O mnie

Moje zdjęcie
Jestem diabełek wrodzony, anioł gdy chcę. Czasem samotna w tłumie innych osób. Choleryczka z artystyczną duszą, mocno stąpająca po ziemi. Jestem w ciągłym ruchu, ciągle ciekawa wszystkiego. Kocham koci świat i jak kot chadzam własnymi ścieżkami. Taka nieidealna Ja...

wtorek, 25 czerwca 2013

Tatry - Czerwone Wierchy


Tatry... Moje miejsce na ziemi. Moja największa pasja. Tu zwalniam, mogę spokojnie myśleć.
Kiedy wychodzę wysoko w góry, zostawiam wszystkie troski w dole. A dlaczego chodzę po górach? Odpowiedź jest taka sama jaką dał George Mallory (zm.1924r), kiedy pytano go o sens zdobywania Mount Everestu... Bo góry są.




GRASZ W ZIELONE ? GRAM W … CZERWONE J

A KONKRETNIE W CZERWONE WIERCHY, CZYLI O WĘDRÓWCE

NA TRZY SZCZYTY NARAZ

W pewien dzień, który powitał mnie pięknym słońcem, postanawiam ruszyć na dość długą i męczącą wędrówkę. Wstaję rano i jak zwykle po szybkiej toalecie i jeszcze szybszym śniadaniu, zarzucam plecak na plecy i żegnam się z ciepłym łóżeczkiem.

Bardzo szybko docieram do Gronika, by stamtąd wejść do Doliny Małej Łąki. Doliną przemieszczam się nieco w górę. Sama dolina jest zacieniona. Idę wzdłuż Małołąckiego Potoku.

Pierwszy postój robię na Przysłopie Miętusim. Słońce grzeje, cisza wokół. Co i raz dochodzą nowi turyści, bowiem z Przysłopu Miętusiego drogi rozchodzą się w cztery strony. Szlak czerwony wiedzie z Nędzówki, żółty, którym przyszłam, z Gronika i Doliny Małej Łąki, niebieski szlak prowadzi na Czerwone Wierchy, cel mojej dzisiejszej wspinaczki. Przysłop Miętusi przecina czarny szlak, który jest Ścieżką nad Reglami.


Przysłop Miętusi - widok na Kominiarski Wierch i poniżej na Halę Stoły


Przysłop Miętusi - widok na Czerwone Wierchy



Na Przysłopie Miętusim



Zawiesista Turnia


Łyczek wody, kawałek czekoladki i ruszam dalej. Po lewej stronie mijam Skoruśniak (1355m n.p.m.), po prawej Szeroki Żleb i stoki Adamicy, którędy będę wracać.

Szlak w tym miejscu jest bardzo dobry. Idzie się ścieżką czasem w wysokiej trawie, czasem drogą przez las. Cały czas stopniowo w górę.

Kominiarski Wierch widziany ze szlaku



Na szlaku, jeszcze z pełnym komfortem



Widok ze szlaku w kierunku Przysłopu Miętusiego


Na szlaku

Kiedy za Wielką Świstówką wchodzę w Kobylarzowy Żleb, nie przypuszczam, że za moment zaczną się przysłowiowe schody.


Zaczyna być gorzej :)


Do tej pory szło się przyjemnie i komfortowo, niemalże po płaskiej powierzchni. Teraz piętro lasu, mchu i paproci ustępuje miejsca skałom, piargowi pod nogami oraz łańcuchami, bowiem szlak pnie się ostro pod górę. Co jakiś czas robię przystanki na odpoczynek oraz łyk wody. Cieszę się, że tym, szlakiem wchodzę, schodzenie raczej byłoby mało przyjemne. Wspinam się mozolnie pod górę z nadzieją, że przecież za moment będę na szczycie. Chwileczkę, jakie zaraz? Przecież czas na to nie wskazuje.

Łańcuchy na szlaku - Kobylarzowy Żleb


To dopiero początek Czerwonego Grzbietu, który prowadzi wprost na Małołączniaka. Stąd mam świetny widok na Mały Giewont oraz ten właściwy Giewont z mnóstwem ludzi czekających w kolejce do wejścia na szczyt.

Początek Czerwonego Grzbietu - widok na masyw Giewontu

Zaczyna się robić nieco chłodno, wieje wiatr, więc zakładam czapkę. Siadam na trawie, która tak naprawdę trawą nie jest, teraz jest nieco wypłowiała, ale jesienią przybierze kolor czerwony. Tak zabarwia się sit skucina, która porasta stoki wierchów i od której barwy nazwano tak pobliskie szczyty. Teraz ubieram się cieplej, siedzę i piję gorącą herbatkę z termosu oraz z każdym kęsem kanapki, patrzę na to, co mnie otacza.

Giewont

Oprócz wspomnianego widoku na Giewont mam też bardzo ładne okno na miasto w dole. To całkiem fajne uczucie być ponad domkami, które są jak pudełka zapałek, a które wyglądają jak rozsiane niczym na wielkiej makiecie.


