Norwegia po raz
trzeci,
czyli mojej ochoty na
Lofoty
część piąta - ostatnia
Termin: 18 i 19 sierpnia 2018 r.
Uczestnicy (w kolejności alfabetycznej): Alicja, Anna, Jacek,
Marta, Martyna, Sylwester i ja
Trasa opisana w poście:
18 sierpnia: Ørsvågvær – Kabelvåg - Svolvær
- prom przez wyspę Skrova – Skutvik – Fauske – Storjord – przejazd do
Szwecji – Ringselet – Sorsele
Noc z 18 na 19 sierpnia: Sorsele – Storuman – Vilhelmina –
Dorotea – Strӧmsund – Hammerdal – Ӧstersund – Svensavik – Åsarna – Sveg – Särna – Stӧten – przejazd do Norwegii – Trysil – Elverum -
Furnes
19 sierpnia: Furnes – Oslo - Torp
Nocleg: miał być na kampingu w Szwecji, ale ze względu na
okoliczności, przemieszczaliśmy się samochodem całą noc
Pokonana trasa 18 sierpnia: Ørsvågvær – Kabelvåg - Svolvær
- prom przez wyspę Skrova – Skutvik – Fauske – Storjord – przejazd do
Szwecji – Ringselet – Sorsele – razem do wieczora około 524,5 km
Pokonana trasa nocą przez Szwecję: Sorsele – Storuman –
Vilhelmina – Dorotea – Strӧmsund – Hammerdal – Ӧstersund – Svensavik – Åsarna – Sveg – Särna – Stӧten – przejazd do Norwegii – Trysil – Elverum –
Furnes – razem około 952,5 km
Pokonana trasa 19 sierpnia: Furnes – Oslo – Torp – razem 251 km
Razem pokonanych 1728 km w ciągu dwóch dni i jednej nocy
Przystanki po drodze: Svolvær, prom, Fauske, okolice Ringselet,
Sorsele, Furnes, Oslo
Przyszła pora, by pożegnać się z magicznymi olbrzymami Lofotów. I choćby nie wiem, jak bardzo zaklinać czas, jak bardzo nie patrzeć na zegarek czy kalendarz, to wreszcie musi nastać ten moment, który budzi w sercu smutek.
Zarządzona na 6.00 rano pobudka, przebiegła spokojnie i bez większych marudzeń. Grupa do perfekcji miała opanowane czynności poranne. Śniadanie, iście królewskie, minęło mimo wszystko w dobrym nastroju i wreszcie nadszedł moment zapakowania wszystkich rzeczy z powrotem do samochodu. I nagle z dyni powstała karoca… a nie, to nie ta bajka. Tu było odwrotnie - przestronne auto w magiczny sposób skurczyło się. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na campingowe otoczenie i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Szybko dojechaliśmy do przeprawy promowej w stolicy Lofotów – Svolvær. Postaliśmy chwilę, by odczekać na swoją kolej.
Zarządzona na 6.00 rano pobudka, przebiegła spokojnie i bez większych marudzeń. Grupa do perfekcji miała opanowane czynności poranne. Śniadanie, iście królewskie, minęło mimo wszystko w dobrym nastroju i wreszcie nadszedł moment zapakowania wszystkich rzeczy z powrotem do samochodu. I nagle z dyni powstała karoca… a nie, to nie ta bajka. Tu było odwrotnie - przestronne auto w magiczny sposób skurczyło się. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na campingowe otoczenie i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Szybko dojechaliśmy do przeprawy promowej w stolicy Lofotów – Svolvær. Postaliśmy chwilę, by odczekać na swoją kolej.
I tu zderzyliśmy się z życzliwością i uczynnością człowieka dalekiej Północy, niczym w starciu z migrującym dorszem... Pan sprzedający bilety na prom z miłym uśmiechem dał nam formularz, żeby każdy wpisał swoje dane, sprzedał bilet i sobie poszedł. Około 8.00 z minutami nadpłynął prom. Patrzyliśmy jak jego stalowa klapa otwiera się, by wchłonąć stojące wozy.
Kiedy wreszcie wybiła nasza godzina, wjechaliśmy z godnością w czeluść stalowej ryby, by kolejne ponad dwie godziny płynąć wraz z morskimi prądami.
