Listopad. Miesiąc, który najchętniej bym przespała, zapomniała, wymazała z kalendarza. Zazwyczaj mi się dłuży, jest ponury, deszczowy i do du… dużego plusa mu wiele brakuje.
Jedyną szansą na wyrwanie się z tej szarości jest… tak, dokładnie! Oglądanie szarości w górach. Postanowione. Wiem, wiem, jestem chorą jednostką, zupełnie nieuleczalną pod tym względem, ale całkiem mi z tym dobrze.
Jakoś przeżyłam początek miesiąca i czekałam na magiczny weekend. Przede mną było nie lada wyzwanie, bo w mały plecak musiałam spakować wszystko, co było ABSOLUTNIE NIEZBĘDNE do przeżycia przez dwa dni w górach i schronisku. Cały dobytek miałam nieść na plecach. Na tych plecach, które od czasu do czasu, wyją sobie radośnie mnie na złość. Na całe szczęście nie mam kłopotu z definicją ABSOLUTNIE NIEZBĘDNE i plecak został zapakowany. Potem sama się zapakowałam i w drogę. Start o północy w piątek. Po pierwszych pogawędkach z towarzyszami podróży, w autokarze zapadła cisza i wszyscy pogrążyli się w błogostanie. Potem krótka przerwa na stacji na poranną toaletę i o siódmej już na szlaku. Start ze Zwardonia.
Miejsce startu: Zwardoń, niedaleko stacji PKP
Jakby tu powiedzieć… no miało być tak pięknie, złocista jesień, błękit nieba… Bla, bla, bla. Poranek przywitał nas zimnem i deszczem. Listopad. I wszystko jasne. W tym miesiącu wszystko pada…
Ale, ale… taka mgła bywa malownicza, a mżawki choć nie lubię, to jednak da się przeżyć, gdy ma się fajne towarzystwo na szlaku. Tego dnia wędrowałam z Asią, kobietą, która nie patrzy na swój wiek i biega w maratonach. Jak się o tym dowiedziałam, pomyślałam, no to przepadłam, bo ja nie biegam, więc pewnie kondycyjnie przy Asi odpadnę. Ale okazało się, że moje tempo bardzo jej odpowiadało, więc tuptałyśmy do schroniska razem.
No oto w drogę! Wieś Skalité na Słowacji
Powiedzieć, że po drodze mijałyśmy piękne widoki, to nic nie powiedzieć. Mgła skutecznie wszystko przesłaniała. Dlatego tego dnia bardziej skupiłam się na samym wędrowaniu lasem i próbie nie wywinięciu orła na błocku, które pięknie rozłożyło się na całym szlaku.
Deszczowa jesień w Beskidzie Żywieckim
Pierwszy przystanek miał być przy Schronisku Chata pod Skalanką, ale niestety obiekt był zamknięty. Wszyscy, którzy mieli nadzieję na ciepłą herbatę czy poranną kawkę musieli obejść się smakiem. Dobrze, że ja miałam termos z napojem życia, którego skosztowałam w wiacie Chaty Skalanka. Tu też przyszedł czas na pierwszą kanapkę. Dobrze, że pod wiatą nie padało 😉
W drodze na Przełęcz Graniczną
Schronisko górskie Chata pod Skalanką. Choć dym szedł z komina, drzwi były zamknięte...
Chata Skalanka - też zamknięta, ale na szczęście można było usiąść w wiacie obok
Aleja Zakochanych, tak nazywa się kawałek szlaku. Całkiem miło. I tak sobie właśnie dreptałyśmy z Asią, a czas schodził nam na miłych pogawędkach. Po jakimś czasie minęłyśmy Przełęcz Graniczne, gdzie akurat z autobusu wysypali się… przewodnicy tatrzańscy, którzy szli na treningowy trekking.
