Norwegia po raz pierwszy,
czyli spójrzmy
na nią z góry…
PROLOG
~~*~~Marzec 2017r. ~~*~~
- Wandzia,
przyjedź do mnie!
Zaczęło się
niewinnie od kilkukrotnego zaproszenia koleżanki. Wciąż odmawiałam, bo a to
kotka w domu, a to remont, a to, że Norwegia, owszem w sferze marzeń, ale że
zbyt droga. Po ostatnim rzuconym haśle o przyjeździe, zaczęłam się zastanawiać
nieco bardziej intensywnie. W sumie to nie byłoby takie głupie, zobaczyć coś,
co mogłam oglądać jedynie w katalogach, telewizji czy na zaprzyjaźnionych
blogach. Pomyślałam, że być może to jedyna taka okazja w życiu. Po uzgodnieniu
wszystkich szczegółów, z pomocą Siostry, zabukowałam bilet do Oslo. Pozostało
mi jedynie czekać na dzień wylotu…
~~*~~ Sierpień 2017r. ~~*~~
Matko
jedyna, nie mogę się odprawić. Robię to pierwszy raz. Uważnie wpisuję te
wszystkie potrzebne rzeczy, patrzę, żeby nie było literówki, numery się
zgadzały… Przechodzę dwa kroki, na drugim się zacinam. Nie mogę przejść do
trzeciego, czyli nie mogę wydrukować karty pokładowej. Próbuję raz, drugi,
trzeci. Myślę sobie, że jeśli polecę do tej Norwegii, to będzie cud. W końcu, z
pomocą konsultanta udaje mi się przejść do karty pokładowej. Okazuje się, że na
tej samej rezerwacji mam też lot powrotny, więc trzeba było odkliknąć ten drugi
lot jako „odpraw się później”. Cóż, człowiek uczy się całe życie.
Odprawiona,
szczęśliwa, z kartą pokładową w ręku, czekam na dzień odlotu. Mojego,
prawdziwego odlotu J
~~*~~ 26.08.2017r. ~~*~~
O 15.15.
wychodzę z domu. Zamykam drzwi na klucz i robię ten przysłowiowy, pierwszy
krok. Jadę autobusem do centrum. Tam, o 16.20. przesiadam się w Modlin Bus,
który ma mnie zawieźć na lotnisko. Tam, szybko przechodzę przez odprawę
bagażową, ponieważ jestem tylko z bagażem podręcznym. Zakładam buty, które
kazano mi zdjąć. Może myśleli, że w traperkach przemycę niebezpieczny przedmiot. W
strefie bezcłowej robię zakupy na towar, na który było zapotrzebowanie. Dłuższą
chwilę stoję w kolejce do odprawy paszportowej. Wszystko przypomina taśmociąg.
Jak to zauważył jeden pan w kolejce – w samolocie jeszcze silniki nie ostygły,
a już leci dalej, choć ledwo co wylądował.
Wreszcie
siedzę w samolocie. Czeka mnie 1h 50 min. lotu. Norwegio, przybywam!
DZIEŃ 1: Niedziela 27.08.2017r.
Wieczorem,
po przylocie, starczyło sił, by pogadać z koleżanką Grażką, obgadać co i jak i
obie padłyśmy.
Poranek
przywitał nas niebieskim niebem. Trzeba było to wykorzystać na górską eskapadę.
Postanowiłyśmy tego dnia zdobyć szczyt o nazwie Gaustatoppen 1883 m.n.p.m.
Po śniadaniu
wyjeżdżamy samochodem w kierunku Rjukan. Po drodze umieram z zachwytu nad
kolejno: widokami, drewnianymi domkami i stodołami (uwierzcie, można zachwycać
się stodołą), znakami z łosiem (a może to jednak renifer???) , beczącymi
swetrami i konikami, pasącymi się na łąkach. Jeszcze nie wiem, że jak mi upadła
raz szczęka, to będę jej dalej szukać po podłodze, nawet już w Warszawie, po
powrocie.
Stodoły w Norwegii zwykle maluje się na czerwono, ponieważ to najtańsza farba, ale nawet domy w tym kolorze wyglądają świetnie
Wreszcie po
ponad 2h jazdy, znajdujemy się w okręgu Telemark. Przed nami piętrzy się
najwyższy szczyt tego okręgu. Przy dobrej widoczności widać z niego 1/6
Norwegii. Panie i Panowie, oto Gaustatoppen!
Nie muszę
dodawać, że moja buzia zatrzymała się na uśmiechu, który nie chciał zejść aż do
nocy.