Zakopane w dole


Z tej perspektywy wszystkie problemy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Jest tak leniwie słodko, że człowiek siedziałby tu dalej, gdyby nie dokuczliwy wiatr. Jestem w sumie na otwartej przestrzeni. Dlatego postanawiam zebrać się w sobie i iść dalej.


Masyw Giewontu


Z każdym wzniesieniem Czerwonego Wierchu mam wrażenie, że to już koniec i za chwilę stanę na szczycie Małołączniaka. Ale nie. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie tym razem. Na każdym czubku wzniesień robię małą przerwę, bowiem szlak wiedzie stromo pod górę.


Masyw Giewontu oraz miasto z poziomu Czerwonego Grzbietu


Wreszcie staję na Małołączniaku. Hurra! Zdążyłam już po drodze przypiąć nogawki do spodenek i założyć kurtkę. Wieje. Ale to mnie nie zraża. Jestem po raz pierwszy na Czerwonych Wierchach, nie licząc Kopy Kondrackiej. I mam oczywiście wiele radochy z tego.


Wreszcie na szczycie Małołączniaka


Małołączniak ma 2096m n.p.m. Obiektywnie patrząc jest… kupą kamieni. O, przepraszam, kupą skał J I jak to zwykle bywa w Tatrach Zachodnich, często zasnuty jest mgłą lub chmurami. Ale ponieważ wieją tu dość porywiste wiatry, przeganiają one chmury i można delektować się widokami.


Szczyt Małołączniaka


Stąd widać oczywiście masyw Giewontu, Kopę Kondracką poprzez Małołącką Przełęcz. Z drugiej strony otwiera się panorama na Tomanowy Wierch Polski i Dolinę Tomanową. Chwilami Tatry Słowackie nikną w białym mleku chmur.

Widok z Małołączniaka w stronę Orlej Perci - z lewej Kopa Kondracka


Małołączniak - widok na Ciemniaka


Stoję na samiuśkim szczycie, czyli usypanej górce kamieni. Jak wejść na czubek, to na sam jego koniec J Sesja foto i już patrzę na kolejny mój cel. Widzę Krzesanicę, która co chwila niknie w nadchodzącej chmurze. Trochę mnie martwi, że akurat teraz musiały przyjść chmury.

Urwiste stoki Krzesanicy - widok z Wielkiej Świstówki

Krzesanica jest nieco wyższa od swojego poprzednika, bo ma 2122m n.p.m. Szlak wiedzie mnie między skałami, czasem trawersem po słowackiej, a czasem po polskiej stronie. Poprzez Czerwone Wierchy wiedzie granica naszego kraju.


Na szlaku, grzbietem idzie się całkiem przyjemnie


Siedziała na słupku na lewym półdupku, a prawy półdupek zwisał jej na... stronę słowacką :)

Z Krzesanicy stok na polską stronę opada bardzo ostro w dół, tworząc skalną przepaść. Tu należy uważać. Kiedy nadchodzi mgła, należy ją przeczekać, bowiem jeden nieostrożny krok, może prowadzić do tragedii. Przepaść otwiera się na Dolinę Mułową.



Przepaście pod Krzesanicą


Na Krzesanicy - widok na Małołączniaka



Na Krzesanicy - za mną przepaść i Dolina Mułowa


Mimo tej, jakby się mogło wydawać mało przyjemnej aury, mam dobry humor. Zakładam kaptur na czapkę, bowiem chmury przynoszą mżawkę. Z pięknej pogody robi się mało przychylna dla wędrowca. Po raz kolejny jestem świadkiem, jak pogoda w górach może się diametralnie zmienić w ciągu kilku minut.

Mimo tego, w dobrym nastroju idę w kierunku Ciemniaka, czyli ostatniego Czerwonego Wierchu. Po części nie mam innego wyjścia, gdyż z Krzesanicy nie ma żadnego zejścia, mogę się jedynie wrócić, ale po co? Grzbietem dochodzę do Ciemniaka, czyli na wysokość znów 2096m n.p.m. Tu robię kolejną przerwę. Między chmurami staram się dostrzec słowackie szczyty.



Widok z Ciemniaka na słowackie Tatry



Widok z Ciemniaka na Małołączniak i bliżej na Krzesanicę

Ale mleczna mżawka otula mnie coraz bardziej. Dziwne uczucie. Na myśl przychodzi mi piosenka z reklamy ptasiego mleczka „Heven, I’m in heven…” Przeczekuję ją siedząc na plecaku. Kiedy się rozrzedza, widok już mnie nie bawi. Od Słowacji nadciąga granatowe niebo. To jasny sygnał dla mnie, że pora się ewakuować ze szczytów, bo może być gorąco. Schodzę, więc mozolnie w dół Twardym Grzbietem i mam wrażenie, że ta złowroga, ciemna chmura podąża za mną. Ja krok do przodu, ona dwa…


Twardy Grzbiet - widok z Wielkiej Świstówki

Po pewnym czasie widzę na wysokości Chudej Przełęczy stado kozic. Pasą się spokojnie w sporej odległości od szlaku, nie zrażone nadciągającą burzą. Nie mogę nie zrobić im zdjęcia. Wyjmuję aparat, podchodzę powoli nieco bliżej i kucam na trawie. Robię im mini sesję. Ale pomruki burzy skutecznie mnie płoszą.