Ponad cztery godziny drogi do celu, ale za to Aleją Zakochanych
Punkt widokowy w stronę słowackiego Beskidu Kysuckiego
Malownicza alejka tylko nieco bagnista i śliska przy opadach
Przełęcz Graniczna
Przełęcz Graniczna
Beskid Kysucki
Czerwony szlak w kierunku Kikuli i Magury
Kolory jesieni nieco zamglone
Nie ma złej pogody, są tylko mokrzy ludzie ;)
Potem znalazłyśmy się na Kikuli, na której większość z nas zrobiła sobie stojący odpoczynek.
Wędrowaliśmy granicą Polski. Błoto, mżawka i nieprzespana noc a także wysiłek fizyczny dawały się we znaki.
Jest Kikula (1087 m n.p.m.) Widoki przednie...
Sceneria jak z thrillera...
Mokry i zabłocony szlak wymuszał uważność nawet na tak prostej drodze
Szlak czerwony w tym miejscu trawersował Wielki Przysłop (1044 m n.p.m.) wąską ścieżką
Nie do końca można się zorientować na co się patrzy...
Tego dnia natura założyła swoją biżuterię...
W pewnym momencie zobaczyłam metalową, starą miskę, porzuconą w krzakach. Stwierdziłam, że skoro widzę miskę, to znaczy, że schronisko musi być już blisko. I jak na zawołanie dwa kroki w górę, mgła lekko się rozwiała i zobaczyłam bok schroniska. Yuppi! Jesteśmy u celu!
Wielka Racza (1230 m n.p.m.)
W końcu będzie się można wysuszyć, najeść, wypić gorącą herbatę jak człowiek, na siedząco ;)
Dochodziła 13.00. Już od blisko godziny pierwsi uczestnicy naszej grupy siedzieli w głównej jadalni. Potem każdy stopniowo dochodził w swoim tempie. Na pierwszy rzut poszły ciepłe zupy, kawy i herbaty. A potem… potem zaczął się najdłuższy melanż nowoczesnej Europy. Część siedziała w jadalni, rozmawiając, grając w planszówki, w kalambury i inne, część poszła rzucić się na łóżka i przekimać część dnia. Następowało przetasowanie przy stolikach, każdy z każdym o czymś rozprawiał, co i rusz wybuchał w którymś kącie śmiech. Generalnie schronisko opanowała nasza grupa, więc było bardzo kameralnie. Pod wieczór barman nie nadążał z wydawaniem piwa o różnych smakach i składnikach. A do tego ciepłych posiłków, które co jakiś czas przewijały się po stołach. Wreszcie nadszedł czas na wieczorne planszówki o nazwie np. cytrynówka, przegryzanych kabanosami, cukierkami i innymi zagryzkami zupełnie od czapy, ale kto by się tym przejmował. Wiecie, że można zrobić konkurs na najlepszego kabanosa? Tylko musi być taki z Lidla, Żabki i Biedronki. Nie pamiętam, który wygrał, grunt, że wszystkie poszły w trakcie „rozmów”. Było wesoło i świetnie się bawiliśmy. Reszta musi pozostać milczeniem, bo co wydarzyło się na Wielkiej Raczy, pozostaje na Wielkiej Raczy. Wicie, rozumicie.
Takie tam planszówki... :) :) :)
Mądre Polaków rozmowy skończyły się koło 22.00 i powoli każdy zabierał pościel i fru! na łóżko. Ja miałam to na górze w łóżkach piętrowych, więc wejście po tej pionowej drabince… Nio… Humor nas nie opuszczał aż do zamknięcia powiek. Potem nie wiem co się działo, bo mgła opanowała także mój umysł. Zmęczona całym dniem usnęłam.
Nasz apartament w schronisku
Poranek przywitał nas… o niespodzianko, mgłą, że nawet smreków za oknem nie było widać. Najbardziej wytrwali poszli na wschód słońca, którego oczywiście nie mogli widzieć, bo mgła skutecznie broniła do niego dostępu. Ja zaszyłam się pod pościelą i jeszcze dosypiałam. Wkrótce wszyscy spotkaliśmy się w jadalni na śniadaniu, gdzie królowała jajecznica.
Najedzeni i w dobrych nastrojach, każdy w swoim czasie, opuszczaliśmy schronisko PTTK na Wielkiej Raczy, które zostało uruchomione w 1934 r.
