Pamiętaj, abyś dzień święty święcił, czyli niedzielny
odpoczynek w górach
Po
wyczerpującej wędrówce Orlą Percią dzień wcześniej, postanowiłam niedzielę
spędzić jak Pan Bóg przykazał. Miało być spokojnie, wręcz chilloutowo. Wstałam
nieśpiesznie (niesamowicie to brzmi w kontekście moich ostatnich urlopów w
górach) i po śniadanku wyruszyłam do Doliny Chochołowskiej. Spacerem, tym razem
nieco szybszym, dotarłam do jej końca, choć nie doszłam do samego schroniska.
Odbiłam w bok, nieco pod górkę, by zająć miejsce wśród zgromadzonych wiernych
pod kaplicą św. Jana Chrzciciela. Postanowiłam zostać tu na mszę w plenerze,
która miała być o 13.00.
Dość szybko
znaleźli się mężczyźni, którzy pomogli księdzu, przygotować wszystko do
ceremonii. W tym czasie, ja zajęłam się studiowaniem historii obiektu.
Dzięki
staraniom Klementyny ze Słowińskich Homolacz i jej męża Emanuela, którzy byli
właścicielami dóbr zakopiańskich w latach 1845-1847, z części parafii w
Chochołowie i Poroninie, powstała parafia w Zakopanem. Dekret carski z dnia 27
sierpnia 1845 r. dokładnie określał jej granice. Z parafii w Chochołowie
wyrzucono Dolinę Chochołowską, Kościeliską i samo Kościelsko, Polany Witowskie
a także zachodnią część Zakopanego. W 1916 r. powstała parafia w Kościelisku.
Następnie w 1985 r. erygowano parafię w Witowie. Z oświadczenia księdza
kanonika Bronisława Niemca, proboszcza parafii Tarnawa Dolna wynika, że
bacowie, juhasi i pasterze z Witowa i Chochołowa, którzy mieli swoje polany w
Dolinie Chochołowskiej i wypasali tam zwierzęta, zwrócili się do ówczesnego
proboszcza w Chochołowie, ks. Józefa Dewery, by im wszystkim, a także
przybywającym do doliny turystom, odprawiać w niedzielę mszę. Początkowo msze
odbywały się przy wejściu do doliny, potem na ołtarzu polowym, aż wreszcie w
1958 r. mieszkańcy Witowa i Chochołowa na parceli należącej do Jana
Maryniarczyka i Jacka Szwaba, wybudowali kaplicę. Patronem jej został św. Jan
Chrzciciel.
Obok kaplicy
znajduje się druga, nieco mniejsza. To polowa kapliczka, przywieziona do
kościoła parafialnego z Witowa, w której odprawiano msze w czasie szczególnych
uroczystości. Kaplicę tę poświęcił i pierwszą w niej mszę odprawił ksiądz
kardynał Karol Wojtyła, nasz późniejszy Papież.
Ksiądz już
wszystko przygotował, ludzie ulokowali się w cieniu i rozpoczęła się msza.
Przyznam szczerze, że taka msza plenerowa ma swój urok. Łatwiej i milej słucha
się słowa bożego w takich pięknych okolicznościach przyrody.
Słońce mocno
dopiekało z nieba, powodując żarty księdza, że uciekamy od niego w ostatnie
ławki, a on sam musi na środku stać i smażyć się jak kurczak na patelni J .
Cóż poradzić, że te ostatnie ławki, okryte były upragnionym cieniem z
pobliskich smreków.
Po
skończonej mszy ksiądz zażartował, że teraz może się podzielić datkami z tacy, z
tymi, którzy nie mają pieniędzy na obiad w schronisku ;) Ogólna wesołość i
poczucie wspólnoty kiedyś musiało się skończyć. Każdy rozszedł się w swoją
stronę.
Ja
postanowiłam udać się jeszcze na kawałek szlaku prowadzącego na Grzesia. W
głowie pojawiła się przednia myśl, by niedzielę naprawdę przeznaczyć na
odpoczynek. Na prawie pustym szlaku, powoli wspinałam się do rozstaju dróg. Nie
zamierzałam dochodzić na szczyt Grzesia, choć z tego miejsca miałabym jakąś
godzinkę. Pamiętałam, że przecież było już kawałek po 14.00…
Skręciłam w
prawo na Bobrowiecką Przełęcz. Tam zamierzałam spędzić miłą chwilę, poświęcając
ją na pełen relaks. 5 minut od szlaku, zaledwie tyle dzieliło mnie od pełni
szczęścia tego dnia. Doszłam powoli na przełęcz. Parę osób już tam było, ale
bardzo szybko ilość „ludziów” zredukowała się do jednej pary i mnie J Potem
doszli jeszcze Słowacy, ojciec i syn, amatorzy borówek.
Było cicho, przyjemnie.
Rozłożyłam sobie płachtę przeciwdeszczową, smakowałam czekoladę i
zaprzyjaźniałam się, z atakującymi z wszystkich stron, motylami.
Pełen relaks.
Wyciszenie totalne. To taki nieliczny, w moim życiu, moment, kiedy nic nie
robię i gapię się w chmurki. Nic dodać, nic ująć. Chciałoby się częściej. A
wszystko to na wysokości raptem 1351 m n.p.m.
W tle Bobrowiec, którego nazwa wcale nie pochodzi od bobrów jako zwierzątek a od nazwy miejscowości Bobrów na Orawie
Ciekawostką jest fakt, że właśnie
tu, na granicy Polski i Słowacji, na tej przełęczy łączy się Morze Czarne i
Bałtyk. Choć tego nie widać, ale tędy biegnie dział wodny, który łączy wody obu
mórz. Drugą ciekawostką jest fakt, że Bobrowiecka Przełęcz, czyli po słowacku
Bobrovecké Sedlo, znajduje się w jednej linii z dwiema innymi przełęczami, tj.
