Rzucić wszystko i jechać w Bieszczady,
czyli jak niechcący wprowadziłam
czyli jak niechcący wprowadziłam
zwykłe powiedzonko w czyn
Wrzesień i
październik, w mojej pracy zawodowej, to najbardziej obciążone obowiązkami miesiące
i wtedy zmęczenie wyprzedza mnie nawet
we śnie. O wyjazdach na dłużej nawet nie myślę. A poza tym zazwyczaj robi się
już zimno, wietrznie i ponuro. I z takim nastawieniem egzystowałam sobie w
znanym mi rytmie, nie przewidując zdarzeń, których częścią miałam się stać za
kilka tygodni.
Kiedy w
pewien październikowy poniedziałek nie wytrzymałam w pracy i powiedziałam, że
rzucę to wszystko i wyjadę w Bieszczady, nie przypuszczałam, że wypowiem
prorocze słowa. Koleżanka zaśmiała się tylko, a ja zwiesiłam głowę i smętnie
przewalałam kolejne dokumenty na biurku. Po pracy wróciłam do domu i dostałam
wiadomość od Marty, którą poznałam na Lofotach, z propozycją wyjazdu w
Bieszczady na cztery dni. Przypadek? Nie sądzę. J Wewnątrz moje ja szalało z radości. Ale jak zawsze
coś musi być nie tak. Tym nie tak okazał się termin. Akurat w tym czasie, po
środku wyjazdu, miałam być w pracy na sobotnim dyżurze. No i sen się skończył.
Odmówiłam z ciężkim sercem. We wtorek po pracy jechałam odebrać perfumy ze
sklepu i natknęłam się na sympatyczny napis na chodniku. Przypadek? Nie sądzę. J
Bieszczady wciąż siedziały mi w głowie,
przecież dopiero co gdzieś na facebooku napisałam, że jakoś tak sama nie mam
odwagi chodzić po tych górach, bo raz, że kiepski transport, dwa, że
niedźwiedzie i takie tam… W środę rano powiedziałam koleżance, że napotkałam
fajny napis, a w ogóle to dostałam super propozycję, ale kurcze, ten dyżur itd.
I nagle usłyszałam od koleżanki, że przecież ona się może ze mną zamienić na
dyżur, żebym jechała i odpoczęła, a poza tym przywiozę jej miód i jakąś ładną
szyszkę J.
Przypadek? Nie sądzę. J
Po czymś takim nie można skupić się na pracy. Absolutnie. Napisałam więc, do
Marty, żeby bukowała domek, bo sytuacja uległa zmianie. Dostałam zwrotne info,
że teraz to i Marta nie może skupić się na pracy, bo również myślami jest już w
tych dzikich Bieszczadach. Teraz pozostawało tylko poprosić szefa o urlop na
dwa dni. Kiedy to się udało, ciężko mi było usiedzieć jeszcze tydzień w
pracy. Ponieważ wolne miałam mieć
połączone z weekendem, natychmiast pojawiały się pytania dokąd jadę, bo
przecież to normalne, że Duśka gdzieś poleci. Wtedy mówiłam, że rzucam wszystko
i jadę w Bieszczady. Heh, powiedz ludziom prawdę, to ci nie uwierzą. J J J
I wreszcie
nadszedł cudowny moment, kiedy w kolejną środę wieczorem, z Poznania, przyjechała
do mnie Marta. Wystartowałyśmy o czwartej nad ranem w stronę gór. Po drodze
powitałyśmy słońce, a pogoda w Polańczyku, gdzie miałyśmy nocleg, była całkiem
sierpniowa. O tym dniu napiszę jednak kiedy indziej, dziś zaproszę Was na szlak
bieszczadzki.

Po
zachwytach poprzedniego dnia, nasze miny nieco zrzedły, gdy ujrzałyśmy inne
oblicze jesieni. Po niebieskim niebie nie było śladu, a zamiast ciepłych promieni
słońca dostałyśmy mżawkę. No jak to, jeszcze w poprzedni weekend przez
Bieszczady przewalały się tłumy turystów, a teraz jak my jesteśmy to taki zwrot
akcji?? Nieładnie. Dlatego, na złość słońcu, oblekłyśmy twarze w promienne
uśmiechy i wyruszyłyśmy na szlak. Do nas dołączyło jeszcze małżeństwo z
Warszawy – sympatyczni Jadzia i Janusz, którzy mieli z nami za dwa dni z powrotem
wracać do domu. I tak zaczęliśmy wędrówkę w czwórkę. Nasze towarzystwo zasilili
wkrótce Piotr i Tomasz, obaj z Wrocławia, którzy także rzucili wszystko i
wyjechali po raz kolejny w Bieszczady. Takim oto sposobem połączyło się sześć
osób, którym niestraszna była mżawka, tworząc międzymiastowy misz-masz. Humory
dopisywały. Dookoła wzrok obejmował kolory jesieni, która rządziła niepodzielnie,
zabarwiając roślinność na różne kolory.
Naszym celem
tego dnia była Połonina Wetlińska i schroniskowa chwila w kultowej Chatce
Puchatka. Wystartowaliśmy z Wetliny. Nasza trasa obejmowała zrobienie pętelki,
tak, by wrócić do Wetliny, gdzie zostawiliśmy samochód.
Ruszyliśmy żółtym
szlakiem na Przełęcz Orłowicza (1099 m n.p.m.).