Liczne małe wysepki, które czają się u wybrzeży, sprawiają, że manewrowanie łodzią czy statkiem, jest bardzo trudne i trzeba zachować czujność
Jechaliśmy drogą i podziwialiśmy krajobraz za oknem.
Rad nierad, panowie zabrali się za wymianę koła, które w tym samochodzie zlokalizowane było od spodu. I tu nastąpiła niespodzianka od losu. Zapieczony gwint, na którym wisiało koło, było urwane, w skutek czego koło się kręciło, ale do końca nie chciało się odkręcić. W dodatku deszcz siąpił cały czas. Jeden leżał pod samochodem, drugi szarpał za koło, pięć kobiet stało obok i z zimna tańczyło kankana. Tym razem doświadczyliśmy szwedzkiej życzliwości. Co chwila zatrzymywały się samochody i kierowcy próbowali nam pomóc. Niestety odjeżdżali odprawieni z kwitkiem.
Pokonani przez gwint zadzwoniliśmy po pomoc drogową. Może im się uda to ustrojstwo odkręcić. Telefon zatiurlikał i nastąpiła seria pytań w języku angielskim, jako, że nikt z nas nie znał szwedzkiego, a po norwesku jakoś się nie dało:
- Co się stało? – Złapaliśmy gumę i nie możemy odkręcić zapasowego koła.
- Gdzie jesteście? – (o losie, żebyśmy to wiedzieli…) – Proszę poczekać, sprawdzamy na mapie.
- Ile osób jest na pokładzie? – Siedem.
- Czy są wśród Was małe dzieci? – Nie, nie ma, sami dorośli.
- Czy podróżują z Wami zwierzęta? – Nie. (Przypominam, chcieliśmy tylko wymienić koło)
- Gdzie jesteście? – Sprawdzamy, to chyba miejscowość Sorsele. A przynajmniej tak nam się wydaje.
- Dokąd jechaliście? – Generalnie w stronę Norwegii, na Oslo.
- A skąd? – Z Lofotów, przejechaliśmy przez Fauske i ….
- Na jakiej drodze jesteście teraz? – Numer….
- Ale którym wjazdem wjechaliście do Sorsele? – Yyyyy…..
I tak przez dobrych kilka minut. Zastanawiałam się kiedy każą nam podać numer buta i telefon do przyjaciela… Spotkaliście się kiedyś z czymś takim, kiedy wzywaliście w Polsce pomoc drogową? Dla mnie to była nowość, bo u nas nawet jak zadzwonisz na policję, to pierwsza i tak przyjedzie właśnie laweta.
Staliśmy tak rozkraczeni po środku drogi i czekaliśmy długie chwile na pomoc, która „już była w drodze”. Ze względu na zimno i deszcz, schowaliśmy się do auta. Czas umilaliśmy sobie grą na gitarze i śpiewami, wywołując konsternację przejeżdżających kierowców. I tak z uśmiechem i śpiewem na ustach żegnaliśmy najpierw całą rzeszę martwiących się o nas kierowców, potem policję, która chyba została powiadomiona, że oto samochód na norweskich blachach stoi po środku niczego, a wewnątrz siedzi grupa ludzi, która śpiewa i może warto sprawdzić, czy to nie jacyś wariaci i nie stwarzają zagrożenia dla ruchu. Potem, ku naszemu zaskoczeniu zatrzymał się koło nas ksiądz, który jak sądziliśmy chciał nam udzielić ostatniego namaszczenia, ale jednak nie, tylko chciał pomóc, ale podziękowaliśmy. Zaczynaliśmy już oczami wyobraźni widzieć nad nami helikopter ze snopem światła i policjantem wołającym przez megafon: proszę opuścić środek drogi, bo inaczej będziecie aresztowani i deportowani w eskorcie do Norwegii. Byłoby jak w amerykańskim filmie sensacyjnym. Zamiast myśleć o głodzie, który jak wiadomo pojawia się znikąd i zawsze nie w porę, skupiliśmy się na śpiewaniu. Wtedy właśnie nasze upadające morale podniosła gitara.