Kozice


Kozice


Idę sobie dalej, by po chwili zobaczyć tęczę. O, to zawsze dobry znak J A jednak…


Tęcza

Nie jest dobrze. Błyska się. I do tego grzmi. Takiej atrakcji w górach nie znoszę. Bądźmy szczerzy: na nizinach też. Jedni boją się myszy lub węży, ja reaguję strachem na burze. Ale bez paniki. Wciąż idę w dół.


Szybko w dół - burza jeszcze za mną



Jeszcze ponad dwie godziny do Doliny Kościeliskiej


Zauważam, że nagle dostaję niespożytej energii, jakby ktoś mi wsadził nowe Duracellki w… nogi, bo same mnie niosą. Za Upłaziańską Kopką na Polanie Upłaz, dostaję jeszcze większego przyśpieszenia. Gromy walą już całkiem blisko. Do tego zaczyna padać.


Upłaziańska Kopka (1457m n.p.m.)



Czuję, że serce mi zaraz wyskoczy i samo pobiegnie do przodu. Niemalże wpadam biegiem w las. Nie wiem co lepsze. Zostać na otwartej przestrzeni i siedzieć na plecaku, czy iść lasem z nadzieją, że może piorun nie uderzy w drzewo blisko mnie? Tak, czy siak instynkt swoje robi i idę wciąż w dół.

Kiedy rano wychodziłam w góry i była piękna pogoda, obiecałam sobie, że po trudach wędrówki będzie mi się należał świeżutki, ciepły gofr z owocami i sosem toffi. Teraz idę i modlę się, by nie trafił mnie piorun. Zawieram pakt z Bogiem. Jeśli mnie ocali, nie zjem gofra. Zabawne, że w takiej chwili myślę o gofrze J.

Schodzę szlakiem przez stoki Adamicy (1203m n.p.m.). Niestety ten szlak nie jest w najlepszym stanie. Teraz ścieżka przypomina rwący potok. Deszcz mocno leje i przysłania mi oczy. Ja prawie biegnę. Moje stare, znoszone, skórzane traperki już nie dały rady. Po tej wycieczce będą nadawały się jedynie do wyrzucenia. Póki co pędzę w dół w chlupiących butach i pragnę jak najszybciej znaleźć się w Dolinie Kościeliskiej. W połowie drogi z Adamicy do doliny wysiada mi kolano. Utykam, ale ciągłe błyskawice nie pozwalają mi na rozklejanie się.

Kiedy wypadam na drogę w Dolinie Kościeliskiej, odzywa się dawna kontuzja w drugim kolanie. Nie mam siły. Idę nieco zrezygnowana. Widzę jak baca wypasa owce pod lasem. Na pocieszenie macham mu ręką, na co on podnosi bezradnie ręce. Obydwoje nie chcemy tej pogody, ale cóż zrobić.

Kiedy burza na dobre szaleje, ja pędzę Doliną Kościeliską i po pewnym czasie jestem już w Kirach. Wskakuję do busika cała mokra i szczęśliwa, że przetrwałam. Jadę prosto na kwaterę. Obiecałam, że nie zjem gofra i słowa dotrzymam.


EPILOG


Dwa dni później trafiłam na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej zakopiańskiego szpitala. Wycieczka na Czerwone Wierchy bardzo mnie osłabiła. To, że padły mi kolana, to nic w porównaniu z tym, że wysiadł mi kręgosłup. Lekarze cały dzień stawiali mnie na nogi. Dostałam „kwaśnicę” dożylnie, w kroplówce. Zajęto się mną bardzo szybko i sprawnie. Lekarzom z oddziału ratunkowego należą się serdeczne podziękowania, co niniejszym czynię.


I tak oto zagrałam w czerwone J Upuszczono mi nieco krwi J A Czerwone Wierchy zostaną mi w pamięci i na kilku zdjęciach. Być może kiedyś jeszcze się na nie wybiorę, ale teraz w głowie rodzą się kolejne wycieczki górskie. Zatem do zobaczenia na szlaku!

Hej!

2 komentarze:

  1. Też wchodziłam na Małołączniak przez Kobylarzowy Żleb ale nie narzekam.Potem przejście przez Kopę Kondracką i zejście żółtym szlakiem do Doliny Małej Łąki-towarzystwo więcej nie było w stanie..Za kilka dni zamierzam wejść na Ciemniak przez Adamicę,potem Krzesanica,Małołączniak ,Kopa Kondracka i oczywiście Giewont.Zejście czerwonym szlakiem a potem przez Przysłop Miętusi do Kir.Fajny ten Twój blog....

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam na blogu! Tą trasę, którą przeszliście też zaliczam w poczet tras z pięknymi widokami, przy dobrej pogodzie rzecz jasna. Stoki Adamicy są w raczej kiepskiej formie, więc uważajcie, zwłaszcza jeśli będziecie szli po deszczu. I czekam oczywiście na "sprawozdanie" jak udała się wycieczka na Czerwone Wierchy :)
    Pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń