Raczki zdejmij, raczki włóż,
czyli o tym, jak zdobyć
dwa szczyty
w dwóch pasmach górskich
jednego dnia
Moment, w którym masz tyle na głowie, że kolejnej rzeczy nie udźwigniesz i zdajesz sobie sprawę, że albo wybuchniesz, czego nie chcesz, albo po prostu się oddalisz... najlepiej w głąb pamięci, z której wygrzebujesz przyjemnie spędzone chwile. Na miłe wspomnienia pojawia się uśmiech i to jest najlepsze lekarstwo na zło rzeczywistości, która właśnie Cię dopadła. I tak też mam tym razem. Dodatkowo Facebook przypomniał mi o pewnym wyjeździe rok temu, o spacerze w górach i zdobyciu kolejnych szczytów do KGP, w dodatku w fantastycznym gronie.
Marzec 2022 rok. Jak zwykle wyjazd w piątek za pięć północ. W autokarze gwarno, radośnie przez chwilę, potem stopniowo następuje cisza i każdy umościwszy sobie gniazdko do spania na siedząco, idzie w tzw. kimono. Gdzieś w okolicach 5.30 rano zatrzymujemy się na dłuższy postój. W ruch idą pierwsze kawy, herbaty i czasem też jedzonko. Ja o takiej porze mam przełyk jakiś zwężony, bo nie bardzo chce mi cokolwiek wejść. Za to herbata - zawsze i wszędzie i o każdej porze dnia. Godzinny postój na stacji benzynowej to okazja do porannej toalety i szybkiego przebrania się w ciuchy górskie. Nikogo nie dziwi sznurek całkiem już przytomnych acz ziewających ludzi z ręcznikami i szczoteczkami do zębów w ręku.
Potem, po około pół godzinie jazdy, wszyscy wysypują się na szlak. Cel - szczyt o nazwie Kowadło (989 m n.p.m.) - teoretycznie najwyższy szczyt Gór Złotych po stronie polskiej. A przede wszystkim szczyt wchodzący do Korony Gór Polskich.
Startujemy z sennej jeszcze wsi Bielice. Nawet psy nie szczekają, bo w zasadzie co by im to dało. Ludzi z kijami może lepiej nie obszczekiwać ;)
Na dole prawie już wiosna. Czuć ją już w powietrzu, choć na nogach jeszcze zimowe treki, a na głowie czapka. Startujemy żółtym szlakiem pomiędzy zabudową wsi. Grupa, jak zawsze rozchodzi się, bo każdy idzie we własnym tempie. Przy skręcie w lewo na zielony szlak zaczyna się nieco bardziej ostre podejście.
Z każdym krokiem leży coraz więcej śniegu, który w normalnych warunkach jest nawet lepszy, bo niweluje ostrość podejścia. Problem w tym, że teraz roztapiający się śnieg jest lodem, po którym nie sposób iść bez znajomości figur akrobatycznych. Chcąc nie chcąc każdy zatrzymuje się i na buty wędrują raczki.
Po drodze, jak zawsze masa śmiechu, co i rusz ktoś zalicza glebę, wokół wszystko się bieli, choć na dole były zgoła inne warunki. Jest po prostu fajnie. Widoków po drodze nie ma praktycznie w ogóle, ale nie ma to znaczenia, gdy co chwila człowiek się śmieje. Wolno, bez pośpiechu przemy pod górkę. Tuż pod wierzchołkiem schodzą już nasi. Bardzo dobrze, jest rotacja i więcej miejsca na górze.
Wreszcie wypłaszczenie i tabliczka po środku informują nas o zdobyciu szczytu.
Spektakularnych widoków nie ma, bo szczyt jest zalesiony. Na kilku skałkach siadamy na kanapkę i herbatę. Chwila dla reportera, kiedyś powiedziałoby się błysk fleszy, a teraz dźwięk migawki w komórce. Stempel potwierdzający wejście ląduje w książeczkach GOT lub KGP. Jest wciąż cudowny poranek.
Po chwilowej przerwie na szczycie Kowadła, pora ruszać w dół tą samą trasą. Wejść było w tym przypadku łatwiej, niż zejść. Nawet pomimo raczków na butach. Ślisko, stromo, ale wesoło. Zwłaszcza jak ktoś leży na środku drogi i rechocze.