Po jakiś dwóch godzinach pojawił się wąsaty pan, słusznych rozmiarów. Yupii! Jesteśmy uratowani! O naiwności…
Pan z pomocy drogowej postukał w koło, które teraz wisiało smętnie na urwanym gwincie. Nakazał załadowanie auta na lawetę. Wszystko ładnie pięknie, ale co z nami? Bo kierowca idzie zawsze do kabiny laweciarza. A co z pozostałą szóstką? Mamy tu stać i moknąć do ciemnej nocy? Wieczór zapadał bardzo szybko. Wąsaty pan nakazał wskoczyć nam do samochodu. No tego to jeszcze nie grali, żeby siedzieć w aucie podczas transportu lawetą. W Polsce to się raczej nie zdarza. Posłusznie jednak zapakowaliśmy się w nasz wehikuł i zostaliśmy odholowani do warsztatu. To bardzo dziwne uczucie jechać samochodem bez kierowcy 😊
W końcu dojechaliśmy do warsztatu. Wysypaliśmy się z auta. Mechanicy zabrali się za wymianę kół, bo przy okazji wymieniony został cały zestaw.
Wreszcie samochód był sprawny, my najedzeni, mogliśmy ruszać dalej. Odwołaliśmy domek na kampingu, jako, że nie dojechalibyśmy do niego przed północą. Adrenalina wciąż trzymała, więc jechaliśmy przed siebie.
Z podróży przez Szwecję zapamiętam także rozgwieżdżone niebo, kiedy nocą patrzyłam przez okno a większość smacznie spała oraz czerwoną nawierzchnię drogi. Potem nastąpiła krótka przerwa na sikundę i rozprostowanie nóg a po niej zmiana kierowcy. Zmęczenie dopadało wszystkich.
Wreszcie po 27 godzinach na nogach, przekroczyliśmy znów granicę z Norwegią i po zakupieniu w sklepie pizzy na obiad, pojechaliśmy do domu organizatora wypadu. Tam odświeżyliśmy się i po krótkiej chwili w domu zapadła cisza. Większość poszła spać, Marta była obudzona do tego stopnia, że chciała popracować w ciszy, a ja poszłam jeszcze na spacer, by uspokoić swoje myśli. Wróciłam i dopiero padłam na materac, udostępniony mi przez Sylwka. Krótka drzemka domagała się już swojego czasu. Czułam się wyssana z energii.
Kiedy wszyscy wstali, zjedliśmy pizzę i po ogarnięciu siebie oraz mieszkania, ponownie zapakowaliśmy nasze walizki do samochodu. Przed nami było znowu do pokonania ponad 250 kilometrów.
Mknęliśmy drogą na Oslo. Tam pożegnaliśmy się z Sylwkiem, który mieszka w jednej z dzielnic. Potem poszliśmy na szybki spacer po mieście, mając zaledwie niecałą godzinę w zapasie.
Tym razem oglądałam inny zakątek stolicy. Najpierw udałyśmy się na dach gmachu Opery.
Poprzednim razem zrezygnowałam z tego miejsca, ze względu na brak czasu. Teraz wchodziłam po pochyłej platformie na sam czubek dachu opery. Przyznam, że spodziewałam się jakiegoś bardziej imponującego widoku. Nieco mnie rozczarował. Z całą pewnością Opera to miejsce spotkań młodzieży w dodatku wielokulturowej.
Pomnik Kirsten Flagstad, norweskiej śpiewaczki operowej, urodzonej w 1895 r. w Hamar, zmarłej w 1962 r. w Oslo. Artystka śpiewała sopranem, była też dyrektorem generalnym opery. Podobizna śpiewaczki widnieje na jednym z samolotów linii Norwegian
Widok spod Opery w kierunku wyspy Hovedøya. Z lewej strony rzeźba Moniki Bonvicini - szklana konstrukcja na betonowej platformie, która obraca się wokół własnej osi zgodnie z falą i wiatrem
Pod Operą... po drugiej stronie port Bjørvika i promenada oraz budynek Havnelageret - betonowa konstrukcja wzniesiona w latach 1916-20 w celu wsparcia rozwoju transportu statków w czasie I wojny światowej. Podczas II wojny światowej czwarte piętro budynku było używane jako schron przeciwlotniczy. Obecnie mieszczą się tam instytucje finansowe, firmy okrętowe oraz naftowe.
Widok z dachu Opery w kierunku katedry w Oslo a także wzgórz Holmenkollen - jak widać stolica jest w ciągłej rozbudowie
Zaprezentowana w porcie stara łódź, ale nigdzie nie mogę znaleźć informacji co to za jednostka pływająca
Zastanawiają mnie te dwa czerwone ludziki na przejściu dla pieszych: czy znaczą: stój! i stój bardziej! ??? :)
Pomnik Śnieżki i Krasnoludków - wersja jakaś mi nieznana ;) Podpisano: White Snow cake 2011. Paul McCarthy...