Tego dnia wędrowałam w towarzystwie Kamila, z którym skoczyliśmy jeszcze na czubek Wielkiej Raczy, znajdującej się o minutę drogi od schroniska.
Poranek przed schroniskiem na Wielkiej Raczy
Na platformie widokowej na wierzchołku Wielkiej Raczy. O tym co można zobaczyć z wieży, mogłam jedynie poczytać na tablicach, bo takie było mleko za mną...
Mapa orientacyjna na wieży
Wielka Racza (kiedyś Rajcza, słow. Vel’ká Rača) ma 1236 m n.p.m. i jest to najwyższy szczyt grupy Wielkiej Raczy w Beskidzie Żywieckim (słow. Beskid Kysucki). Wielka Racza jest całkowicie zalesiona, z trawiastą halą na jej wierzchołku. Stamtąd widać panoramę na Małą Fatrę. Tego dnia było widać wielkie NIC. W 1997 r. stanęła tu platforma widokowa, zbudowana wspólnie przez Polaków i Słowaków.
Platforma widokowa na Wielkiej Raczy
Na stokach góry w połowie XVI w. Wołosi wypasali tu swoje owce. W kolejnych wiekach, w lasach masywu ukrywali się zbójnicy, na których polowała okradana przez nich miejscowa ludność. Również w czasie II wojny światowej Wielka Racza była doskonałym punktem obserwacyjnym, wykorzystywanym przez Niemców. Schronisko stało się na ten czas posterunkiem żandarmerii. Po wojnie, w czasach komunistycznych nie wolno było chodzić wzdłuż granicy, więc schronisko było niedostępne dla turystów.
Nazwa Racza występuje w dokumentach już w XVII i XVIII w. jako Rayca. Wójt żywiecki i kronikarz z XVII w. Andrzej Komoniecki, w swoim „Dziejopisie żywieckim”, wysuwa przypuszczenie, jakoby nazwa góry wzięła się od pobliskiej miejscowości Rajcza. Według niektórych podań, nazwa związana jest ze sporem, którzy toczyli Komorowscy, będący właścicielami „państwa żywieckiego” z właścicielami węgierskimi o granice posiadłości. A gdy doszli oni do porozumienia, „raczyli się” winem przy sutej uczcie. I stąd nazwa góry. Z kolei w gwarze żywieckiej słowo „rajczula” oznacza zagrodę dla owiec. A te były tu przecież wypasane. W XX w. pojawiła się też hipoteza, że nazwa góry pochodzi od staropolskiego słowa „rać”, „racz”, oznaczającego rycerza, a co miałoby związek z nazwami miejscowości Rycerka Górna i Rycerka Dolna, będącymi dawniej własnością rycerską, a które znajdują się u stóp Wielkiej Raczy.
Niestety nie mieliśmy tego poranka szczęścia do pięknych widoków nawet po drodze. Pocieszające, że nie padało.
Schodzenie z błotem... można ćwiczyć program dowolny jak na łyżwach. Dobrze, że znak pokazywał skręt w prawo, bo na tym błocie można pojechać wprost przed siebie
Gdzieś w okolicach Jaworzyny (1173 m n.p.m.) niebo rozmyśliło się co do swojego oblicza i okazało nieco niebieskości. Zachłannie rzuciliśmy się do robienia zdjęć 😉
Niespodzianka od losu - kawałek niebieskiego nieba gdzieś w okolicach Jaworzyny (1173 m n.p.m.)
Na chwilę zniknęły mgły, dlatego tu był przystanek na łyk ciepłej herbaty
Wiedziałam, że jestem na końcu świata...
Bendoszka Mała (1037 m n.p.m.) i dalej z prawej Bendoszka Wielka (1144 m n.p.m.)
Przełęcz Przegibek i Bendoszki: Mała i Wielka
Przegibek
Razem z Kamilem na Przegibku
10 minut i jestem w siódmym niebie, zajadając smażony ser ;)
Widok w stronę Wielkiej Rycerzowej (1226 m n.p.m.)