Znów wkraczamy na szlak żółty z niebieskim, ale tym razem nie skręcamy w kierunku Bielic, a w lewo w kierunku Bielawki. Idzie się wygodnie, tym razem bez raków, bo na asfalcie trochę ich szkoda. Czas uprzyjemniają nam rozmowy, po drodze mijamy się z ludźmi z naszej grupy, którzy piknikują na poboczach.
Jest tak fantastyczna atmosfera, że wszystkie troski tego świata schodzą na plan dalszy. Od miesiąca nie mówi się w Polsce o niczym innym, jak o wojnie w Ukrainie. Wszyscy pomagamy jak możemy, ale w pewnym momencie czujemy, że trochę nas to przytłacza. Mniej więcej to właśnie przewija się w naszych rozmowach. Dlatego ucieczka w góry to zawsze dobry wybór. Choć na chwilę zapominamy o bożym świecie. Mnie jest dodatkowo trudno, bo prowadząc bloga o nazwie Cudowny Świat, jak mam pisać o jego cudownościach, kiedy wokół jest tyle zła... I to tak bardzo obok... Ale w tym momencie zapominam o wszystkim i skupiam się na tym, co tu i teraz.
A teraz są stoliki, które zapraszają by usiąść choć na chwilę. Ale większość z nas zatrzymuje się tu tylko po to, żeby znów nałożyć raczki na buty. Jest bardzo ślisko. Prosta droga przypomina lodowisko.
Po chwili marszu droga prowadzi nas do skrętu w prawo na zielony szlak.
Nasz cel to tym razem Rudawiec (1106 m n.p.m.) - trzeci co do wysokości szczyt Gór Bialskich, ale przez który poprowadzony jest szlak turystyczny i który wchodzi w skład KGP. Moja radość jest wielka. Jednego dnia wpadają mi kolejne dwa szczyty do mojej listy, a następny, dzień później (ale o tym kiedy indziej).
Szlak przez las jest bardzo przyjemny, przez chwilę idę przez niego sama i delektuję się ciszą. Wpadam na towarzystwo rozlokowane na polance. Znowu jest śmiesznie. Zbieramy się w dalszą drogę, bez pośpiechu dochodzimy do skrzyżowania szlaków. Tu znów chwilę czekamy na tych, co z tyłu, ale już po krótkim postoju skręcamy w prawo, zgodnie ze szlakiem i przez Iwinkę (1077 m n.p.m.) docieramy do Rudawca. Tu mamy już dłuższy postój.
Rudawiec także jest zalesiony, nie ma z niego super widoków. Jest rozleglejszy niż Kowadło. Czesi nazywają go Polská Hora, czyli polską górą. Na szczycie stoi tabliczka z nazwą i pod spodem, także jak na Kowadle, zgrabna budka na pieczątkę, która przez dobrych kilka minut jest w użyciu.
Po obowiązkowej sesji foto, rozsiadamy się pod drzewem i spożywamy kanapki. Ciepło herbaty rozlewa się po całym ciele i nie robi nam to różnicy, że siedzimy na śniegu (oczywiście na tzw. poddupnikach, co by nam nasze szanowne D nie zmokły).
Wreszcie przychodzi czas na schodzenie. Z jednej strony zadowolenie, bo szlaki dziś ze względu na oblodzenie jakby troszkę wymagające, z drugiej moment ten jakoś tak zawsze jest odwlekany.
Ostrożnie krok za krokiem schodzimy gęsiego szlakiem zielonym aż do Przełęczy Płoszczyna. Po drodze, zaraz za wierzchołkiem Rudawca pojawiają się pierwsze widoki na zaśnieżone szczyty Masywu Śnieżnika.
I wiecie jak to jest... Niby dorośli ludzie, wydawać by się mogło, że zmęczeni po nieprzespanej dobrze nocy, od rana na nogach, podejmujących wysiłek fizyczny, a tu nagle bach! śnieżka na kurtce... Ooooo.... A więc, wojna na śnieżki! Początkowo dwóch kolegów uprawia tę "dyscyplinę" między sobą, ale po chwili już wszyscy jesteśmy w to zaangażowani. Śmiechu co nie miara. A już słowa "Auła, tak się nie bawię, jesteś u Pani!" wywołują masę wspomnień z lat dziecięcych. I nową porcję radości.