Patrząc na balkony, niektórzy nie mają świetnego widoku z okna... a przez barierki mogą sobie sąsiedzi rękę podać na dzień dobry
Rzeźba człowieka chodzącego na szczudłach, przywiodła mi od razu na myśl, rzeźbę człowieka chodzącego po linie w Bydgoszczy :)
To jest właśnie natłok stylów architektonicznych - nie do końca mi się to podoba, chyba wolę prostsze formy ;)
Pomysłodawcą takiej mieszaniny stylów jest Jens Olav Walaas Selvaag (1912-2002). Był to inżynier budownictwa (głównie z betonu), żołnierz w czasie okupacji, aktywista. Opracował nowoczesne metody budowy w Norwegii, a prawo budowlane zostało zmienione ze względu na jego wkład i umożliwiło zbudowanie wystarczającej ilości mieszkań, aby zaradzić wielkiej potrzebie w okresie powojennym. Opracował domy tarasowe a betonową płytę uczynił elementem konstrukcyjnym. Domy szeregowe, jako nowoczesny pomysł Olava Selvaaga, zapełniły całe dzielnice a mieszkańcy dostawali swoje lokale "pod klucz".
Przy pomniku można zobaczyć tablicę, na której umieszczono cytaty z wypowiedzi budowniczego, niosące wizję architekta:
"Det er bedre å bygge 30.000 boliger til 15.000 kroner, enn 15.000 boliger til 30.000 kroner" - "Lepiej zbudować 30.000 domów za 15.000 koron, niż 15.000 domów za 30.000 koron".
"Du behøver ikke være sosialist for å ha sosial samvittighet" - "Nie musisz być socjalistą, aby mieć sumienie społeczne".
"Hvis alt annet slår feil, prøv med sum fornuft!" - "Jeśli wszystko inne zawiedzie, spróbuj ze zdrowym rozsądkiem!"
Centrum Sztuki Współczesnej pełne jest różnych rzeźb, co przypomniało mi, iż Norwegowie lubują się w pomnikach, rzeźbach, scenkach rodzajowych wszelkiej maści
Spojrzenie na zabudowę Tjuvholmen - pionowa wieża to winda, którą można wjechać na górę i spojrzeć na miasto z lotu ptaka. Niestety w tamtym czasie była nieczynna. Za to uśmiechnął się do mnie kamień ;)
Rzeźby związane z tematyką marynistyczną nie pozwalają zapomnieć, że jesteśmy w dawnym porcie, a latarnia morska ma wskazywać właściwy kierunek
Widok z samolotu - nie mam pojęcia co to za miejsce udało mi się złapać w obiektyw. Studiowanie mapy z trasą lotu samolotem na nic się zdało :)
Koniec.
Ciągu dalszego nie będzie…
Oj kochana, widać, że zakochałaś się w Norwegii.
OdpowiedzUsuńLotofy robię wrażenie:)
Prawdziwe renifery w prawdziwym środowisku - baja!
Przygoda goni przygodę.
A te latające misie - fajne i radosne.
Dziękuję za przybliżenie tego pięknego i zupełnie "innego" kawałka Europy.
Moc pozdrowionek i buziaków!!!
No tak, nie ma sensu ukrywać - zakochałam się :) A myślałam, że wolę cieplejsze klimaty. A teraz wprowadzam do domu odrobinę skandynawskiego stylu ;) Bardzo mi się tam podobało, renifer to taka wisienka na torcie. A Oslo coraz bardziej przyjazne dla mnie, choć na pierwszy rzut oka nie ma nic, za co można by było go pokochać. A jednak... pozory mylą. Buziaki! :)
UsuńPozazdrościć wojażu!
OdpowiedzUsuńDzięki Maćku, chwilami sama sobie zazdroszczę ;) Może jeszcze kiedyś wróćę na daleką północ. Ten Nordkapp mnie kusi... Pozdrawiam :)
UsuńOd dawna mnie nęci, marzy mi się pieszo lub rowerem, ale jak Bóg da to i samochodem bym się wybrał.
UsuńNorwegia kusi w każdym kawałku. Oby się spełniło ;)
Usuń