Bieszczadzkie Anioły
na szlaku na Tarnicę
„… Anioły
bieszczadzkie, bieszczadzkie anioły. Dużo w was radości i dobrej pogody.
Bieszczadzkie
anioły, anioły bieszczadzkie. Gdy skrzydłem cię trącą, już jesteś ich bratem.
(…)”
[Stare Dobre
Małżeństwo]
Kiedy w
październiku 2018 r. padła propozycja wyjazdu w Bieszczady nie byłam obojętna. Radosne
oczekiwanie na wyjazd zmniejszało się z każdym dniem, coraz bardziej
wypełniając moje myśli i powodując mój coraz większy uśmiech. I wreszcie stało
się. Rzuciłam wszystko i wyjechałam w Bieszczady, a właściwie zostałam
przywieziona przez koleżankę Martę, którą poznałam na Lofotach. I tu
spontanicznie zawiązała się sześcioosobowa grupa Bieszczadzkich Aniołów.
„Anioły są takie
ciche, zwłaszcza te w Bieszczadach. Gdy spotkasz takiego w górach, wiele z nim
nie pogadasz. (…)” [SDM]
Z tymi
aniołami nagadałam się wiele, a i śmiechu było co nie miara.
Opisałam już
wcześniej pierwszy dzień, kiedy razem szliśmy przez Połoninę Wetlińską. (ZOBACZ TU) Wieczorem w schronisku umówiliśmy się na kolejny dzień wspólnego
wędrowania. W ferworze rozmów, zdjęć, spotkania z kolegą i jego znajomymi,
śmiechu, wspólnego posiłku, omówiliśmy trasę na kolejny dzień, miejsce zbiórki,
czas itp. Ale jakoś nikt nie wpadł na to, by na wszelki wypadek wymienić się
telefonami. Czasem jest takie uczucie, że zna się kogoś od 24h, ale wydaje się
jakby to było już od dawna i normalne, że wtedy ma się do siebie telefony. To
uczucie tym razem dopadło wszystkich nas. Grzecznie się pożegnaliśmy i
rozjechaliśmy na nocleg.
Kolejnego
dnia stawiliśmy się na miejsce zbiórki, czyli parking w miejscowości Wołosate.
Nasza czwórka: Jadzia, Marta, Janusz i ja, oczekiwała na Piotra i Tomasza. Po
pół godzinie postanowiliśmy iść powoli w kierunku szlaku. I wtedy spotkaliśmy
obu panów, którzy dla odmiany czekali na nas również pół godziny, tyle, że na
drugim parkingu J
No kto by pomyślał, że w tak maleńkiej miejscowości jak Wołosate, są dwa
parkingi J J J
Jesień
zagościła już na dobre. Wolnym krokiem weszliśmy na czerwony szlak. Przez ponad
dwie godziny wędrowaliśmy w sumie prostym i przyjemnym traktem. Naszym celem
była Przełęcz Bukowska (1107 m n.p.m.)
Nawet utwardzoną drogą, gdzie biegnie szlak, można przyjemnie wędrować, kiedy nie ma tłumu ludzi obok...
Kiedy na nią dotarliśmy mgła otaczała
nas ze wszystkich stron. No tak, wczoraj wysyłaliśmy info do bieszczadzkich
aniołów, że nie chcemy już deszczu w ciągu dnia, ale nie doprecyzowaliśmy, że
mgły też…
Mimo to poszliśmy kawałek dalej, by stanąć do wspólnego zdjęcia na
granicy z Ukrainą. Cały czas towarzyszył nam uśmiech i dobre nastroje.
Usiedliśmy na chwilę na Przełęczy Bukowskiej, by nabrać siły na dalszą trasę.
Nawet sporo ludzi zebrało się w dość wygodnej wiacie.
Przed nami
była godzina do Halicza (1333 m n.p.m.), trzeciego szczytu pod względem
wysokości w polskiej części Bieszczadów. Zanim do niego dotarliśmy, musieliśmy
wdrapać się na Rozsypaniec (1280 m n.p.m.) Jak sama nazwa wskazuje, składa się
on z grzbietu, którego stoki pokryte są połoniną i luźno rozsypanych skałek.
Widoki z Rozsypańca są bardzo ładne pod warunkiem, że je widać. My tego
szczęścia w tym dniu mieliśmy jakby odrobinkę. Mimo to szliśmy dalej zwartą
grupą, jedynie Marta od nas odskoczyła i szła swoim własnym tempem. Traciliśmy
ją z oczu co chwila, ale pocieszaliśmy się, że zaraz na nas zaczeka.
"Gdzieś daleko za mgłą... jest rodzinny mój dom.." a nie, tylko Tarnica jest tam gdzieś... za mgłą :)
W końcu
wdrapaliśmy się na Halicz (1333 m n.p.m.) Tu także niewiele było widać, choć
ponoć jest z niego piękna panorama zarówno na Tarnicę i góry po stronie
polskiej, jak i wierzchołki ukraińskie z najwyższym szczytem Bieszczadów –
Pikujem (1408 m n.p.m.) Przy dobrej pogodzie można dostrzec też pasmo gór o
nazwie Gorgany. My widzieliśmy jedynie siebie i kilkoro ludzi, którzy także
podziwiali z nami mleko. Jakoś nikt nie pomyślał pod krzyżem, że właśnie tu,
wedle legendy zbiegały się granice Polski, Węgier i Rusi. Dla nas najważniejsza
była tego dnia granica widoczności. Bo choć nie padało, nic nie było widać.
Poprzedniego dnia padało, ale coś tam zobaczyliśmy. Nie wiadomo już co lepsze J.
Na Haliczu bardzo wiało, więc postanowiliśmy iść dalej, zresztą chcieliśmy
dogonić Martę, która także chwilę na nas czekała na Haliczu, ale wiatr ją
przegonił skutecznie.
I tym
sposobem, krok po kroku, idąc i rozmawiając, łapiąc w kadr, to co anioły nam
łaskawie odsłaniały, doszliśmy do Przełęczy Goprowskiej (1160 m n.p.m.). Tu na
chwilę rozsiedliśmy się, by skosztować suchego prowiantu i przysmaku, który
miał ze sobą Tomek. Z ostatnim kawałkiem schabu z solanki, patrzyliśmy tęsknie
na papierek. Cóż, skoro wszystko zostało zjedzone, należało podnieść się i
ruszyć dalej. Tutaj ludzi już było więcej, przychodzili z różnych stron.
Tydzień wcześniej Bieszczady przeżywały prawdziwy najazd turystów. A tego dnia,
choć pogoda nie była sprzyjająca, to jednak troszkę piechurów, łaknących
górskiego powietrza, wypełzło na szlaki. W tym nasza niestrudzona szóstka,
bowiem doszliśmy do Marty, która zaczekała na nas nad Przełęczą Goprowską, w
dużej wiacie.
Stąd
mieliśmy zaledwie kilka minut, by znów znaleźć się na przełęczy o wdzięcznej
nazwie Przełęcz J
Bardzo szybko nazwaliśmy ją Przełęczą Bez Nazwy. W rzeczywistości jest to
przełęcz tuż pod szczytem Tarnicy. Wtedy stała się rzecz krzepiąca nasze serca.
Na chwilę przedarło się słońce. Chyba bieszczadzkim aniołom nieopatrznie
rozerwała się zasłona. Skorzystaliśmy z tego, pozując do fotek przy szlakowskazie.
A potem
mozolnie wspinaliśmy się ku Tarnicy po schodach, czyli drewnianych stopniach,
które swego czasu wzbudziły wiele kontrowersji. Obrońcy gór i dzikich szlaków
oponowali, że przecież zatraca się w ten sposób prawdziwy charakter
bieszczadzkich bezdroży. Zwolennicy zacierali ręce, bo teraz na Tarnicę to
choćby w klapkach, ale się spokojnie wejdzie. Cóż mam powiedzieć – schody są… I
prowadzą na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów.
Wreszcie
cała nasza szóstka zameldowała się na samiutkim szczycie Tarnicy (1346 m
n.p.m.). Szczyt ten wchodzi do Korony Gór Polskich. Dla mnie to była czysta
radość. Kiedy we wrześniu nie udało mi się wejść na Łysicę, pomyślałam, że
przeszedł mi koło nosa kolejny szczyt do korony. A tu proszę, nie dość, że
pojawiłam się nieplanowo w Bieszczadach, to weszłam z doborowym towarzystwem na
szczyt, który jest do korony wliczony i właśnie stałam na nim i czułam się
spełniona. Do pełni szczęścia brakowało jedynie pięknej pogody, ale cóż, może
gdyby była pogoda wraz z nią byłyby tłumy turystów? A tak mieliśmy szczyt
niemalże tylko dla siebie.
Nazwa Tarnicy pochodzi od słowa „tarniţa”, co w języku
rumuńskim oznacza siodło, przełęcz. To najbardziej atrakcyjny punkt widokowy w
polskiej części Bieszczadów. Przy sprzyjającej aurze można dostrzec Gorgany,
Tatry, Połoniny Zakarpacia a nawet Góry Rodniańskie, leżące w Rumunii.
Na
najwyższym miejscu Tarnicy ustawiono krzyż, który jest charakterystycznym
punktem w panoramie gór, a także służy jako punkt orientacyjny. Pierwszy krzyż,
mający 7 metrów ustawiono w 1987 r. Upamiętniał on pobyt księdza Karola Wojtyły
05.08.1953 r. Po tym, jak krzyż się złamał, wymieniono go na nowy, metalowy,
postawiony w 2000 r. Tym razem miał on 8,5 metra i został na szczyt przyniesiony
przez pielgrzymów w częściach i na szczycie złożony.
Tablica upamiętniająca pontyfikat oraz pobyt Ojca Świętego Jana Pawła II a także poświęcenie krzyża na Tarnicy
Siedzieliśmy pod krzyżem
na Tarnicy i każdy z nas na swój sposób celebrował to wydarzenie. I gdyby nie
mgła i wiatr, pewnie jeszcze byśmy posiedzieli, a tak, podjęliśmy decyzję o
schodzeniu.
Znów
powróciliśmy na bezimienną przełęcz, by z niej schodzić niebieskim szlakiem,
prosto do Wołosatego.
Stąd mieliśmy już tylko godzinkę, ale nie śpieszyliśmy
się, powoli schodziliśmy, pozwalając, by otulała nas mgła w lesie i jesienne
klimaty. Na koniec wędrówki doszło nas rżenie koni, które pasły się we mgle.
Czyż można było tego dnia oczekiwać większej magii?
Znów w
schronisku w Wetlinie zjedliśmy wspólnie ciepły posiłek i wreszcie nadszedł
czas pożegnania. Następnego dnia musieliśmy wracać do domów, ponieważ kończył
się nasz przedłużony weekend w górach. Tym razem wymieniliśmy się kontaktami J
Żal było się rozstawać, bo z taką ekipą to choćby na koniec świata… albo
chociaż, jak w tym dniu, tylko na koniec naszego kraju.
„… Anioły są
wiecznie ulotne. Zwłaszcza te w Bieszczadach. Nas też czasami nosi, po ich
anielskich śladach. (…)” [SDM]
Jadziu,
Martusiu, Januszu, Tomku, Piotrusiu – dziękuję Wam za ten magiczny, wspaniały
dzień. Jesteście najlepszymi bieszczadzkimi aniołami, jakie mogłam mieć wtedy
na szlaku. Mam nadzieję, że przed nami jeszcze nie jeden szlak. Tymczasem,
pozostają tylko wspomnienia. Do zobaczenia!
Uwaga na niedźwiedzie! My na szczęście nie spotkaliśmy żadnego, choć w tych okolicach jest ich ponoć około 200...
Hej!
Bardzo fajny szlak, ja zazwyczaj idę od Tarnicy, ale widać że i w tą stronę jest ciekawie.
OdpowiedzUsuńW ogóle, to dziesięciolecia całe na Rozsypańcu nie byłem.
To jie są "schody" tylko progi antyerozyjne. Od pojęcia schodów uginają się łamy naszych forów wędrówkowych a im większy laik tym bardziej o "zatracaniu naturalnej dzikości" nawija, rymczasem prawda jest taka że każdy kawałeczek Bieszczadów, każda połoninka i większość ścieżek powstała dzięki działalności Wołosów. To oni wypasając tu owce doprowadzili do powstania połonin, tych ciekawych formacji leśnych poniżej i szlaków komunikacyjnych. A że Bieszczady to flisz karpacki, tedy tez tych progów, po przejściu kilkutysięcy turystów i... deszczu dszystkie szlaki były by rozmytymi, głębokimi parowami, wtedy ludzie zaczęli by chodzić obok szlaków (tak to wygląda choćby na stokach Turbacza) i całe "dzikie" bieszczady wyglądały by jak po przejsciu milionowej armii dzików.
Ps. Pozdrowiena dla Marty przodowniczko szperaczki ;)
Mnie osobiście brakowało tylko pogody, żeby móc popatrzeć na te otwarte przestrzenie. Generalnie było super w tym dniu, ale widoków ocenić nie sposób. Zgadzam się z Tobą co do szlaków, które niegdyś wydeptali pasterze z owcami, a potem zrobiono z tego regularne szlaki turystyczne. Ale łatwiej jest mówić o progach erozyjnych "schody", bowiem tu chodzi o sposób stawiania stóp. Kładziesz na nie nacisk, jakbyś po schodach wchodził właśnie. I moim zdaniem bycie laikiem w górach nie ma tu nic do rzeczy. Sama użyłam tego sformułowania, a chodzę po górach już od ponad 20 lat. Nie uważam się za znawcę i autorytet, ale za laika też nie.
OdpowiedzUsuńNiestety Bieszczady nie są już takie "dzikie", zaczynają być zadeptywane jak Tatry (to chyba taka moda, w kolejnych latach jedźmy w inne góry), ale oczywiście działalność mająca na celu utrzymanie stoków i szlaków w celu ograniczenia dewastacji jest jak najbardziej słuszna.
Życzenia dla Marty przekażę, bardzo dziękuję. I Was pozdrawiam serdecznie! :)
No tu to przynajmniej w grupie!
OdpowiedzUsuńUspokoiłam się.
Buziaki!!!
Hehehe... i to jakiej grupie! Zawiązanej spontanicznie :)Życzyłabym sobie więcej takich wypadów w takim super towarzystwie. Wtedy jest weselej, no i oczywiście bezpieczniej. Buźka! :)
UsuńFajna przygoda, w Bieszczadach byłam już kilka razy, ostatnio w Ustrzykach Dolnych kwatery, które wybraliśmy mieściły się w Gościńcu Pięciu Stawów i było naprawdę ok, więc z czystym sumieniem polecam.
OdpowiedzUsuńWitaj :) Bieszczady zawsze kojarzą się z przygodą, a jeśli do tego dodamy dobre towarzystwo, super pogodę i wygodną kwaterę, to już jest pełnia szczęścia. Pozdrawiam serdecznie :)
Usuń