Toyota
Grażki, zwana pieszczotliwie „Żyletką”, dzielnie pokonuje serpentyny drogi,
która doprowadza nas do parkingu.
Tu
rozstajemy się z Grażynką. Ona wjedzie na szczyt, jak natura chciała, czyli
kolejką i zaczeka tam na mnie, poświęcając czas na książkę i naukę norweskiego.
Ja odnajduję szlak wiodący na szczyt i z buta uderzam na spotkanie z górą.
Tutaj szlak
wyznacza czerwona literka „T”. Od razu
narzucam tempo, do górnej stacji kolejki mam około 2h.
Po drodze
robię przystanki, by „dobić się” widokami. Ludzie usypują przy szlaku kopczyki.
Nie jestem jednak pewna, czy we mgle, można by za ich pomocą, trafić do dolnej
stacji kolejki. Jest tak pięknie. Pogoda dopisuje. Jestem sama na szlaku, choć
po pewnym czasie dogania mnie grupa Francuzów. Jest już nieco późno, na szlak
wyszłam o 13.20. Zazwyczaj o tej godzinie zaczynam myśleć o schodzeniu w doliny.
Przez moją radość z bycia w górach, przebija myśl o tym, by zamiast schodzić
tym samym szlakiem, to kupić bilet na kolejkę w dół. Póki co, idę wciąż do
góry…
Jezioro Heddervatn, a za wzniesieniami, daleko za horyzontem jest Jonsknuten, najwyższy szczyt w gminie Kongsberg
I nagle
słyszę polską mowę. Spotykam rodaków, chwila rozmowy i trzymam w ręku bilet na
powrót kolejką… Dostałam go za darmo, ponieważ nie wykorzystali go,
postanawiając, że będą schodzić z góry i cieszyć się widokami. W tym miejscu
pragnę jeszcze raz podziękować za ten zbawienny, jak się potem okaże, bilet. I
serdecznie pozdrowić Polaków, których spotkałam na szlaku.
A sam szlak
to ciągle kamienie i ostra wspinaczka. Daje w kość. Ale wynagradza widokami. Po
jakimś czasie łączą się dwa szlaki w jeden. Mam wrażenie, a właściwie mam już
pewność, że ten drugi jest taki łagodny przy tym, którym właśnie idę. No
przecież nie ułatwiam sobie drogi, prawda?
A sam
Gaustatoppen to taka złudna góra. Myślisz, że cel jest na wyciągnięcie ręki, a
im bardziej się do niego zbliżasz, tym bardziej się on oddala. Czy ktoś nazwał
i opatentował to prawo?
Po lewej stronie jezioro Myklestulvatnet, po prawej fragment jeziora Heddevatn. Między nimi góra Bonsnos 1304 m n.p.m.
Mijają równo
2h, kiedy stawiam się przy górnej stacji kolejki. Tu znów spotykam Polaków (
czy ja na pewno jestem w Norwegii, czy Grażka przywiozła mnie „Żyletką” pod
Giewont???) i dzięki temu wymieniamy się sesją zdjęciową.
Przy górnej stacji kolejki. Jezioro Myklestulvatnet, jezioro Heddevatn. Między nimi góra Bonsnos 1304 m n.p.m.
W chwilę potem
wspinam się po kamiennych schodkach, by dotrzeć pod mury schroniska, zwanego tu
hytta. Mnóstwo ludzi kręci się wokół. Tu też spotykam się z Grażką.
Ale myli się
ten, kto myśli, że wieża to szczyt Gaustatoppen. Wierzchołek jest o 15 minut
drogi dalej. Postanawiam go zdobyć, by móc w pełni powiedzieć – zdobyłam szczyt
w Norwegii!
Koleżanka
zostaje (i pewnie mnie w duchu przeklina) a ja biegnę dalej. Dalszy szlak
wiedzie tuż obok platformy z wieżą. I jest to już dość eksponowany teren,
znaczy się przepaście z jednej i z drugiej strony. Do tego nie ma żadnych
łańcuchów, stopni czy klamer, które ułatwiłyby przejście. A sam szlak wiedzie
przez kamienne bloki, czasami wysokie, gdzie nie ma jak się wybić, czy przejść
dalej. I właśnie przy takim miejscu, mam chwilę zwątpienia. Nie mam się jak wybić
i czego złapać… Wtedy pojawia się pomocna dłoń. Uśmiechnięty Norweg wyciąga do
mnie rękę, a ja wciągam się i mogę wypróbować pierwszy zwrot po norwesku – „Tusen
takk”, czyli „ Bardzo dziękuję”.
