ciekawych faktów, jak zwykle u Ciebie ładnie poukładanych i ozdobionych dobrymi zdjęciami.
    Pozdrawiam serdecznie,
    PS. A Indianki z was rzeczywiście bardzo ładne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy😄 Mi także, pisząc ten tekst, przypomniał się Winetou. No i oczywiście czejeńska serialowa wioska. Pozdrawiam cieplutko 😄

      Usuń
  6. bardzo fajne miejsce do spędzania wolnego czasu z dziećmi : )

    OdpowiedzUsuń
  7. Dokładnie, choć i dorośli bawią się tam całkiem nieźle :) No bo kto nie lubił zabaw w Indian w dzieciństwie? :) Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń