Norwegia
po raz trzeci,
czyli
mojej ochoty na Lofoty
część
trzecia
Termin: 15 sierpnia 2018 r.
Uczestnicy (w kolejności alfabetycznej): Alicja, Anna, Jacek,
Marta, Martyna, Sylwester i ja
Trasa opisana w poście: Ørsvågvær – Henningsvær – szczyt Festvågtind
– Ørsvågvær - Svolvær - (prawie) szczyt Fløya - Ørsvågvær
Nocleg: Ørsvågvær Camping niedaleko Kabelvåg
Pokonana trasa 15 sierpnia: 18 km do Henningsvær i z powrotem na
camping, następnie 8 km do Svolvær i z powrotem, czyli około 52 km
Poranek po męczącym, ale
ciekawym dniu, przywitał nas niebieskim niebem i słonecznymi promieniami.
Marzenie o Lofotach stało się faktem.
Archipelag Lofotów
ciągnie się na długości ponad 100 km. Tworzą go cztery główne wyspy: Moskenesøy,
Flakstadøy, Vestvagøy, Austvagøy oraz dziesiątki pomniejszych wysepek. Nazwa
Lofoty wzięła się od staronordyjskiego słowa „Lófót”, oznaczającego pierwotnie
wyspę Vestvagøy. Pierwsza część to „ló”,
czyli „ryś”, a druga pochodzi od
norweskiego „fótr”, czyli „stopa”. Wyspa Vestvagøy ma kształt łapy
rysia i od tego wziął swoją nazwę cały archipelag. Z kolei Flakstadøy to zlepek
słów „Vargfót” czyli „stopa wilka” od słowa „Vargr” – „wilk”. Bardzo ładna etymologia nazw.
Dzień zapowiadał się
słoneczny, suchy, co w przypadku pogody na Lofotach nie jest takie oczywiste. W
dodatku całkowicie po mojemu, czyli pieszo i pod górkę.
Wszyscy zgodnie postanowiliśmy spędzić go na trekkingu górskim. Szkoda byłoby marnować dzień na szwędanie się po campingu albo zwiedzanie obiektów zamkniętych. Gdy tylko załatwiliśmy formalności związane z domkiem, zapakowaliśmy się w samochód i wyruszyliśmy do miejscowości Henningsvær. O miejscu tym napiszę w kolejnym poście. Teraz wspomnę jedynie, że to mała wioska rybacka , którą zamieszkuje ok. 500 osób. Położona jest na kilku małych wysepkach (głównie Heimøya i Hellandsøya) u wybrzeży Austvågøya, jakieś 20 km od stolicy Lofotów Svolvær. Ze względu na mosty łączące poszczególne wysepki, Henningsvær nazywane jest Wenecją Lofotów.
Wszyscy zgodnie postanowiliśmy spędzić go na trekkingu górskim. Szkoda byłoby marnować dzień na szwędanie się po campingu albo zwiedzanie obiektów zamkniętych. Gdy tylko załatwiliśmy formalności związane z domkiem, zapakowaliśmy się w samochód i wyruszyliśmy do miejscowości Henningsvær. O miejscu tym napiszę w kolejnym poście. Teraz wspomnę jedynie, że to mała wioska rybacka , którą zamieszkuje ok. 500 osób. Położona jest na kilku małych wysepkach (głównie Heimøya i Hellandsøya) u wybrzeży Austvågøya, jakieś 20 km od stolicy Lofotów Svolvær. Ze względu na mosty łączące poszczególne wysepki, Henningsvær nazywane jest Wenecją Lofotów.
Samo zwiedzanie
Henningsvær zostawiliśmy sobie na kolejny dzień. Teraz skupiliśmy się na
czekającym nas zadaniu.
Odnaleźliśmy szlak i zaczęliśmy się wspinać. Góry na Lofotach nie mają powalających wysokości, ale ich stromizna powoduje zadyszkę i poczucie, jakby szło się co najmniej na 2 tys. metrów.
Odnaleźliśmy szlak i zaczęliśmy się wspinać. Góry na Lofotach nie mają powalających wysokości, ale ich stromizna powoduje zadyszkę i poczucie, jakby szło się co najmniej na 2 tys. metrów.
Naszym celem był szczyt
Festvågtind, położony na wysokości 541 m n.p.m., około 3 km od Hennigsvær.
Na górę prowadzą dwie trasy. Jedna, łagodniejsza wiedzie do jeziora Heiavatnet, leżącego na wysokości 207 m n.p.m., który dla wielu wspinaczy jest przystankiem na kąpiel w jego chłodnych wodach. Druga trasa jest stroma i kręta i prowadzi do punktu wspinaczkowego i dalej na szczyt. My oczywiście wybraliśmy tę drugą opcję i wracaliśmy później drogą obok jeziora.
Na górę prowadzą dwie trasy. Jedna, łagodniejsza wiedzie do jeziora Heiavatnet, leżącego na wysokości 207 m n.p.m., który dla wielu wspinaczy jest przystankiem na kąpiel w jego chłodnych wodach. Druga trasa jest stroma i kręta i prowadzi do punktu wspinaczkowego i dalej na szczyt. My oczywiście wybraliśmy tę drugą opcję i wracaliśmy później drogą obok jeziora.
Co warto wiedzieć wybierając się na Festvågtind?
Samochód pozostawiliśmy na parkingu pod samą górą. Czas przejścia na szczyt zajmuje około 1,5 h, a powrót około 1h. Oczywiście wszystko zależy od kondycji wspinającego się oraz ilości robionych zdjęć po drodze, a tu, uwierzcie mi, co chwila jest coraz piękniejszy widok.
Kolejną ważną rzeczą jest zabranie ze sobą zapasu wody. Po drodze nie ma żadnych strumieni ani potoków, a pod szczytem nie ma żadnej hytty, czyli schroniska, także nie zakupimy tu życiodajnego płynu. Szlak oprócz tego, że stromy, jest wyraźną ścieżką.
Samochód pozostawiliśmy na parkingu pod samą górą. Czas przejścia na szczyt zajmuje około 1,5 h, a powrót około 1h. Oczywiście wszystko zależy od kondycji wspinającego się oraz ilości robionych zdjęć po drodze, a tu, uwierzcie mi, co chwila jest coraz piękniejszy widok.
Kolejną ważną rzeczą jest zabranie ze sobą zapasu wody. Po drodze nie ma żadnych strumieni ani potoków, a pod szczytem nie ma żadnej hytty, czyli schroniska, także nie zakupimy tu życiodajnego płynu. Szlak oprócz tego, że stromy, jest wyraźną ścieżką.
Po drodze napotkaliśmy
wspinaczy. Mężczyzna stał gotowy do wpięcia się w linę, którą ubezpieczała na
górze jego kobieta. Zażartowałam sobie i spytałam, czy jej ufa. Zaśmiał się i
odpowiedział, że nie ma innego wyjścia. Dzień na wspinaczkę był naprawdę
wspaniały.
My także wspinaliśmy się
mozolnie krok po kroku.
Wreszcie osiągnęliśmy coś w rodzaju siodła, przełęczy tuż pod szczytem. Tam na chwilę usiedliśmy, licząc na to, że może część turystów zejdzie z czubka, by ustąpić nam miejsca. Obowiązkowa sesja foto, no bo nie mogło być inaczej. Czułam się jak w moich ukochanych Tatrach, dookoła miałam szczyty, których nazw nie znałam, ale nie miało to znaczenia. Niebieska woda Morza Norweskiego wcinająca się w ląd Vestfjorden dodawała uroku.
Strzeliste góry Lofotów - czyż nie przypominają łańcucha szczytów w Tatrach, widocznego ponad chmurami?
Na przełęczy - widok na Vestfjorden oraz góry wchodzące w skład wysp Skrova, Litlmolla oraz Stormolla
Wreszcie osiągnęliśmy coś w rodzaju siodła, przełęczy tuż pod szczytem. Tam na chwilę usiedliśmy, licząc na to, że może część turystów zejdzie z czubka, by ustąpić nam miejsca. Obowiązkowa sesja foto, no bo nie mogło być inaczej. Czułam się jak w moich ukochanych Tatrach, dookoła miałam szczyty, których nazw nie znałam, ale nie miało to znaczenia. Niebieska woda Morza Norweskiego wcinająca się w ląd Vestfjorden dodawała uroku.
Po kilku chwilkach
weszliśmy na sam szczyt. Radość wielka, z góry patrzyliśmy na panoramę 360°.
Wspaniała pogoda pozwoliła dostrzegać szczegóły, jak choćby jedną z ciekawostek
Henningsvær, o której jednak wspomnę w kolejnym poście. Pomyślałam, że to
kolejny mój, zdobyty szczyt w Norwegii. Myśl ta bardzo mnie cieszy do dziś. A
sama miejscowość w dole przypominała mi drzewko. A to zawsze krzepiący widok.
Moglibyśmy tak siedzieć
długo i trwać w zachwycie, ale jednak plany i apetyt na ten dzień były jeszcze
przed nami.
Widok na wysepki wchodzące w skład wyspy Skrova, Litlmolla oraz Stormolla a także niebieski Vestfjorden
Zapierające dech widoki z
góry zostały w pamięci. Na pamiątkę wpisaliśmy się też w zeszyt, schowany w
skrzynce na szczycie.
Jak już wspomniałam wcześniej, schodząc postanowiliśmy przejść się okrężną trasą przez małe jeziorko Heiavatnet. Nie dla kąpieli, lecz tylko dla urozmaicenia sobie wędrówki. A potem przedzieraliśmy się przez spore głazowisko i przez zarośla.
Jak już wspomniałam wcześniej, schodząc postanowiliśmy przejść się okrężną trasą przez małe jeziorko Heiavatnet. Nie dla kąpieli, lecz tylko dla urozmaicenia sobie wędrówki. A potem przedzieraliśmy się przez spore głazowisko i przez zarośla.
Zeszliśmy z góry
szczęśliwi i w dobrych nastrojach. Nawet Sylwek był z siebie dumny, że dał
radę, choć zakładał ewentualny odwrót na szlaku. Zrezygnował jedynie z kolejnej
górskiej eskapady. Wracaliśmy na camping, żeby przygotować sobie obiad.
Chwila przerwy na zjedzenie wyrafinowanego obiadu, czyli makaronu z parówkami i żółtym serem, herbata, porcja rozmów, śmiechu i małego odpoczynku i już zbieraliśmy się do drugiej części trekkingowego planu. Nie wiedzieliśmy jeszcze o największej atrakcji tego dnia.
Chwila przerwy na zjedzenie wyrafinowanego obiadu, czyli makaronu z parówkami i żółtym serem, herbata, porcja rozmów, śmiechu i małego odpoczynku i już zbieraliśmy się do drugiej części trekkingowego planu. Nie wiedzieliśmy jeszcze o największej atrakcji tego dnia.
Tym razem naszym celem
była stolica Lofotów – Svolvær. O nim szerzej także napiszę w kolejnym poście.
Teraz wspomnę jedynie, że większość zabudowań Svolvær znajduje się na głównej
wyspie Austvågøya, część na małych, pobliskich wysepkach, połączonych mostami,
m.in. mostem Svinøy. W Helle, około 6 km od miasta znajduje się też lotnisko,
taki regionalny port lotniczy, który łączy stolicę Lofotów m.in. z miastem Bodø
na stałym lądzie, do którego, jako ostatniego miasta, dojeżdża kolej.
I ponownie jak w
przypadku Henningsvær, także i zwiedzanie Svolvær zostawiliśmy sobie na kolejny
dzień. Najbardziej charakterystyczną górą, symbolem miasta jest Svolværgeita,
czyli „Kozia góra”, wysoka na 150 m n.p.m., położona na południowo-zachodniej
ścianie Fløyfjellet, mającej 569 m n.p.m. (inna nazwa to Fløya lub dawna nazwa
Svålen). Nazwa góry wzięła się od jej kształtu, bowiem góra przypomina kozę i
ma dwa wystające rogi nazwane Storhorn (ten większy) i Lillehorn (ten
mniejszy). Jest popularną górą wspinaczkową, gdzie często wspinacze skaczą z
jednego rogu na drugi. Pierwsze, udokumentowane wejście na tę górę odbyło się 1
sierpnia 1910 r. Dokonali tego Ferdynand Schjelderup (norweski alpinista,
sędzia Sądu Najwyższego, członek ruchu oporu podczas niemieckiej okupacji
Norwegii), Alf Bonnevie Bryn (norweski inżynier, alpinista, powieściopisarz) i
Carl Wilhelm Rubenson (urodzony w Szwecji norweski pisarz góralski, założyciel
klubu górskiego Norsk Tindeklub).
My darowaliśmy sobie
takie atrakcje jak skakanie nad przepaścią, zresztą nie wspinaliśmy się z
linami, karabinkami i magnezją. Byliśmy zwykłymi turystami górskimi.
Samochód pozostawiliśmy
pod Svolværgeita, tuż przed miejskim cmentarzem. Przeszliśmy potem obok niego,
by wejść na szlak.
Tym razem rozpoczęliśmy
wędrówkę na pobliski szczyt Fløya. Zegarek wskazywał godzinę 18.00. Pierwszy
raz wychodziłam w góry o takiej godzinie. I byłam całkowicie spokojna, bo tutaj
długo jest jasno, więc nie było problemu z powrotem.
Co warto wiedzieć wybierając się na szlak wiodący na
Fløyfjellet?
Przede wszystkim, że jest to szlak dość stromy, oznakowany na niebiesko - biało. Określany jako średnio trudny, oczywiście zależny od warunków atmosferycznych i kondycji wspinającego się turysty. Często można go zagubić wśród kamieni.
Po deszczach, które na Lofotach nie są rzadkością, szlak jest bardzo błotnisty, więc przygotujcie się na to, zakładając odpowiednie obuwie. W górnej części jest to szlak wąski z widocznymi ekspozycjami, więc nie polecam dla ludzi z lękiem wysokości lub przestrzeni. Szlak ma około 4 km w obie strony, przewidziany jest na ok. 3-5 godzin. I tak , jak w przypadku szlaku na Festvågtind, tak i tu, trzeba zaopatrzyć się w zapas wody, bowiem nie ma tu żadnych cieków wodnych. Dodatkowo nie jest to szlak dla osób, których paraliżują łańcuchy na szlaku, ponieważ po drodze trafia się na 10 metrowy odcinek gładkiej skały, ubezpieczonej łańcuchem a potem stalową linką.
Początek wędrówki zaczyna się pośród porozrzucanych głazów, potem mija się wysoką roślinność, brzozowy i jarzębinowy lasek. Cały czas pod górę. I my wspinaliśmy się krok po kroku, każdy we własnym tempie. Po korzeniach, po kamieniach, po błocie. Przekroczyliśmy łańcuchy i wreszcie weszliśmy w coś w rodzaju kotła. Dookoła nas były góry. Mamiące swą bliskością i łagodnością, jednak wywołujące chwilami zadyszkę i meandrujące ścieżką.
Przede wszystkim, że jest to szlak dość stromy, oznakowany na niebiesko - biało. Określany jako średnio trudny, oczywiście zależny od warunków atmosferycznych i kondycji wspinającego się turysty. Często można go zagubić wśród kamieni.
Po deszczach, które na Lofotach nie są rzadkością, szlak jest bardzo błotnisty, więc przygotujcie się na to, zakładając odpowiednie obuwie. W górnej części jest to szlak wąski z widocznymi ekspozycjami, więc nie polecam dla ludzi z lękiem wysokości lub przestrzeni. Szlak ma około 4 km w obie strony, przewidziany jest na ok. 3-5 godzin. I tak , jak w przypadku szlaku na Festvågtind, tak i tu, trzeba zaopatrzyć się w zapas wody, bowiem nie ma tu żadnych cieków wodnych. Dodatkowo nie jest to szlak dla osób, których paraliżują łańcuchy na szlaku, ponieważ po drodze trafia się na 10 metrowy odcinek gładkiej skały, ubezpieczonej łańcuchem a potem stalową linką.
Początek wędrówki zaczyna się pośród porozrzucanych głazów, potem mija się wysoką roślinność, brzozowy i jarzębinowy lasek. Cały czas pod górę. I my wspinaliśmy się krok po kroku, każdy we własnym tempie. Po korzeniach, po kamieniach, po błocie. Przekroczyliśmy łańcuchy i wreszcie weszliśmy w coś w rodzaju kotła. Dookoła nas były góry. Mamiące swą bliskością i łagodnością, jednak wywołujące chwilami zadyszkę i meandrujące ścieżką.
Na szlaku - z powodu częstego błota, władze Lofotów przygotowywały się do budowy nowych kładek albo punktów odpoczynku...
W prawo odbijał szlak na Svolværgeita, w lewo na Fløya. Ale nie ma tu żadnej tabliczki czy kierunkowskazu. Raczej kierownikiem wyprawy jest tu intuicja. Nasza grupka pięła się po lewej stronie. Aż do momentu, by stanąć u stóp wierzchołka. Ale tu właśnie czekała na nas najlepsza atrakcja tego dnia. Tylko trzeba było nieco w lewą stronę, zboczyć ze szlaku.
Djevelporten. Magiczne
słowo. W wolnym tłumaczeniu oznacza „Diabelskie drzwi” lub „Diabelską Bramę”.
Jest to kawałek skały, który utknął pomiędzy dwoma klifami.
Znajduje się pomiędzy szczytem Frog, inaczej Frosken (czyli Żaba) – to ten po lewej stronie wysokim na 467 m n.p.m. oraz szczytem Fløya wysokim na 569 m n.p.m. – to ten po prawej stronie. Sam Djevelporten położony jest na wysokości 420 m n.p.m. Nie, nie jest to powalająca wysokość, ale wrażenie robi. Widok tego kamyczka bardzo nas ucieszył. Niespodzianka została przez wszystkich przyjęta z entuzjazmem.
Djevelporten przypomina mniejszą wersję Kjeragbolten, głazu, który także mieści się pomiędzy dwoma pionowymi skałami. Nie mogło być inaczej, większość z nas wdrapała się na kamień, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Radość była nie do opisania.
Znajduje się pomiędzy szczytem Frog, inaczej Frosken (czyli Żaba) – to ten po lewej stronie wysokim na 467 m n.p.m. oraz szczytem Fløya wysokim na 569 m n.p.m. – to ten po prawej stronie. Sam Djevelporten położony jest na wysokości 420 m n.p.m. Nie, nie jest to powalająca wysokość, ale wrażenie robi. Widok tego kamyczka bardzo nas ucieszył. Niespodzianka została przez wszystkich przyjęta z entuzjazmem.
Djevelporten przypomina mniejszą wersję Kjeragbolten, głazu, który także mieści się pomiędzy dwoma pionowymi skałami. Nie mogło być inaczej, większość z nas wdrapała się na kamień, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Radość była nie do opisania.
I choć nie jestem z tych, co promują zbaczanie ze szlaku, to w
tym przypadku zdecydowanie polecam J
Niestety samego szczytu
Fløya nie zdobyliśmy. Pobliskiego, o wdzięcznej nazwie Żaba, również nie. Ale
„nasza agrafka” (skąd się wzięła taka nasza robocza nazwa, nie mam pojęcia)
wynagrodziła nam te braki. Przeszliśmy wąską granią do punktu widokowego, by z
góry nacieszyć oczy widokiem Svolvær. Tu nastąpiła przerwa na łyk herbaty, na sesję
foto i na bliskie spotkania z beczącymi swetrami, które były niesamowicie
zainteresowane nami. Aż do momentu, kiedy uznały, że ilość wypstrykanych fotek
jest już wystarczająca.
Patrzyłam na miasto w dole i zastanawiałam się jak ludziom się tu żyje zimą. Mieszkają tu chyba tylko twardzi ludzie. Tacy, którzy wytrzymują długo sami ze sobą. Stąd można było zobaczyć wyspę Storemolla, wyspę w gminie Vågan, która ma połączenia promowe z sąsiednią wyspą Hinnøya i na której zamieszkuje około 50 mieszkańców. Podziwiałam też widok na Austnesfjorden, który to fiord ma wejście między lotniskiem Helle na zachodzie, a wysepką Barden na wschodzie i rozciąga się na 13 km. Jeszcze nie wiedziałam, że następnego dnia zobaczę z bliższej perspektywy wysepkę z uroczym kościółkiem.
Widoczna wysepka to Kjepsøya, a za wzniesieniem widać po lewej stronie pas startowy lotniska Helle oraz najbliżej wody Hellvågan
Wysepka Kjepsøya (po prawej) i wysepki wchodzące w skład Stormolli (po lewej) oraz widoczny pas startowy lotniska Helle (powiedzenie "go to Hell" nabiera innego znaczenia, ale jeśli tak wygląda piekło, to nie mam nic przeciwko temu, żeby do niego trafić ;) )
Patrzyłam na miasto w dole i zastanawiałam się jak ludziom się tu żyje zimą. Mieszkają tu chyba tylko twardzi ludzie. Tacy, którzy wytrzymują długo sami ze sobą. Stąd można było zobaczyć wyspę Storemolla, wyspę w gminie Vågan, która ma połączenia promowe z sąsiednią wyspą Hinnøya i na której zamieszkuje około 50 mieszkańców. Podziwiałam też widok na Austnesfjorden, który to fiord ma wejście między lotniskiem Helle na zachodzie, a wysepką Barden na wschodzie i rozciąga się na 13 km. Jeszcze nie wiedziałam, że następnego dnia zobaczę z bliższej perspektywy wysepkę z uroczym kościółkiem.
Kozia góra z tej perspektywy wydawała
się taka malutka… Właściwie to wyglądała jak mała skałka wystająca nad miastem.
Ale choć mała, dająca skok adrenaliny dla wspinaczy.
W punkcie widokowym - Svolvær z góry. Z prawej strony jezioro Gardsosen a wyżej po prawej jezioro Grønnåsvatnet
Wokół nikogo nie było, byliśmy sami.
Dopiero jak zarządziliśmy odwrót, pojawiły się dwie dziewczyny. Na zegarku
dochodziła 23.00…
Schodziliśmy tą samą trasą. Męcząca i
kiepsko widoczna sprawiała, że szliśmy powoli i każdy w swoim tempie. Kiedy
doszliśmy do linii lasu zdarzyło się coś, co spowodowało wyrzut mojej
adrenaliny. Szłam przed Martą, rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się a w sekundę
później zobaczyłam jak jej ciało turla się po błotnistym zboczu, rzucane
bezwładnie jak szmaciana kukiełka. Jedyne co mogłam zrobić, to tylko krzyknąć.
Teraz rozumiem, jak czują się wspinacze, kiedy ich partner po linie leci w
przepaść. Nie można zrobić już nic. Na całe szczęście tu nie było przepaści,
jednak zbocze schodziło dość ostro w dół, natomiast Marcie nic się nie stało,
skończyło się jedynie na nerwach i obtarciach. Szczęście w nieszczęściu, że
tylko tak. Ale co się najadłyśmy obie strachu, to nasze. Mimo wszystko, to był
najlepszy dla mnie, dzień na Lofotach.
Zapakowani znów w samochód ruszyliśmy
pełni wrażeń na camping. Wracaliśmy nieco upodleni, ale dumni, że udało nam się
zdobyć dwie góry w jeden dzień. Jak się okazało, ten dzień był jedynym
słonecznym i pięknym na Lofotach. Kolejnego dnia chmury spowiły szczyty, z
nieba siąpił deszcz. Ale o tym w kolejnej relacji…
C.d.n.
…
Powiem Ci, że te wszystkie widoki mnie powaliły, jestem totalnie zauroczona. Bardzo chętnie pospinałabym się tam z Wami. No a Twój uśmiech, Ty praktycznie na każdym zdjęciu promieniejesz. :) Brawo za wejście na kamień, ja to bym chyba zemdlała. hehe To się nazywa życie pełną parą. Bardzo fajny post, rozmarzyłam się i po prostu miło spędziłam czas. :***
OdpowiedzUsuńDziękuję ślicznie :) Tak, wtedy, w tym momencie żyłam i oddychałam pełną parą. Miło mi, że przy zdjęciach wywołałam marzenia. Kto wie, może się spełnią? I kamień nie będzie straszny :) Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńPrzepiękne miejsca! Ależ wędrówka. Oczu od zdjęć oderwać nie sposób.
OdpowiedzUsuńMaćku, nie odrywaj więc! Patrz do woli. To piękny kącik świata, a ja pokazałam go tylko w małym ułamku. Mam apetyt na więcej, ale pewnie szybko to nie nastąpi. Pozdrawiam ciepło :)
UsuńNo to ja dziękuję... Pooglądałam, zachwyciłam się widokami i moja kochana serce mi bije jak młot. Boże kochany, gdzież Was poniosło! Przecież ja umarłabym ze strachu! To wejście na kamień!!! Jestem w szoku... Za milion dolarów bym nie wyszła... Mój M. pewnie tak... I to jeszcze z laską :)
OdpowiedzUsuńJesteście niesamowici :)
Moc buzioli!!!
Robiliśmy co mogliśmy, żeby teraz innym serce szybciej zabiło:) A poważnie to tylko niewielka część tego, co cały archipelag Lofotów ma do zaoferowania. Może jeszcze kiedyś wrócę i wtedy opiszę inne zakątki. Buziaki!:)
UsuńMiało być: bym nie weszła. Widzisz, jeszcze dzisiaj wali mi serducho...
Usuń:) :) :) Buźki!
Usuń