Tomanową i Iwaniacką. Ale kto by się takimi rzeczami przejmował, kiedy pod
nogami miękka trawa, nad sobą ma się błękit nieba, a smaczne borówki na
wyciągnięcie ręki.
Choć
chciałoby się wejść na pobliski Bobrowiec (1663 m n.p.m.), to niestety szlak na
niego został zlikwidowany. A w przeszłości pociągnięto pod niego dwie drogi, by
móc wywozić stąd urobek górniczy, bowiem tu miały swe miejsce kopalnie rud
żelaza. Potem zalesione stoki zaadaptowały sobie niedźwiadki, obecnie góra stoi
sobie i cieszy oko. Nie wiem, czy miśki jeszcze tam sobie chadzają. Ja żadnego
nie napotkałam.
Wreszcie i
mój relaks musiał się skończyć. Z żalem nakazałam sobie odwrót. Poczłapałam w
dół tą samą drogą.
Załapałam się na obiad w schronisku i spacerem
pomaszerowałam do wylotu doliny. I tak minął mi dzień święty. I myślę, że
święciłam go zacnie, odpoczynkiem. Czasem warto zatrzymać się w biegu, czego i
Wam, na nadchodzące wolne dni, życzę.
HEJ!
Cudownie spędzić taki dzień;) Ludzie za mało odpoczywają, nawet na urlopie pędzą, jakby ktoś ich gonił (czego jestem przykładam, ale w tym roku mam postanowienie spędzić urlop nieśpiesznie, mniej zwiedzić, za to więcej kontemplować;D Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWiele bym dała, żeby właśnie teraz móc teleportować się tam lub w inne miejsca w górach. Ale jeszcze trochę muszę wytrzymać.A potem odpocznę lub...pobiegam po szlakach😝 Ściskam.
UsuńPełny relaks. Należał się Tobie za tę Orlą Perć. Też tak lubię poleniuchować na pachnącej łące.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Już mi się marzy taki relaks. Tylko te kleszcze odstraszają. Pozdrawiam najserdeczniej😃
UsuńBardzo fajna wycieczka już tęsknie za górami a do sierpnia jeszcze daleko:)
OdpowiedzUsuńPrawda? Chciałoby się przyśpieszyć czas a potem go zatrzymać. Też już tęsknię za górami. Ściski😉
UsuńNiexziela jak Bóg przykazał - pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńPrawda 😄. Z prawie niedzielnym pozdrowieniem ☺
UsuńPrzydają się takie spacerki, przydają. Nieważne, czy jako odpoczynek po większej wyrypie, czy po prostu po trudach dnia codziennego. Oby do urlopu. :)
OdpowiedzUsuńDo urlopu jeszcze tak daleko... :) Ogarniam remont przedpokoju, a to takie "never ending story". Dlatego bardzo chciałabym teraz móc poleżeć sobie w trawie, gdzieś na hali...Ech... :)
UsuńDuśka Ty w ogóle w domu przebywasz? Ciągle w trasie :) Ale doskonale Cię moja droga rozumiem. My wróciliśmy z trzydniowej wycieczki w środę, a w czwartek wyruszyliśmy znów do Czech, by kolejny zamek zaliczyć... :)
OdpowiedzUsuńMoc uścisków! Buziole!
He, he, zdarza mi się być ;) Teraz na przykład, jestem uziemiona z powodu remontu przedpokoju :P Ale za jakieś 4 tygodnie wyruszam do Karpacza, więc znowu w drodze.
UsuńZamki w Czechach... bajecznie! To z młodzieżą się tak robijacie po sąsiadach, czy z M.? Buziolki jak stąd do Rybnika :) :) :)
I z młodzieżą i prywatnie z M. :)
UsuńZgodzę się, że msze w plenerze mają ten niepowtarzalny klimat. W Tatrach byłem kiedyś na mszy na Rusinowej Polanie i nad Smreczyńskim Stawem. Jedno ze zdjęć: https://lh3.googleusercontent.com/-5X5Zdx2ifpo/TnpYtoMuqTI/AAAAAAAAFyE/1NL0lUFhC_Y/s1552/P1010224.jpg
OdpowiedzUsuńKiedyś wybierałam się na mszę na Rusinowej, ale nie dotarłam. To było po tym, jak idąc na Gęsią Szyję zobaczyłam, że na Rusinowej budują ołtarz polowy. Cóż, może jeszcze kiedyś się uda, bo to niepowtarzalne chwile. Pozdrawiam :)
UsuńTatry też kocham chociaż w Beskidach czuje się pewniej. Ostatni raz byłam w Tatrach 4 lata temu. Razem z mężem zrobiliśmy skok na Czerwone Wierchy. Ach jak było fajnie. Pogoda prawie się udała poza tym że chwilę pogrzmiało i narobiło stracha. Wspaniałe fotki Ci się udały. Chochołowska fajna, dawno nie byłam.
OdpowiedzUsuńTo ja z kolei mam na odwrót, pewniej czuję się w Tatrach. Czerwone Wierchy bardzo lubię, choć tam zawsze wieje. I też mam na swoim koncie burzę w tym rejonie. Nie znoszę burzy nawet w domu, a co dopiero na szlaku... uuuu.... :) Dobra pogoda i super towarzystwo to jednak podstawa dobrych wspomnień.
Usuń