Pierwszy przystanek na złapanie
oddechu i uzupełnienie płynów zrobiliśmy przy dużej wiacie. Stąd już niewiele
nam zostało, by osiągnąć przełęcz. Liście szeleściły pod nogami a deszczyk
coraz bardziej próbował nas osaczyć. Mimo to, szliśmy razem, rozmawiając i
śmiejąc się.
Zwartą grupą osiągnęliśmy Przełęcz Orłowicza. Pod tabliczkami
szybka sesja zdjęciowa i zmiana koloru szlaku.

Tym razem weszliśmy na szlak
czerwony, biegnący grzbietem aż do Połoniny Wetlińskiej. Obrazy tego dnia
byłyby jeszcze lepsze, gdyby nie słaba widoczność. I choć nie do końca wiem,
jakie góry wokół mogłam dostrzec, to i tak byłam szczęśliwa. A w duchu
gratulowałam sobie mojego zastosowania się do starej zasady, by stare wyrzucać
jak kupi się nowe. Plecak, który po wakacjach trzymał się na agrafkach chciałam
wyrzucić od razu, ale coś mnie tknęło, by jednak jeszcze go zostawić. I dobrze,
bo jeszcze podczas tego wyjazdu, agrafki musiały dać radę. I dały ;).


Krok za
krokiem i doszliśmy do Osadzkiego Wierchu (1253 m n.p.m.), robiąc przed
wejściem na niego mały piknik. Siedzieliśmy osłonięci od wiatru na zboczu grani
i podziwialiśmy chmury płynące ponad bieszczadzkimi szczytami. Z prawej strony
mieliśmy góry słowackie, z lewej już ukraińskie. Panorama górska była przednia.
Szkoda tylko, że widoczność nie była taka wyostrzona, ale może także dzięki
temu było tak magicznie?
Z Osadzkiego
Wierchu pomału przeszliśmy w kierunku schroniska, które było widoczne już z
daleka. Niestety posezonowy czar kultowej Chatki Puchatka prysł jak bańka
mydlana. Wokół było pełno ludzi.
Do okienka, aby przybić sobie w książeczce pieczątkę, musiałam się przepchnąć
przez tłum ludzi. Toaleta nieczynna, ale można było pobrać klucz do toi toia. To
właśnie tam nabrałam nowej umiejętności – sikania na wdechu. Smród taki, że nie
szło wytrzymać.
Usiedliśmy
przy jednej ławie, by spożyć własne jedzonko i napić się swojej herbatki.
Absolutnym hitem wspólnego posiłku, był własnoręcznie robiony przez Tomka schab
w solance. Przepyszny!
Gdyby nie wiatr, pewnie siedzielibyśmy jeszcze długo
przy tej ławie. Na odchodne wrzuciliśmy w siebie po kawałku czekolady i
zaczęliśmy schodzić wciąż czerwonym szlakiem do miejscowości Brzegi Górne. Po
drodze wyprzedziło nas wojsko, a ja zapatrzona w mundury wywinęłam zgrabnego
orzełka na mokrych liściach. Na szczęście nie było pod nimi wystających
kamieni, więc nic mi się nie stało. A trochę śmiechu z samej siebie jeszcze
nikomu nie zaszkodziło ;).
Schodząc do
Brzegów, próbowałam skontaktować się z kolegą, który zazwyczaj buszuje w tych
rejonach, kiedy akurat nie może wysiedzieć w Tarnowie ;) Chcieliśmy się w końcu
spotkać choć na chwilę. I udało się, choć z zasięgiem w tym rejonie jest
kiepsko. Rano wysłany sms do Bieszczadzkich Aniołów z prośbą o słońce i piękne
widoki, doszedł dopiero pod koniec dnia, bowiem wtedy właśnie przestało siąpić J. Znaczy
się Bieszczadzkie Anioły odebrały go od nas już po fakcie.
Na parkingu
wsiedliśmy w busik, który czekał na schodzących górołazów i zawiózł nas do
Wetliny. W tym samym czasie Mariusz dojechał z kolegą i dwoma koleżankami z
innego miejsca i razem spotkaliśmy się w schronisku Pod Wysoką Połoniną.
Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że nagle dziesięć nieznanych sobie
wcześniej ludzi, siedziało przy największym w schronisku stole i dyskutowało o
cudownościach tego rejonu, zajadając smaczny obiad. To był kolejny magiczny moment
tego dnia. Szkoda, że tak szybko mijały te chwile, a za oknem pojawiła się
szarówka i wreszcie ciemność. Tak, jakbyśmy zapomnieli, że to już październik,
a nie środek lata.
Ustaliliśmy
trasę na kolejny dzień i wyszliśmy ze schroniska. Mariusz z ekipą pojechali ciut
wcześniej do swojej bazy, Piotrek i Tomek zostawali na kwaterze w Wetlinie, a
nasza początkowa czwórka pojechała do Polańczyka. Jadzia i Janusz wysiedli
uśmiechnięci w centrum, a my we dwie z Martą pojechałyśmy do swojego lokum.
Uśmiechy nie schodziły nam z ust, jeszcze żyłyśmy wycieczką tego dnia. Prawie
nie czułyśmy zmęczenia, pozytywna adrenalina buzowała nam w żyłach. Szłyśmy
spać w radosnym oczekiwaniu na kolejny dzień.
Martuś,
Jadziu, Januszu, Piotrze, Tomku i Mariuszu z całą ekipą – dziękuję Wam za
bieszczadzkie uniesienia. To rzeczywiście magiczne góry, bo dodały mi skrzydeł także
dzięki Wam. Mam nadzieję, że jeszcze będziemy razem wędrować bezdrożami
bieszczadzkimi.
A co
przyniósł kolejny dzień – o tym w innej relacji za jakiś czas. Tymczasem „…opadły
mgły, wstaje nowy dzień…”
Zatem do
zobaczenia!
Hej!