Jezioro Myklestulvatnet, jezioro Heddevatn. Między nimi góra Bonsnos 1304 m n.p.m. i przepięknie przebijające się przez pułap chmur, promienie słońca
Pokonuję
kolejne bloki skalne, by wreszcie stanąć na szczycie. Z zegarkiem w ręku zajęło
to 15 minut. Witają mnie Hiszpanie, gratulując wejścia. Mój uśmiech chyba mówi
wszystko. Przelewa się we mnie szczęście, które zaraz wyjdzie uszami. Ale czuję
też zmęczenie, bo wchodzę na górę, niemalże prosto z samolotu. Jest cudownie.
Na czubku sesję
foto robi mi znów Polak, tak, dla odmiany J Podobnie jak ja, zamierza schodzić ze szczytu. Ale
ja się już mocno nad tym zastanawiam. Wracałabym tą samą drogą, do tego jest
już prawie 17.00… Myślę o tym bilecie, który spoczywa na dnie kieszeni.
Póki co, na
szczycie nie bawię długo i zabieram się za powrót, znów przez skalne rumowisko.
Po drodze słyszę helikopter, który ląduje na platformie przy wieży. Pytam po
drodze turystę, co się stało. Mówi, że nic, że to tylko dla transportu.
Poprzedniej nocy, na Gaustatoppen był koncert i teraz sprzęt będzie
transportowany helikopterem w miejsce, skąd zabiorą go samochody. Taka atrakcja
po drodze.
Miasto Miland, serpentyny, które pokonywała "Żyletka" i jezioro Kvitåvatn i poniżej niego parking w Svineroe
Stawiam się
w schronisku, gdzie Grażka już przebiera nogami. Grażuś, przepraszam i bardzo
dziękuję! Dzięki mnie poznałaś pewnie norweskie przekleństwa i zaklęcia rzucane
pod moim adresem J J J
Idziemy
szybkim krokiem do kolejki. Jednak wykorzystam otrzymane dobro.
A kolejka to
także dodatkowa atrakcja. Niby przypomina wagoniki na naszą Gubałówkę, ale te są
mniejsze. Zjeżdżają ostro w dół, niemalże pionowo, w środku góry! Po pewnym
czasie, wręcz jadą nad ściekającą po torach wodą, która wypływa z głębi góry.
Wciąż zastanawiamy się obie, jak to ktoś wybudował. Potem mamy stację
przesiadkową i jedziemy już płaskim tunelem, ku wyjściu.
Dopadamy
nieco zziębnięte „Żyletki” (bo na górze nieco wiało) i jedziemy w dół. Nasz
kolejny cel tego dnia to Rjukan.
Miejscowość,
ulokowana w dolinie, właściwie wciśnięta między stoki pobliskich gór. Do tego z
nieco mroczną historią.
Rjukan leży nad rzeką Måna. To ośrodek przemysłu
chemicznego z elektrownią wodną. To tu, w czasie II wojny światowej, Niemcy
produkowali na skalę przemysłową tzw. ciężką wodę. Cóż to takiego? To woda, w
której część atomów wodoru stanowi izotop, czyli deuter, którego jądro to
proton i neutron. Współcześnie stosowana jest jako moderator w reaktorach
atomowych. W czasie wojny była potrzebna Niemcom do prac nad bronią jądrową. Z
tego też powodu, miasto atakowali alianci, co przyjęło się pod nazwą „Bitwa o
ciężką wodę”. W 1942 r. Brytyjczycy wysłali jednostki specjalne w celu
zniszczenia fabryki izotopu Vemork, niedaleko Rjukan. Misja skończyła się
katastrofą, samoloty uderzyły w zbocza gór. W 1943 r. fabrykę uszkodzili
norwescy komandosi, jednak pilot pomylił cel. Po kilku dniach doszło jednak do
sabotażu na terenie fabryki, dzięki któremu udało się zniszczyć urządzenia do
produkcji. Pomimo szybkiej odbudowy, znów przylecieli, tym razem Amerykanie. Po
tym nalocie, hitlerowcy zamierzali przenieść zapasy ciężkiej wody do Niemiec,
jednak w 1944 r. ewakuacja na promie SF „Hydro”, skończyła się zatopieniem
wszystkiego w jeziorze Tinnsjå przez ruch oporu.
Såheim Kraftstasjon, czyli Elektrownia Såheim. Została zaprojektowana w 1914 r. przez architektów Olafa Nordhagena i Thornvalda Astrup. Oficjalnie została oddana do użytku w styczniu 1916 r. Zakład jest własnością i jest zarządzany przez Norsk Hydro.
To właśnie tu produkowano ciężką wodę, wykorzystując też wodę z wodospadu o nazwie Rjukan. Od wodospadu właśnie, wzięło swą nazwę miasto.
Przemierzamy
główną ulicę miasta. Jest czyste i zadbane. Mój zachwyt nie gaśnie. Wciąż zastanawiam
się co by było, gdyby tak z gór zeszła lawina, bo miasto jest wąskie i
ewidentnie wciśnięte w te zbocza. Odrzucam te myśli, przecież jest lato.
Tinn Museum. Muzeum ludowe, które skupia w sobie antyki. Zwiedza się go z przewodnikiem, tylko na życzenie.
Kościół w Rjukan, zbudowany w 1915 r. z kamienia. Przeznaczony na 350 miejsc. Architektami są Carl i Jorgen Berner. W 1965 r. kościół został spalony w związku z nagrywaniem filmu "Bohaterowie z Telemarku". Odbudowany w latach 1965-68.
Pomnik norweskiego członka ruchu oporu Gunnara Sønsteby, bohatera narodowego, który urodził się w Rjukan w 1918, a zmarł w 2012 w Oslo. Także w stolicy natknęłam się na jego postać. Ponoć obserwował jak wkroczyło wojsko niemieckie do Oslo, po czym wsiadł na swój rower, uciekł na tereny wiejskie, by przystąpić do ruchu oporu.
Między
wrześniem, a marcem, do położonego głęboko w dolinie miasta, nie dociera
słońce. Dlatego, już na początku XX w. Sam Eyde, właściciel elektrowni wodnej,
planował budowę, na pobliskich zboczach gór, systemu luster solarnych, by zimą
doświetlały miasto. Temat powrócił po blisko 100 latach, ponieważ dopiero w
2013 r. projekt ten doczekał się realizacji. Teraz widzimy trzy małe lustra,
zawieszone wysoko, tonące w zieleni,
które jednak w czasie zimy spełniają swe zadanie.
Wreszcie
postanawiamy odwrót w kierunku domu. Po drodze odnajduję na jednym z budynków,
swojego pierwszego trolla! Ha!
Mimo zmęczenia, humory nam dopisują. Znów
rozkoszujemy się widokami.
Prowadzi nas GPS, który wyprowadza nas daleko poza
wytyczony kierunek. Orientujemy się, jak jest już za późno i musimy wbić się w
autostradę. Ot, kolejna niespodzianka tego dnia, jakby niezaplanowana. Na całe
szczęście ta część autostrady jest bezpłatna.
Docieramy do
domu o 21.30. Zjadamy ciepłą zupę z torebki, ogarniamy się i podążamy w
jedynym, słusznym kierunku – spać.
Tak oto,
wyglądał pierwszy mój dzień w Norwegii. Gdyby ktoś mi powiedział – będziesz wspinać
się na górę w Norwegii – pewnie popukałabym się w czoło. A jednak, nigdy nie
wiemy, co nam się przydarzy. Mnie wyjazd do tego północnego kraju wyszedł
spontanicznie i szczęśliwie udało się wejść na Gaustatoppen. A to dopiero
początek mojej norweskiej przygody…
C.d.n. …
Piękna wyrypka. Aż sobie przebierałam radośnie kopytkami, czytając. :)
OdpowiedzUsuńCieszę się :) Uwierz mi, wciąż przebieram swoimi :) :):) A pod koniec października wybieram się do Wrocka, także proszę o załatwienie mi tam ładnej pogody. Dziękuję :)
UsuńAle tam ładnie. Jestem pod wrażeniem urokliwych krajobrazów Norwegii. Skoro pierwszego dnia miałaś już tyle wrażeń, to co będzie dalej ? Ciekawi mnie, jak spakowałaś do bagażu podręcznego te buty, chociaż pewnie miałaś je na nogach. Norwegia to marzenie dla turysty, cieszę się, że dzięki Tobie będziemy mieli frajdę obejrzeć jej fragmenty.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Wciąż nie mogę się obudzić z tego zachwytu :) Zaczęłam z przytupem, ale dalej było równie ekscytująco, choć inaczej. Buty oczywiście miałam na nogach, bo traperki zajęłyby zbyt dużo miejsca. Ale za to w bagażu podręcznym zmieściłam kiełbasę, ser żółty, zupki w proszku, kabanosy i litr żubrówki. Karton papierosów niosłam w ręku ;) (te dwie ostatnie pozycje na sprzedaż) Śmiało mogę powiedzieć, że jestem mistrzem pakowania się w bagaż podręczny :p Pozdrawiam :)
UsuńNorwegia tokraj ,który jest na mojej liście pt."wybiorę się tam".A dziśdzięki Tobie jeszce bardziej chcę tam jechać
OdpowiedzUsuńŻyczę udanej wyprawy i wspaniałych ludzi dookoła:)
Witaj :) Norwegia wciąż jest na mojej liście podróżniczej :) Przez tydzień wszystkiego, co by się chciało, nie da rady zwiedzić. Ale zawsze jest po co wrócić ;) Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do innych wpisów :)
UsuńDusia w Norwegii! Nie spodziewałabym się! Super! Czekam na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuńHa! To Ci niespodziewanka :)Będzie ciąg dalszy, jak zasiądę wygodnie i skrobnę jakieś opisy, choć teraz mam deficyt czasu :( Ale będą, obiecuję. Tymczasem ściskam mocno! :)
UsuńDusiu Kochana, ale mnie mile zaskoczyłaś tą wspaniałą relacją. Foty jak zawsze cudne, ale i miejsca nietuzinkowe. Norwegia zawsze kojarzyła mi się ze śniegiem, reniferem i fiordami. Widoki cudne. Aż Ci zazdroszczę takich przeżyć turystyczno-wspinaczkowo-estetycznych. Łał!!!! Pozdrawiam cieplutko i serdecznie jak zawsze. Bietka
OdpowiedzUsuńBietko, wiem, że to nie zabrzmi skromnie, ale... sama sobie zazdroszczę :) I wciąż myślami wracam do tych miejsc, które miałam okazję zobaczyć. Uściski i buziaki! :)
UsuńSUPER!!!!
OdpowiedzUsuńPogratulować malowniczego niemałego szczytu!
Malo zdajemy sobie sprawy z tego jak wiele z obecnej infrastruktury norweskiej jest jeszcze pochodzenia z czasów okupacji niemieckiej (dla Niemców Norwegia była twierdzą i punktem wypadowym marynarki na Morze Północne.
Cięźką wodę nie tyle się produkuje,co pozyskuje ze zwyklej wody w całym systemie ultraszybkich wirówek (deuter jako nieco cięższy powoduje że w warunkach sztucznego ciążenia woda z jego udziałem kierowana jest na zewnątrz siłą odśrodkową)
Słońce w Norwegii to towar bardzo deficytowy. Miałaś ogromne szczęście albo Opatrzność ci sprzyja.
Dzięki :) Myślę, że zadziałało i jedno i drugie, i szczęście i Opatrzność ;) Norwegia ma jeszcze sporo do odkrycia i pewnie jeszcze zaskoczy nie raz. Mam nadzieję, że jeszcze wrócę...
UsuńA co do ciężkiej wody to słowo produkcja odnosi się bardziej do samego przemysłu, jaki sobie zakwitł w miasteczku niemalże przez Boga zapomnianym ;) Ale to tylko zwiększa jego atrakcyjność, małe to to, a z taką wielką historią. Serdeczności!
Na pewno fiordy i Nord Cap (gdzie sam jeszcze nie dotarłem nad czym ubolewam)
UsuńFiordy na zachodnim wybrzeżu - TAK, w tym Preikestolen, czyli tzw. Ambona i Język Trolla. Marzy mi się Droga Trolli, Lofoty i Nord Cap. I jeśli to w życiu zobaczę, będę usatysfakcjonowana ;)
UsuńŁadne te widoki tam mają... Ale to Norwegia, więc inaczej być nie może.
OdpowiedzUsuń"Zakładam buty, które kazano mi zdjąć. Może myśleli, że w traperkach przemycę niebezpieczny przedmiot." - No, mi też kazali duże buty ściągać na bramkach. Raz mi powiedzieli, że czasem te wykrywacze metalu piszczą na metalowe elementy butów, więc to m.in. dlatego. Ile w tym prawdy, nie wiem.
Ja tam metalowych części w butach nie miałam. Gdyby zapytali mnie o kiełbasę, ser żółty czy ogórki kiszone, to grzecznie powiedziałabym gdzie są. A tak stałam na zimnej posadzce. A widoki to oddzielna sprawa. Są obłędne! Pozdrawiam ☺
UsuńSzczesciara z Ciebie że Ci udało tam być. Cudny kraj. To musiała być ekscytująca wyprawa.
OdpowiedzUsuńO tak... czasem i do mnie szczęście się uśmiecha, a w Norwegii zakochałam się od razu. Ta wyprawa zostanie ze mną do końca życia. Było cudownie! :)
Usuń