W PRAWO CZY W LEWO OD POLSKI?
CZYLI O TYM JAK ZAMIAST DO NIEMIEC POJECHAŁAM NA UKRAINĘ
TYTUŁEM WSTĘPU…
-Odwołujecie mój urlop? Jak to? Ale dlaczego?
Milion myśli przelewa mi się przez głowę. Czekam cały rok na swój wymarzony urlop, a miła Pani mówi mi, że z powodu małej ilości chętnych odwołują wycieczkę do Niemiec. Duśka skup się… No przecież nie możesz spędzić urlopu w domu. Szybkie przeczesanie internetu i oferty biur, które jeszcze nie upadły i już wiem, że zamiast czytać skrybą, będę czytać cyrylicą, czyli mówiąc krótko „krzesełkami”. Zamiast w lewo mapy, pojadę w prawo. Nowy cel-Ukraina.
-Jedziesz sama?
Nie, nie sama. Będzie ze mną cały autokar ludzi prawdopodobnie z całej Polski a nawet z miejsc mi nie znanych….
-Ale na Ukrainę? Słyszałam, że tam…. STOP!
Jadę na wyjazd zorganizowany. Nikt mnie nie porwie, nie okradnie i nie zgwałci o ile sama się o to nie postaram. A tego w planie nie mam.
Przełykam wszystkie „uważaj na siebie”, wymieniam złotówki na hrywny, robię szybki przegląd zabytków do obejrzenia po trasie, pakuję się i… Ukraino, przybywam!
DZIEŃ 1:
Trudno mówić o pobudce, jeśli człowiek w ogóle nie kładzie się spać. Wyjazd autokaru z Warszawy jest o 1.45. Bardzo niechrześcijańska godzina… Na dworcu PKS na Zachodnim jestem przed czasem. Ludzie kręcą się przy stanowisku, bowiem o tej samej godzinie startuje też autobus na Krym. Myślę sobie, że może by się tak zgubić i omyłkowo pojechać na Krym… Pomyłkę usprawiedliwiałby tylko środek nocy. Ale jednak wybieram opcję opłaconą. Pozostali współuczestnicy również przybyli przed czasem, więc szybciej niż planowo ruszamy. Miejsce docelowe – Lwów. Jestem ciut zdenerwowana, a może to ekscytacja, sama nie wiem, w końcu to mój pierwszy, niemalże dziewiczy, samotny wyjazd za granicę.
Oczy mi się kleją, zapadam w drzemkę. Budzę się… w Łodzi??? Mimo zmęczenia i lekkiego przymulenia staram się w myślach odtworzyć układ Europy na mapie. Jakby nie kręcić tą mapą, to Ukraina, a konkretnie Lwów, do którego mam dotrzeć, leży w kierunku przeciw położnym do Łodzi. Czyżbym jednak pomyliła autokary? Niemożliwe. Okazuje się, że zabieramy ludzi po trasie. Ok. Znów zapadam w letarg. Kiedy otwieram oczy jestem w … Częstochowie. Zaczyna się robić wesoło.. Kolejny raz budzę się w Katowicach, czy tam Chorzowie. Zaczyna świtać. Zastanawiam się czy ponownie przymknąć oczy. Boję się, że jak je otworzę, to obudzę się w Szczecinie… Wobec tego, walcząc ze zmęczeniem, przystępuję do zwiedzania Śląska z okien autokaru. Po raz pierwszy widzę „na żywo” ponure familoki i pracujące kopalnie.
Kierujemy się w stronę Krakowa. Zaczynam znów widzieć przed oczami mapę. W porządku, przesuwamy się wreszcie w kierunku Lwowa. Zatrzymujemy się na obiad o 11.38. Śmieszna pora na obiad jak dla mnie, ale wsuwam grzecznie „devolaja z serem” i surówką z marchewki. Popijam jak zwykle herbatą, która niebawem przeleci mi w dół i zacznie prosić o wypłynięcie.
W Rzeszowie dosiadają się kolejne osoby i w 35 osób podążamy do Lwowa. Mijamy łąki i pola, lasy i pastwiska. Byłoby sielsko i anielsko, gdyby nie siąpiący cały dzień deszcz. Wreszcie docieramy do przejścia granicznego. Jak na warunki ukraińskie i gotowość służby celnej ukraińskiej maści, odprawa trwa tylko godzinę i 15 minut. To szybko. Ponoć rekord to 7h. Mamy szczęście.
Herbata mnie wzywa. Jak się okazuje nie tylko mnie. Stajemy na stacji i załatwiamy co potrzeba.
Zmierzamy do Lwowa. Wjazd do miasta robi ponure wrażenie. Coś jakby cofnąć się w czasie do głębokiego PRL-u. Obdrapane, szare bloki, posępne twarze mijanych ludzi. Radość z Euro, którego Ukraińcy razem z Polakami byli gospodarzami, należy już do przeszłości. Kiedy wjeżdżamy do centrum, czuję się prawie jak w Krakowie. Nic dziwnego, to miasta bliźniacze. Gniazdo inteligencji i arystokracji. Tyle, że tu stare, piękne kamienice, każda z jakąś historią, są niestety bardzo zaniedbane. Nikt nie sili się na poprawianie fasad czy choćby architektonicznych detali. Kiedy na moment stajemy przy „Svobodnym Prospekcie”, żeby zaczekać na naszą ukraińską przewodniczkę, wyskakuję i robię kilka fotek gmachu Opery i Baletu.
Wreszcie po jakiś 36h docieram do hotelu. Jestem zmęczona, po raz kolejny klnę mój telefon i sieć Orange. Nie mogę nigdzie się dodzwonić. Dobrze, że chociaż smsy mogę wysyłać. Schodzę na obiadokolację. Być może to zmęczenie, ale w ogóle mi nie smakuje. Cóż, coś tam łykam, ale myślami jestem już w łóżku i odpływam. Jutro znów ma padać, więc zmieniamy cel wycieczki. Zamiast zwiedzać Lwów, pojedziemy do Oleska i Żółkwi. Proszę bardzo, mi bez różnicy. Jestem pierwszy raz na Ukrainie, więc łapczywie patrzę na wszystko. Ok. Na dziś koniec.
Do widzenia, do jutra...
Do widzenia, do jutra...
DZIEŃ 2:
Noc krótka. Ledwo zamknęłam oczy, już musiałam je otworzyć. Krótkie spojrzenie za okno i wiem, że dziś nici z krótkich spodenek. Od rana siąpi deszczyk nie zwiastując ulewy, którą będziemy musieli zdzierżyć podczas zwiedzania. Fatalnie robi się zdjęcia kiedy pada.
Po śniadaniu jedziemy do Oleska. Tam z przyczyn mi niewiadomych musimy wrócić koło 13.00. W takim razie jedziemy zobaczyć Podhorce – siedzibę Koniecpolskiego. Po drodze podziwiamy zamek w Olesku, jak pięknie widać go z drogi.
Podhorce mnie zachwycają. Niby kompletna ruina, nawet nie można wejść do środka, ale to, co pozostało daje wyobrażenie o tym, jak to wszystko wyglądało. Nasza ukraińska przewodniczka, Pani Luba, opowiada nam o życiu, jakie tu wiedziono. Magnacka rezydencja przypomina mi pałac Cheverny we Francji. Tyle, że tu wszystko zaniedbane. Wojsko dało pieniądze, więc położyli dach i udrożnili kominy. Może w przyszłości siedziba ta będzie choć odrobinę przypominać tę, sprzed wieków. Dziś ruina jest mimo wszystko piękna. Nawet odegrała rolę Kiejdan w „Potopie” u Hoffmana. Robimy spacer wokół, brocząc w mokrej trawie. Z nieba się leje i nie ma ochoty przestać. Przechodzimy do kaplicy położonej na wprost pałacu. Akurat jest msza, więc nie bardzo jest jak wejść. Kupuję tradycyjnie kartkę do albumu.
Wracamy do autokaru i z powrotem jedziemy do Oleska. Tam oglądamy zameczek, w którym na świat przyszedł król Jan III Sobieski. Dowiaduję się, że narodzinom monarchy towarzyszyły dziwne rzeczy. Król Jaś urodził się nocą, kiedy zamek był niemalże otoczony przez wrogą armię, do tego szalała okropna burza z piorunami, od której ogłuchła akuszerka, a marmurowy stół pękł, kiedy położono na niego noworodka. Podejrzewam, że Jasiu nie wiedział o co chodzi, za to jego matka musiała mieć niezłą nockę :). Sam zamek jest mały i jego wnętrza nie są zbyt imponujące. Wychodzę z zamku i kieruję się w stronę opuszczonego i zamkniętego kościoła oraz klasztoru oo. Kapucynów. Niestety dziś to magazyn i sala konferencyjna, wstęp wzbroniony.
Klasztor w Olesku
Kolejnym punktem na naszej mapie zwiedzania jest Żółkiew. Miasto, w którym w Kolegiacie św. Wawrzyńca spoczywa hetman Stanisław Żółkiewski, pradziadek króla Jana III Sobieskiego. Kościół otwiera nam sympatyczny proboszcz. Oprowadza nas po kościele, otwiera kryptę. Sam kościółek ładny, wciąż mają nadzieję, że zabrane z niego obrazy wrócą na swoje miejsce. Dziś chcą jeden wyeksponować na zamku w Olesku. To bardzo duże obrazy i muszą przygotować dla tego jednego specjalną komnatę.
Kolejnym punktem na naszej mapie zwiedzania jest Żółkiew. Miasto, w którym w Kolegiacie św. Wawrzyńca spoczywa hetman Stanisław Żółkiewski, pradziadek króla Jana III Sobieskiego. Kościół otwiera nam sympatyczny proboszcz. Oprowadza nas po kościele, otwiera kryptę. Sam kościółek ładny, wciąż mają nadzieję, że zabrane z niego obrazy wrócą na swoje miejsce. Dziś chcą jeden wyeksponować na zamku w Olesku. To bardzo duże obrazy i muszą przygotować dla tego jednego specjalną komnatę.
Zamek w Żółkwi widzimy tylko z zewnątrz. W środku to znów ruina, ale chyba coś tam remontują. Spacerek po ładnym ryneczku, wizyta w kościele ojców Bazylianów, gdzie akurat odbywa się msza prawosławna oraz przejście pod zrujnowaną synagogę to obowiązkowe punkty w czasie pobytu w Żółkwi. Nawet niebo pojaśniało, słońce nieśmiało próbuje się przebić przez chmury.
Grób hetmana S. Żółkiewskiego
Wracamy do hotelu „Sonata” na obiadokolację. Później z dwoma poznanymi paniami – Krysią i Alą idziemy na spacerek. Dobrze zrobi przed snem. Jutro miasto Lwów. I nadzieja, że w końcu będzie ciepło, a niebo niebieskie. Tylko ta pora wstawania… Na Ukrainie godzina do przodu…
DZIEŃ 3:
Noc przespana bez marudzenia. Rano budzi mnie słońce. Dobry znak. Wyglądam przez okno i widzę niebieściutkie niebo. Hurra!!
Po śniadaniu grupa grzecznie i zdyscyplinowanie pakuje się z walizkami do autokaru. Ruszamy w stronę cmentarza na Łyczakowie. Nasz spacer zaczynamy od Cmentarza Orląt Lwowskich. Zaduma nad grobami Polaków poległych w wieku 13-14 lat. Dużo historii. Dostajemy jej sporą dawkę od Pani Luby. Cmentarz ma rangę wojskowego, więc widzimy las białych, takich samych krzyży. O renowację tego cmentarza zabiegała strona polska. Zresztą jak o wszystko we Lwowie.
Lwowskie Orlęta…
Wolno przesuwamy się na Cmentarz Łyczakowski. Tu prawie każdy nagrobek to małe dzieło sztuki. Odwiedzamy groby wybitnych Polaków m.in. Konopnickiej, Zapolskiej, Grottgera, Banacha, Ordona. Poznajemy historie miłości romantycznych i zwykłej prozy życia (kręci to wszystkich, facetów też :)). Skaczemy po datach historii, ale konkluzja jest jedna: wszyscy kiedyś spoczniemy w ziemi (oprócz mnie oczywiście, bo ja mam być spopielona i postawiona w wazoniku na grobie moich Rodziców).
Groby łyczakowskie
Szybki skok do toalet, jeszcze szybsze zakupy, pod autokarem, krówek, bułek, gazet, książeczek o Lwowie. I już podążamy na zwiedzanie samego Lwowa.
Lwów. Królewskie miasto. Galicyjska stolica. Nazwy dość szumne, bo to, co jest obecnie przedstawia widok dość przykry. Zrujnowane fasady budynków nawet tych najbardziej zabytkowych robią ponure wrażenie, ale Lwowianie zaczęli pomału remonty. Może dotarło do nich, że mają skarby w tej postaci. Nasz kierowca Daniel jest magikiem, jeśli chodzi o prowadzenie autokaru w wąskich uliczkach Starego Miasta. Mija samochody o włos.
Cały Lwów jest wyłożony kostką, pamiętającą jeszcze czasy cesarza Franciszka Józefa, która jest nieumiejętnie położona i daje się we znaki, w skutek czego autokar podskakuje. Myślę sobie, że gdybym jechała karocą po tej kostce mając na sobie gorset, to na pewno wbijałby się on bezlitośnie w moje krągłości.
Kamienice na Rynku Lwowa
Wąskie uliczki Lwowa
Póki co kierujemy się do Katedry Lwowskiej pod wezwaniem św. Jura (czyli św. Jerzego). W środku przepiękne wnętrza, są relikwie świętych, a co najważniejsze – również jedna z kopii Całunu Turyńskiego. Kiedy zadzieram głowę i patrzę na sklepienie Katedry, Krysia trąca mnie i mówi, żebym spojrzała przed siebie i zaczęła się modlić. Zdziwiona spoglądam, a przy jednym z filarów widnieje napis, że oto spoczywają tu relikwie św. Walentego (czyli od spraw sercowych) oraz św. Antoniego ( czyli od spraw trudnych i beznadziejnych). Myślę sobie, że jeden i drugi może mi się przydać, więc pokornie spuszczam głowę i proszę o faceta. W końcu to sprawa dla mnie beznadziejna… :)
Katedra św. Jura
Potem idziemy do Dzielnicy Ormiańskiej. Tam udajemy się do Cerkwi. Podziwiamy freski autorstwa Henryka Rosena. Zwłaszcza jeden, mówiący o czasach przeszłym, teraźniejszym i przyszłym w życiu człowieka. Ciekawy jest on ze względu na to, że na postaciach przedstawionych na obrazie, można zaobserwować dodatkowe postacie, jakby wyszły z innej warstwy. To ma symbolizować dusze zmarłych, które nam towarzyszą, dopóty o nich myślimy i o nich pamiętamy. Dzieło super. Warto to zobaczyć.
Pogrzeb św. Odilona
Z Dzielnicy Ormiańskiej kierujemy się do Dzielnicy Łacińskiej. Idziemy do przepięknej kaplicy Boimów. Coś pięknego w środku! Taka mała perełka, do której przyklejono niepasującą kamienicę. Psuje to efekt wizualny, estetyczny i zresztą każdy.
Wejście do kaplicyWnętrze kaplicy Boimów
Zwiedzamy Katedrę Łacińską, w której znajduje się relikwia bł. Papieża Jana Pawła II – jest to kosmyk jego włosów. Nie wolno robić zdjęć, więc jak zwykle kupuję kartkę z wnętrzem do albumu.
Spacerując po Lwowie idziemy pod pomnik Iwana Fedorowa, pierwszego drukarza, wydającego książki w języku wschodniosłowiańskim. Fajny klimat na tym placyku, bowiem u stóp pomnika rozłożyli się bukiniści. Raj dla moli książkowych i wielbicieli starych książek.
Obowiązkowym punktem programu jest też pomnik Adama Mickiewicza, pod którym rozgorzała dyskusja, w jakim mieście jest najładniejszy jego pomnik.
Obiekty takie jak Arsenał Miejski, czy Baszta Prochowa są przez nas oglądane tylko z autokaru.
Zaczynamy być głodni. Nogi też wchodzą tam, gdzie słońce rzadko dochodzi. Zatrzymujemy się na obiad. Próbuję specjału lwowskiego, czyli zupy SOLIANKI. Pierwszy raz w życiu jem takie zestawienie smaków. W kokilce pływają mi ze dwa rodzaje drobno pokrojonej kiełbaski, kiszony ogórek, cytryna w plasterkach, oliwki i ziemniaki… Do tego śmietana, która wygląda jak zważona. Całość okraszona pływającą zieleniną. Pierwszy łyk, krzywię się, że słona jak diabli. Ale po następnych zaczyna mi smakować.
Po obiedzie kierujemy się Prospektem Svobody w kierunku gmachu Opery i Baletu. Niestety ten śliczny budynek znów widzimy tylko z zewnątrz. Zamieniliśmy kolejność zwiedzania i zamiast wnętrza Opery zobaczyliśmy Olesko i Żółkiew. Zawsze będzie po co wrócić do Lwowa. Za to teraz mamy czas wolny, więc większość z nas pędzi na targ rękodzieła. Kupuję sobie dwa sznury koralików, typowych wyrobów ukraińskiej biżuterii, zwanych gardenami. Nie mogę się zdecydować, który ładniejszy. Z pomocą przychodzi mi Ala, która sugeruje, żebym wzięła dwa, bo od przybytku głowa nie boli. Sama ma ten sam problem, więc odwdzięczam się jej tym samym :). Zakupy kończą się utargiem, za dwa koraliki 90 UAH. Toż to hurt niemalże, w końcu wychodzimy z czterema sznurami śliczności. Obie strony zadowolone. Razem z Alą, szczęśliwe wpadamy do knajpki wypić kawkę (Ala) i herbatkę (ja).
Nogi mnie bolą, czuję zmęczenie. Widzę, że nie tylko mnie dopadło. Pędzimy do autokaru i ruszamy pełni wrażeń do następnego hotelu. Miejsce docelowe to Poczajów. Okazuje się, że nasz hotel jest dokładnie obok przepięknego zespołu klasztornego, który będziemy zwiedzać jutro.
Po cienkiej kolacji idziemy do miejscowego sklepu. Taki mały spacerek, jakbyśmy nie mieli na dziś dość chodzenia. Ale jest cudnie. Tak miło, taka mała, spokojna mieścina. Jutro sobie dokładnie obejrzymy Ławrę Poczajowską, czyli „Częstochowę Prawosławia”. Póki co oglądamy miejscowy sklep.
Jeszcze tylko wieczorkiem herbatka i palulki.
DZIEŃ 4:
Na dziś zapowiedziany upał. Od rana jest pięknie. Idziemy spacerkiem na wzgórze. Kopuły Ławry już z daleka lśnią w słońcu. Kompleks kilku świątyń zlewa się w całość, ale mimo wszystko panuje ład. Kobiety nie mogą wchodzić w spodniach, ani bez nakrycia głowy. Pilnują tego nakazu zarówno prawosławni mnisi, jak i wojsko. Z tego powodu wszystkie kobiety nakładają wypożyczone spódnice. Ja mam swoją, podobnie szal. Zdążyłam wyczytać w internecie, że to konieczność.
Spokój, jaki bije z Poczajowa wszystkim się udziela. Jest tak cicho, mimo, że ludzi cały tłum
przelewa się z miejsca na miejsce. Strach pomyśleć, co by się działo, gdybyśmy trafili na jakieś święto.
przelewa się z miejsca na miejsce. Strach pomyśleć, co by się działo, gdybyśmy trafili na jakieś święto.
Akurat trwa nabożeństwo w jednej ze świątyń. Śpiewają pieśni kościelne. Jest cudowny nastrój. Aż głupio „cykać fotki”. „Amin” brzmi jak „Amen”, więc każdy rozumie. Podziwiamy więc w milczeniu wnętrza prawosławnych świątyń, starając się bezszelestnie przemieszczać.
Ławra Poczajowska
Wierni, jak rzeka, przelewają się przez kolejne pomieszczenia. Rezygnujemy z kilometrowej kolejki do relikwii św. Hioba. W podniosłym nieco nastroju i nieco przygnieceni wszechobecnym złotem, kierujemy się do naszego „domu na kółkach”.
Wnętrze Cerkwi Uspieńskiej
Tym razem jedziemy do Krzemieńca. Zanim odwiedzimy zabytki tego miasteczka, wdrapujemy się na Górę Bony. Tam, wśród ruin zamku należącego do królowej, podziwiamy z góry Krzemieniec.
Góra Bony
Góra Bony
Następnie podążamy do dworku, w którym przez dwa lata mieszkał młody Juliusz Słowacki.
Muzeum Juliusza Słowackiego
Powiało polskością, zresztą praktycznie wszędzie odczuwamy, jakbyśmy byli u siebie. Spacerujemy wokół słynnego Liceum Krzemienieckiego, które to wykształciło sporo znanych z historii postaci.
Zaglądamy do kościoła św. Stanisława. Mała parafia, duży kościół, funduszy na remont brak. Jak w każdej świątyni, jakąś cegiełkę dokładają zwykle Polacy.
Z Krzemieńca kierujemy się prosto do Dubna. Tam zaglądamy do zamku z XVI w., który był własnością Ostrogskich, Zasławskich i Lubomirskich. Dowiadujemy się, że te puste sale,
które widzimy, są rezultatem pijaństwa właścicieli i przegraniem wyposażenia w pobliskim kasynie. No cóż, nałogi nie są wynalazkiem XXI w.
Zamek w Dubnie które widzimy, są rezultatem pijaństwa właścicieli i przegraniem wyposażenia w pobliskim kasynie. No cóż, nałogi nie są wynalazkiem XXI w.
Zamek w Dubnie
Wracamy po dniu pełnym wrażeń do Poczajowa. Po obiadokolacji nudnej do obrzydzenia (bo albo rosół, albo barszcz ukraiński – na zmianę i kurczak w każdej postaci), zaczynamy wieczór ukraiński, który bardzo szybko przeradza się, bez mała, w wesele bez młodych. Wódka dodaje sił i animuszu, zespół przygrywa całkiem zgrabnie i po chwili zaczynamy pląsy. Tańczymy razem i osobno. Czuję się wyśmienicie, tak dawno nie miałam okazji potańczyć. I pomyśleć, że nie chciałam początkowo iść na ten wieczorek. Trzeba po prawdzie powiedzieć, że jako wieczór ukraiński wypadło to blado, bo ludzie jednak najlepiej bawią się przy polskich przebojach biesiadnych, Czerwonych Gitar i repertuaru innych wokalistów, gdzie teksty są znane każdemu pokoleniu.
Tak, więc bar tego wieczoru wzięty :). Jutro ruszamy na Zbaraż…
DZIEŃ 5:
Pobudka po winie, tańcach i nieśmiertelnych „Hej, Sokołach”, zaskakująco dobrze mi idzie. Tylko oczy jakieś takie zaczerwienione. A, zapaćkam je makijażem.
Podążamy po śniadaniu do Zbaraża. Zamek z XVII w., którego oblężenie i obronę opisał
H. Sienkiewicz w „Ogniem i mieczem”, jest odrestaurowany i dobrze utrzymany. Jednak ja spodziewałam się wielkiej twierdzy na wzgórzu, widocznym już z daleka. Nieco rozczarowana, oglądam jednak wszystkie wystawy, komnaty i gabloty. Tu można odnaleźć szafy i kredensy z zamku dubieńskiego. Czy kiedyś wrócą do Dubna, nie wiadomo. Oprócz popiersia Chmielnickiego, Krzywonosa i innych Kozaków, postaci historycznych, nie ma żadnego nawiązania do postaci fikcyjnych, np. Longinusa Podbipięty, który zginął przy obronie zbaraskiej warowni. Cóż, chyba fikcja miesza mi się z rzeczywistością. Pora zejść na ziemię. Ale zanim to zrobię, zaglądam do zamkowych lochów, ale jakoś mi tam dziwnie, więc wchodzę na mury obronne popatrzeć z góry na dziedziniec.
H. Sienkiewicz w „Ogniem i mieczem”, jest odrestaurowany i dobrze utrzymany. Jednak ja spodziewałam się wielkiej twierdzy na wzgórzu, widocznym już z daleka. Nieco rozczarowana, oglądam jednak wszystkie wystawy, komnaty i gabloty. Tu można odnaleźć szafy i kredensy z zamku dubieńskiego. Czy kiedyś wrócą do Dubna, nie wiadomo. Oprócz popiersia Chmielnickiego, Krzywonosa i innych Kozaków, postaci historycznych, nie ma żadnego nawiązania do postaci fikcyjnych, np. Longinusa Podbipięty, który zginął przy obronie zbaraskiej warowni. Cóż, chyba fikcja miesza mi się z rzeczywistością. Pora zejść na ziemię. Ale zanim to zrobię, zaglądam do zamkowych lochów, ale jakoś mi tam dziwnie, więc wchodzę na mury obronne popatrzeć z góry na dziedziniec.
Wnętrze zbaraskiego zamku
Daniel, nasz kierowca, włącza silnik. Wszyscy potulnie pakują się do autokaru. Nasz pilot Piotr razem z Panią Lubą, przeliczają nas niczym wychowawcy na koloniach :). W Zbarażu odwiedzamy jeszcze kościół Bernardynów, strasznie zdewastowany. Miejscowy proboszcz podejmuje nas w świątyni. Odmawiamy modlitwę, dostajemy błogosławieństwo na dalszą podróż. Ksiądz opowiada o historii tego kościoła. Cała grupa na koniec posłusznie wyciąga swoje cegiełki, choć duchowny słowem o tym nie wspomina. Płacimy na renowację kościoła, bo żal patrzeć jak jeden proboszcz na parafii bez pomocy sióstr czy innych pomocników kościelnych, stara się przywrócić dawny blask świątyni.
Ze Zbaraża podążamy do Trembowli. Wspinamy się do ruin zamku kazimierzowskiego, którego obronę, ludność zawdzięczała żonie ówczesnego właściciela, Annie Dorocie Chrzanowskiej. Legenda mówi, że nosiła ona przy sobie dwa noże i zagroziła mężowi, że jeśli ten podda zamek, jednym nożem zabije jego, a drugim siebie. Tak oto zamek nie został zdobyty, nawet jeśli potem za biednym mężem ciągnęły się przywary jakoby był pantoflarzem. Tak, czy siak, kobitka górą! :)
Dziś z zamku pozostały ruiny, w dodatku niezabezpieczone. Jak prawie każde.
Ruiny zamku w Trembowli Anna Dorota Chrzanowska
Słońce mocno przypieka. Jedziemy do Skały Podolskiej. Tu zatrzymujemy się na chwilę przy ruinach pałacu, w którym zachowały się kamienne framugi w oknach. W malowniczych ruinach jakiś zakochany w Natalii, Andrij, napisał wyznanie miłości: „ja tebe kochaju”. Wszystko ok, ale po co mazał to na zabytkowym murze? Mam nadzieję, że to uczucie będzie tak trwałe jak te mury...
Skała Podolska
Znów jesteśmy w autokarze i jedziemy do hotelu. Szybka toaleta, kolacja i dla chętnych spacer po Kamieńcu Podolskim. Okazuje się, że chętna jest cała grupa. Bo grupa jest fajna
i zdyscyplinowana. Nastawiona na zwiedzanie a nie na marudzenie.
i zdyscyplinowana. Nastawiona na zwiedzanie a nie na marudzenie.
Zwiedzamy więc starówkę Kamieńca. Zarówno tę polską jak i ormiańską, rynek ruski, zabytki i kościoły Kamieńca. Z tarasu widokowego podziwiamy ruiny twierdzy z XIV w., wzniesionej przez książęta Kariatowiczów. Ja zachwycam się też rosnącymi tam słonecznikami. Takie małe słoneczka :), w dodatku w pięknym miejscu.
Zamek w Kamieńcu PodolskimMost nad rzeką Smotrycz
Mój nieustający zachwyt słonecznikami
Spacerujemy aż robi się ciemno i wracamy do hotelu. Jest tak przyjemnie. Każdy z każdym dzieli się uwagami. Stanowimy jedność. Trudno nam się pożegnać i pójść spać. Takie grupy lubię.
Wracam do hotelu, pakuję rzeczy na jutro. Szkoda, że już niedługo przyjdzie się nam rozstać.
DZIEŃ 6:
Noc jakoś tak dziwnie nie przespana. Co chwila się budzę, jestem jakaś podminowana. Czemu? Nie wiem. Może dlatego, że to przedostatni dzień mojego wariackiego wyjazdu na Ukrainę?
Śniadanie cienkie. Nic nie ma dla mnie dobrego. Gdzie te słynne twarogi, z których ponoć słynie Ukraina? W rezultacie jem mało, wypijam tylko herbatę. Jeszcze na dobre nie wyszłam z hotelu, a już płynę. Na dworze spiekota od rana.
Dziś zwiedzamy twierdzę w Kamieńcu Podolskim, którą widzieliśmy wczoraj na wieczornym spacerze. Bardzo mi się podoba. To w niej zginęli Wołodyjowski oraz Kechling, któremu Sienkiewicz zmienił nazwisko na Ketling. Zginęli w wieży, zwanej Prochową. Są dwie wersje tego zdarzenia. Jedna mówi, że obrońcy na wieść o poddaniu zamku byli tak zrozpaczeni, że pchnęło ich to do desperackiego kroku wysadzenia twierdzy. Druga, że w momencie poddania zamku byli w stanie wskazującym na spożycie wysokoprocentowych napoi i źle wymierzyli długość lontu, a odpalając go nie zdążyli oddalić się na bezpieczną odległość. Wszyscy zgodnie kiwamy głowami, że wolimy wersję o rycerskości a druga opcja nie wchodzi w grę.
W środku twierdzy kamienieckiej Na dziedzińcu zamku
Baszta Prochowa, miejsce gdzie zginęli Wołodyjowski i Kechling
Spacerujemy po flankach, basztach, zwiedzamy zakamarki zamku. W środku jest wystawa, która zupełnie nie pasuje mi do całości twierdzy. Jakieś gabloty z różnymi przedmiotami z czasów I i II wojny światowej, potem epoki komunizmu. Według mnie psują efekt. Znów żadnego nawiązania do wojny z Turkami. Jest co prawda woskowa, mocno sfatygowana postać Chmielnickiego, ale jakoś nie wzbudza wyobraźni.
Łazimy po zameczku, potem szybko wskakujemy do małej knajpki na zamku na zimny kwas chlebowy. Spróbowałam tego wynalazku i nawet mi posmakowało. Nie wiem, może dlatego, że gasi pragnienie w taki upał? Chyba go kupię do domu.
Kamieniec PodolskiKamieniec Podolski
Na sygnał pakujemy się do autokaru i podążamy do Chocimia. Piękny zamek, malowniczo położony u stóp świętej rzeki Ukrainy – Dniestru. To tu zmarł hetman Jan Karol Chodkiewicz. Sam zameczek jest cudowny. W środku wiszą głównie portrety hetmanów, królów oraz powinowatych. Za to twierdza chocimska robi niesamowite wrażenie od strony Dniestru. Dopiero wtedy, stojąc pod murami, widać, jak trudno było ją zdobyć. W zamkowych lochach stoją dawne machiny oblężnicze oraz maszyny do wylewania gorącej smoły z murów. Obchodzimy z Krysią wokół zamek. Spacer w taki upał, to jednak nie najlepszy moment. Czuję się, jakby ktoś właśnie wylał na mnie taką smołę…
Zamek w ChocimiuZamkowy dziedziniec
Zamek widziany od strony Dniestru
Po drodze do autokaru postój w jednym z barków, znów na zimny kwas. Potem jeszcze zaglądam do pobliskiej cerkwi, która jest najmłodszą budowlą na terenie twierdzy, a której ksiądz jest nieprzychylny wobec wyznania rzymsko-katolickiego. Dlatego Pani Luba mówiła nam, że nie może nas tam zaprowadzić jako grupy. Ale indywidualnie można zajrzeć.
Kiedy o umówionej godzinie jesteśmy przy autokarze, Daniel odpala maszynę i ruszamy do Okopów Świętej Trójcy. Z dużego zamku pozostały do dziś jedynie dwie bramy. Nic specjalnego, ale po obu stronach drogi, roztaczają się piękne widoki. Z jednej strony płynie przez wąwóz rzeka Zbrucz, z drugiej szeroko leje się Dniestr.
Upał jest taki, że szybko uciekamy do klimatyzowanego autokaru. Jedziemy do Tarnopola. Droga się dłuży, film o zamkach Podola szybko mnie męczy i odpływam. Wzięcie na podróż poduszeczki było bardzo dobrym pomysłem.
Zatrzymujemy się na jakąś zupę. Biorę szczawiową, którą tu nazywają zielonym barszczem. Jest bardzo dobra. Znów przemieszczamy się do Tarnopola. Po jakimś czasie, który strasznie się dłuży, wreszcie docieramy do hotelu.
Idziemy na obiadokolację, potem szybki spacer do marketu na zakupy, trzeba wydać ostatnie hrywny. Kupuję dla cioci i wujka paprykówkę, dla taty dwa piwa lwowskie, ponoć najlepsze. To wersja panów z wycieczki. Jako, że ja nie piję piwa, muszę uwierzyć na słowo. Jutro postaram się też kupić kwas chlebowy.
Po zakupach idę z naszym pilotem Piotrem na herbatkę i spacer. Strasznie fajnie nam się gada, ale komary przeganiają nas z parku. Idziemy więc wzdłuż wielkiego stawu, który jest po środku Tarnopola, a którego widok mam z hotelowego okna. Jednak świadomość wczesnego wstawania następnego dnia, każe nam wracać do hotelu. Jutro będzie męczący dzień. I ostatni już. I będzie „żal, żal za zieloną Ukrainą…” Idę spać.
Widok z mojego hotelowego pokoju w Tarnopolu
DZIEŃ 7:
Dziś pobudka dużo wcześniej. Śniadanie mi nie idzie, jak się potem okazuje nie tylko mnie. W autokarze dojadam sucharki z dżemikiem i wzięte ze stołu dwa wafelki.
Jedziemy do Złoczowa, obejrzeć zamek należący do Sobieskich, właściwie rodziców króla Jana III Sobieskiego – Teofili z Daniłowiczów Sobieskiej i Jakuba Sobieskiego. Król Jaś oraz jego ukochana Marysieńka przyjeżdżali tu w odwiedziny.
Sam zamek jest odnowiony, choć brama wjazdowa to obraz nędzy i rozpaczy. W zamku tym znajduje się jeden z czterech wielkich obrazów, które wisiały w kościele w Żółkwi – „Bitwa pod Parkanami”. Ponadto wnętrza dają wyobrażenie jak dawniej mogło wyglądać codzienne życie. Dowiadujemy się, że pokoje dla mężczyzn wychodziły na bastiony, pokoje żeńskie zaś na ogrody i dziedziniec. Ciekawostką jest to, że w zamku tym istniały ówczesne toalety skryte za małymi drzwiczkami. Dla porównania Wersal ich nie posiadał. Była to więc swego rodzaju nowość. Podobne drzwiczki kryły też tajemne przejścia między komnatami w celach wiadomych :).
Pałac w Złoczowie
Na dziedzińcu znajduje się także Chiński Pawilon. Zawiera w sobie mnóstwo różnych rzeczy nawet niekoniecznie „ made in China”, po prostu w XVII w. była moda na zbiory wszystkiego co przypominało wyroby z laki.
Chiński Pawilon
Pora wracać do domu. Zawsze to przykro, kiedy trzeba się rozstać z kimś, z kim się człowiek zżył. Póki co jedziemy w stronę granicy. We Lwowie żegnamy się z naszą Panią Lubą. Machamy na do widzenia i już przeciskamy się przez wąskie uliczki miasta.
Na granicy duże zaskoczenie. Trzymają nas tylko 45 minut. Nasi panowie postarali się szybko wszystko załatwić z pogranicznikami.
W Rzeszowie zostawiamy pierwszych uczestników wycieczki. W Pilznie jemy obiadek. Knajpka sprawdzona w drodze na Ukrainę. Najedzeni dojeżdżamy do Chorzowa. Tu następuje rozstanie z dużą grupą. Stąd rozjeżdżają się ludzie do Wrocławia, Opola i Poznania. Żegnam się z Krysią i Alą. Podbiega Ania, która mocno mnie ściska. Czuję się jakbym żegnała się z naprawdę bliskimi mi osobami. W Częstochowie i Łodzi wysiadają kolejni „bliscy”. Do Warszawy dociąga nas 9 osób + 2 kierowców oraz 1 pilot :). Żegnamy się wszyscy, definitywnie kończąc naszą ukraińską przygodę.
TYTUŁEM PODSUMOWANIA:
- Byłaś na Ukrainie?
- Tak. Było wspaniale.
- Ale sama???????
Cóż poradzić. Nie wszyscy rozumieją. Niektórzy boją się zrobić pierwszy krok. Ja zrobiłam i swoje wiem. Hotele były dobre, czyste i przyjemne, zwłaszcza ten we Lwowie. Najgorszy trafił się w Tarnopolu, bo chyba pamiętał jeszcze czasy Związku Radzieckiego. Obsługa była na najwyższym poziomie zarówno ze strony pilota i przewodniczki, jak i kierowców. Ludzie kompetentni, pomocni i przy tym z poczuciem humoru, który pozytywnie wpływał na wszystkich uczestników wycieczki. Jedyne dwie rzeczy, które ciężko zdzierżyć to wycieczka krajobrazowa po Polsce zanim dojedzie się do granicy oraz monotonne posiłki. Na zmianę barszcz ukraiński albo rosół, a na drugie kurczak lub schabowy. I ta wszechobecna biała kapusta w wersji z pomidorem, papryką i ogórkiem lub bez. Nie można mieć wszystkiego. Te niedostatki rekompensowały mi wielkie i piękne przestrzenie Wołynia i Podola. I pocztówkowe widoczki zielonej Ukrainy. Bo ona naprawdę jest zielona…
Widok na Dniestr z okolic Okopów Świętej TrójcyWidok na Zbrucz z okolic Okopów Świętej Trójcy
Super Dusiu. Na nasze szczęście nikt Cie nie porwał i dzięki temu dostaliśmy świetną relację i ciekawe zdjęcia ukazujące nasza dawną ziemię. Mam nadzieje że wrócisz tam jeszcze
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię :)
Dzięki:) Teraz to raczej mało możliwe, aż mnie skręca jak widzę, że ludzie wojują w takich pięknych terenach, choć wojna obejmuje raczej wschód kraju. Ale czułam się tam wspaniale i mam miłe wspomnienia, których nikt nie zabierze. Kiedyś było to nasze...a dodatkowo w takich okolicznościach milej się słucha historii. Może jeszcze kiedyś wrócę na Ukrainę, może tę bardziej górzystą? Pozdrawiam serdecznie ;)
Usuń