Idąc i rozprawiając na różne tematy, dotarliśmy do Przełęczy Przegibek. A stąd już tylko kilka kroków dzieliło nas od schroniska PTTK na Przełęczy Przegibek, gdzie wszyscy zarządziliśmy długą przerwę w wędrowaniu. Tu też zjedliśmy obiad, więc tego dnia kuchnia schroniskowa miała pełne ręce roboty. Smażony ser z frytkami i surówką zawsze i wszędzie jest dla mnie dobrym pomysłem, nie inaczej było tym razem. Po obfitym jedzeniu chciałoby się posiedzieć i popatrzyć na widoki, które na ten czas odsłoniły swój urok, ale niestety przed nami była jeszcze długa droga.
Schronisko PTTK na Przegibku
Jest dobrze i...
...no przecież! :)
Widok w stronę Wielkiej Rycerzowej
Tym razem obieramy szlak zielony w kierunku Rycerki Dolnej
Ja tu rządzę! :) Niby szczekał, a jednak ogonem machał...
Wspomnień czar :)Znów każdy w swoim tempie schodził w kierunku Rycerki Dolnej. A kiedy dopadliśmy potoku, zaczęliśmy czyścić nieco swoje buty i spodnie. Błoto było wszędzie. Uciechy przy tym było co nie miara. Prawdą jest, że ubłocone dzieci to szczęśliwe dzieci. Dotyczy to także ubłoconych dorosłych.
Zejście w kierunku Rycerki Dolnej - widok na Wielką Rycerzową
Łapanie chwil ze słońcem
Z Kamilem na szlaku
Mimo czyszczenia stuptutów i butów - wielkie błoto na nich, mimo słońca - zimno, że ręce marzły, mimo długiej wędrówki - nogi nie bolały. No i jak tu nie mówić o szczęściu?
Czas schodzić do Rycerki Dolnej
Tak wyglądają buty Ludzi Gór ;)
Czyszczenie butów, bo kierowca autokaru nas nie wpuści nas na pokład
Powoli dochodziliśmy do reszty pojedynczych osób z naszej grupy. I taką większą grupką doszliśmy już do celu naszej wędrówki. Oczywiście po drodze były zdjęcia, dużo śmiechu, mnóstwo rozmów i… mój piękny spektakularny koziołek, jednakże nie zaliczony glebą, a jedynie rwącym bólem w ramieniu. Na szczęście krótkotrwałym.
Zwiezione drewno napotkane po drodze
A jakby tak wyciągnąć tę bierkę spod spodu... :) :) :)
Część naszej grupy, z którą po drodze się zbieraliśmy ;)
Potok Rycerka
Ostatnie wzniesienie do pokonania - Łysica 704 m n.p.m. w dużym przybliżeniu
Rycerka Dolna - tym razem zmiana szlaku na niebieski
Rycerka Dolna i widoczny Muńcuł (1165 m n.p.m.)
Muńcuł z lewej i Bendoszka Wielka z prawej, po środku Kiczora widziane ze zbocza Łysicy
Wspinaczka na Łysicę - widok w kierunku Soli i dalej Zwardonia
Trawers Łysicy - widok w kierunku Rycerki Górnej i Małej Fatry
Po 16.00 dotarliśmy do Soli, gdzie czekał już na nas autokar. Jeszcze tylko zdążyliśmy się przebrać w czyste ciuchy i buty i zapadła ciemność. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. I znowu po pierwszych rozmowach zapadła cisza, bo każdemu powieki opadały ze zmęczenia i po części z wrażeń całego dnia. Warszawę powitaliśmy grubo po 1.00 w nocy. Ale to był świetny weekend!
Mała Fatra o zachodzie, gdzieś daleko...
Pierwszy raz nocowałam w schronisku i choć nie ma tu mowy o intymności, czy super warunkach, to nie zamieniłabym takiego wyjazdu na żaden super hotel. Czy można było odczarować szary listopad? Można! I tak się stało podczas tego weekendu. A na Wielką Raczę kiedyś wrócę, w końcu nie zobaczyłam jej walorów w kolorze. Jest powód, by wrócić…