Kiedy następuje zawieszenie broni (właściwie nie wiem, po której stronie jestem, bo tu każdy w każdego walił śnieżkami), siadamy na polanie, z której pięknie widać Śnieżnik. I znów jesteśmy pokojowo nastawieni. Słońce przyświeca, niebo niebieskie, łapiemy promyki wiosenne na twarz.
Ale jednak pora ruszać dalej do... następnej polany, z której już widać cały Masyw Śnieżnika. No żyć, nie umierać. Zarządzamy tu dłuższy postój, grupa się zbiera prawie cała, za wyjątkiem tych liderów, którzy biegają na przodzie stada. Czekolada smakuje w tym miejscu wybornie. Nikomu nie chce się wstawać, nikt nie nawołuje do dalszej drogi. Bo w sumie nie ma się gdzie śpieszyć. Każdy wie, gdzie ma dojść. A czasu mamy aż nadto.

Jednak ten moment zawsze przyjść musi. Zbieramy się, by powoli zejść na Przełęcz Płoszczyna. Raczki wciąż na butach, choć przez całą drogę to są zakładane, to zdejmowane. Dochodzimy do granicy polsko - czeskiej. Tu na przełęczy, nazwanej przez Czechów Kladské Sedlo, czy też Kłodzka Brama, zarządzamy kolejny dłuższy postój, by jeszcze przez chwilę podelektować się ciszą i spokojem. Część osób z grupy zamawia piwo, a cześć ciepłe zupy, chociaż w planach jest obiad. A wszystko to dzieje się w czynnym okazjonalnie schronisku Horská Chata Sedlo, które stanowi dawny budynek Straży Granicznej.

Przełęcz Płoszczyna rozdziela Masyw Śnieżnika i Góry Bialskie, czy też Góry Złote. Tu też znajduje się historyczna granica pomiędzy Morawami a Śląskiem oraz pomiędzy Austro-Węgrami a Królestwem Pruskim. Ale kto by o tym pamiętał, sącząc zasłużone po wysiłku piwo czy wcinając zupę ;)
Drogą Staromorawską, żółtym szlakiem, schodzimy w kierunku Bolesławowa, który jest przysiółkiem Stronia Śląskiego. Tam mamy przewidziany nocleg. Początkowo droga szeroka, ale z lodem. Drobię jak gejsza, a w ślad za mną i inni. W końcu raczki znów są na butach.
Kiedy już wydaje się nam, że chyba najgorsze mamy za sobą, na naszej drodze pojawia się stok z wyciągiem narciarskim Stacji Kamienica, który musimy przejść w poprzek. Dobrą chwilę stoimy i rozkminiamy jak by go tu przejść, nie zlatując na sam dół po lodzie. Natchnienie do przejścia żadne, ale też nie ma innej drogi. Wreszcie niemalże stopkami przechodzimy na drugą stronę. A tam im niżej, tym wiosenniej.
Stok narciarski jest jednocześnie dobrym punktem widokowym, gdyż rozciąga się z niego okno na Masyw Śnieżnika, Góry Bielskie czy Góry Złote. A w dole na całą dolinę potoku Morawka oraz rzeki Białej Lądeckiej, będącej dopływem Nysy Kłodzkiej.

Tym razem raczki ściągamy. Nogi mnie już bolą, mam dosyć tej zabawy z raczkami.
Na zboczu niewielkiej górki Zawady mijamy tzw. Górę Oliwną. To grupa XIX w. kamiennych rzeźb z modlącym się Chrystusem oraz śpiącymi apostołami. Nie wiadomo kto jest autorem tych rzeźb. Droga Staromorawska, którą podążamy, była dawnym i ważnym traktem komunikacyjnym łączącym Morawy ze Śląskiem. Góra Oliwna stanowiła dawne miejsce modlitewne. Na nią, od strony Bolesławowa, prowadzi dość stromy jar, który jest jednocześnie stacją Drogi Krzyżowej. A my właśnie nim schodzimy.
Chwilę kluczymy pomiędzy budynkami, żeby znaleźć nasze lokum na noc. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Chwila odpoczynku i pędzimy na obiadokolację. Jest fantastycznie. Sen przychodzi szybko, bo zmęczenie i dotlenienie swoje robią.
Kolejny dzień i kolejne wyzwanie, ale o tym następnym razem ;)
Hej!